Wątek: Tabula Rasa
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-06-2009, 18:33   #7
Potwór
 
Potwór's Avatar
 
Reputacja: 1 Potwór ma wspaniałą przyszłośćPotwór ma wspaniałą przyszłośćPotwór ma wspaniałą przyszłośćPotwór ma wspaniałą przyszłośćPotwór ma wspaniałą przyszłośćPotwór ma wspaniałą przyszłośćPotwór ma wspaniałą przyszłośćPotwór ma wspaniałą przyszłośćPotwór ma wspaniałą przyszłośćPotwór ma wspaniałą przyszłośćPotwór ma wspaniałą przyszłość
Jonathan Edwards

[media]http://www.youtube.com/watch?v=lWfqSzzCuzw[/media]

-... Albowiem z tego powodu właśnie Pan nasz w Roku Początku poświęcił się dla nas na krzyżu! I dlatego po dniach siedmiu z krzyża zszedł z płonącym mieczem w jednej dłoni i mieszkiem złota w drugiej karząc heretyków i odszczepieńców, a nagradzając ludzi sprawiedliwych! I czy nie rzekł wtedy do tych którzy szli z nim...

Widząc przepychającego się przez ciżmę w stronę podium Jonathana draby ruszyły w jego stronę. W zacienionej alejce błysnęło światło na krawędzi kastetu który jeden z kapłańskich pachołków założył na przypominającą bochen chleba łapę, już z jego gardzieli zaczął dobywać się groźny, niemalże zwierzęcy warkot gdy Edwards rozpiął swój płaszcz odsłaniając szaty duchownego. Zaskoczeni drągale odstąpili z szacunkiem przepuszczając przybysza między sobą, ba! jeden nawet był na tyle