Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-06-2009, 02:19   #7
K.D.
 
K.D.'s Avatar
 
Reputacja: 1 K.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumny
Pan Stibbings zdjął wprawnym ruchem okulary z nosa i przetarł rąbkiem szerokiego rękawa. Stary skryba czuł się niekomfortowo w swych obszernych, ciemnych szatach, które przyciągały promienie słoneczne jak gówno muchy i piekły mężczyznę żywcem od środka, a w ocienionej karocy, w której przyszło mu teraz przebywać, efekt ten był spotęgowany niewielką ilością miejsca i absolutnego braku świeżego powietrza.
Ale to, czego naprawdę pan Stibbings nie lubił w upale, było to nieprzyjemne odczucie, gdy przepocona bielizna przykleja się do…
-Alfredzie- Z zadumy nad swym marnym losem wyrwał skrybę cichy, acz głęboki głos. Jeden z tych nie znoszących sprzeciwu. Jeden z tych nie znoszących wszystkiego. –Alfredzie, zdaje się, że jesteśmy na miejscu. Otwórz mi drzwi- Nakazała mroczna – tak, mroczna, nie ciemna, widać było ją całkiem dobrze – figura zasiadająca naprzeciw niego.
Pan Stibbings roztarł wiecznie upstrzone atramentem dłonie – mimo gorąca, poczuł, że nieco mu zdrętwiały, i z cichym ‘tak, mistrzu Skilgannon’, otworzył małe, lakierowane drzwiczki czarnej jak kawa karocy. Najpierw wysiadł on – zawsze wysiadał pierwszy – a potem, odsuwając się na bok, zrobił przejście dla swego zwierzchnika.

Pod wieloma względami Lord Inkwizytor prezentował się dobrze. Był wysoki – pan Stibbings, sam mierząc niemal sześć stóp wzrostu jak przystało na rasowego imperyjczyka, sięgał mu czubkiem łba do nosa, i na dobrą czwartą część tej wysokości szeroki w barach. Mimo potężnego upału obnoszący się w swoim podróżnym stroju – bogato zdobionym i drogim, acz z pewnością mocno używanym płaszczu, ciężkim i przystosowanym raczej do zmiennej pogody na Ziemiach Niczyich niż słonecznego zagłębia jakim był ten port.
Z niesmakiem pan Stibbings zauważył, że mimo jego usilnych starań i ogromnej dozie perswazji Lord Inkwizytor nie kłopotał się oddaniem odzienia do krawca – z tyłu, pod półpeleryną, nadal widniały dwie szerokie na kciuk dziury wyrwane kulami z półhaka.
Pan Stibbings wyrzucał sobie, że sam się za to nie wziął, kierując się w stronę półki bagażowej z tyłu pojazdu. Wziął tylko jeden pakunek – podłużną, mahoniową skrzynkę, szeroką na dwie i pół dłoni, na półtorej głęboką i od pasa do ziemi długą, resztę zostawiając nielicznej, ponurej jak śmierć służbie.

Ku swojemu przerażeniu stary skryba dostrzegł, że jego Lord jest już w drodze na pokład, stawiając długie marszowe kroki i powiewając efekciarsko połami swego zdobnego płaszcza. Klnąc na czym świat stoi, starzec usadowił skrzynkę pod pachą, zakasał togę drugą ręką i w niezdarnych susach pokicał za inkwizytorem, mając nadzieję, że pod jego nieobecność Lord Inkwizytor nikogo nie zabije.



Słynny już inkwizytor

Logen z namaszczeniem poprawił na głowie szerokoskrzydły kapelusz, niejako symbol swej profesji, i zerknął ostrożnie spod jego ronda na snujących się po statku jak grzyby po wątrobie współtowarzyszy.

Wzrok jego spoczął na ‘poruczniku’ Warringtonie, jego opiekunie, żołnierzu o wyrazie twarzy któremu mogłoby pozazdrościć końskie prącie. Całym sobą emanował tym delikatną, lotną wonią skoncentrowanej odwagi, a jego miękki krok sugerował niepospolitego szermierza – szablonowy oficer…
A jednak jego obecne zadanie i jeden rzut oka na jego ludzi dawało znać, że to obecnym stanem zwykły kapitan oddziału żołnierzy fortuny, żaden wielki jenerał. Zdegradowany weteran? Pewno jest łasy na pochlebstwa i śpieszno mu nachapać sobie jeszcze więcej bitewnej chwały, wkupić się w łaski – ani chybi nie patrzy mu się, żeby ochraniać jakiegoś ważniackiego klechę takiego jak Logen. Inkwizytor czuł, że w razie czego będzie można na tym człowieku polegać – na służbistach takich jak on polegają wszystkie armie świata, a jeśli teraz na dodatek byłby najemnikiem na usługach Imperatora, to dodatkowo jego lojalność leży tam, gdzie na stół posypało się najwięcej złota. A nikt nie płaci lepiej niż Imperator.

Inkwizytor wrócił myślami do niedawnego przemówienia i uśmiechnął się pod nosem, choć uśmiech ów miał w sobie tyle wyrazu co fałdka na różowym lilaróżowym prześcieradle. Kapitan von Terette z całą pewnością miał takie jaja, że trzeba je nosić za nim w koszyku. Należało docenić styl, z jakim wlazł z kamaszami na dumę tych wszystkich zaściankowych oficerów, książęcych bękartów i inszych arishyjczyków, w których na pewno nieźle się teraz zagotowało. A oni, w przeciwieństwie do na przykład Logena, który mógł przejąć cały ten kram w jednej chwili – i nie zawaha się tego zrobić, jeśli coś głupiego wpadłoby do głowy którejkolwiek ze stron – nie mogli kiwnąć w tej sprawie palcem, póki byli na pełnym morzu w towarzystwie czterech imperialnych okrętów wagi ciężkiej.

Z niezdrową ciekawością Skilgannon przyglądał się młodemu marynarzowi, wytatuowanemu do poziomu w którym przypominał spersonifikowane płótno jednego z tych nowoczesnych malarzy od cycków i potworów, który z niejakim dystansem podszedł do niego i wystosował świetne zamaskowane jako grzeczna prośba kategoryczne polecenie dobrowolnemu poddaniu się powierzchownej inspekcji, będącej rutynową czynnością podczas każdej podróży na każdym okręcie pod imperialnym kapitanem. Chłopak musiał wyuczyć się tej formuły z książki i z całą pewnością często z niej korzystał, o czym świadczył chłodny profesjonalizm, z jakim przystąpił do roboty, nie zawiązując nawet kontaktu wzrokowego czy czekając na przyzwolenie. Gdy skończył, nieco już bledszy, zasalutował i pospiesznie się oddalił.

Inkwizytor poczuł ten nieprzyjemny ciężar w żołądku, ciężar jego własnej legendy, aury którą roztaczał wokół siebie jak woń zgniłego sera. Było mu niemal przykro, gdy gdziekolwiek spojrzał, ludzie nagle znajdowali jakiś superciekawy punkt na niebie albo pod swoimi stopami, który natychmiastowo wymaga ich pełnej, niepodzielnej uwagi. Duchowieństwo patrzyła nań niemal z otwartą nienawiścią… a przecież jego powinni się bać tylko grzesznicy. Ergo, na tym statku nie ma nikogo kto nie zasługuje na porządny stos.
Ale nie oni.
Na statku kręciło się parę osób. Nieznanych mu w większości z widzenia czy rozmowy, za to dobrze znanych ze słyszenia. O takich jak oni było po prostu głośno. Z całą pewnością te wszystkie zgniłe liście szeleszczące na wiatrach chaosu nie robiły na nich żadnego wrażenia. Miła odmiana dla Lorda Inkwizytora. I długo oczekiwany smaczek dla jego misji, która rozpocznie się już, teraz, na tym statku…

Rycerstwo żarło się z wojskiem jakby nie było jutra. Inkwizytor pokręciłby na to nosem, gdyby tylko był wyposażony w jakiekolwiek neurologiczne połączenie ośrodka okazywania dezaprobaty dla głupiego kurwa objebywania się po jebanym kurwa pokładzie, z mięśniami twarzy. Na szczęście takiego połączenia nie było, bo inkwizytor poruszałby się w stanie permanentnego skurczu facjaty, a to z kolei mogłoby da komuś błędne wrażenie, że kryje się za nią coś choć powierzchownie ludzkiego.
Jebać żołdactwo i słomę z ich butów, prychnął w myślach inkwizytor. Gdzie podziały się czasy, w których mógł dzielić jedno pole bitwy z odważnymi mężczyznami i kobietami(w postaci pułku pielęgniarskiego rzecz jasna), i niemal zaufać? E, no tak, te czasy nie minęły, ot, towarzycho nie to.

-Alfredzie, bądź tak dobry- Mruknął pod nosem Logen, a pan Stibbings, który dotychczas orbitował spokojnie tuż za plecami swego zwierzchnika, jak na zawołanie zniknął jak kamfora, zabierając ze sobą drogocenne pudło, w którym spały smoki.

Skilgannon poczuł przemożną chęć socjalizowania się, jak to zwykle miał w zwyczaju gdy wpadał między bandę ludzi, których kiedyś będzie musiał zabić. A nawet jeśli nie będzie musiał, wolał szykować się na każdą ewentualność. Szerokim łukiem ominął dwóch podstarzałych pederastów, w których rozpoznał, jeśli wierzyć portretom wiszącym w każdej arishyckiej loży, legendarnych Andre Al’Thora i Archibalda de Valsoy(który był po prostu monstrualnie antyczny), żywych(?) legend jak Imperium długie i szerokie, wojowników i dowódców jakich świat nie widział i z całą pewnością po ich śmierci już nie zobaczy. Inkwizytor poczuł się przy nich jak zwiedzający muzeum patrzący na zmumifikowane kocem pajęczyn eksponaty z minionego tysiąclecia.

Hell de Mer. Inkwizytor już poprawił się w myślach na ‘Chuy de Bill’. Nie wiedział czemu – coś w smokobójcy, jeśli w rzeczywistości był to ów słynny smokobójca a nie imiennik, wprawiało go w zdenerwowanie. Jakieś wewnętrzne łaskotanie pod sercem, gdy człowiek zbliża się do klatki z lwem.
Dalej… momencik, czy ktoś za nim chodzi?
William Warrington, ochroniarz. Prawie o nim zapomniał.

-Panie poruczniku… panie baronie?- Odezwał się tak ciepło jak potrafił. Spierdolił to strasznie. –Panie Warrington– Zdecydował się w końcu. -Widzę, że jesteś bardzo zaangażowany w swoje zadanie. Niemal cię nie usłyszałem- Pochwalił mężczyznę.
–Mam nadzieję, że nie będzie pan miał nic przeciwko jeśli spytam…- Zadumał się inkwizytor, pocierając orękawiczoną dłonią brodaty podbródek. –Czy to zadanie – opieki nade mną, rzecz jasna – to jedyny powód, dla którego zdecydował się pan na te podróż w tak… - Łaciatym, pomyślał inkwizytor. -…ciekawym towarzystwie? Tak, oczywiście, z rozkazu jaśnie nam panującego Imperatora, ale czy mam przez to rozumieć, że po dopłynięciu do celu opuści pan nasze towarzystwo?- Dopytywał się ten klecha o twarzy zawodowego matkojebcy.
Nie wzbudzał sympatii, ale jego głos nie zdradzał drwiny. Był dość chłodny i oficjalny, z pewną doza uprzejmej ciekawości.
 

Ostatnio edytowane przez K.D. : 15-06-2009 o 16:12.
K.D. jest offline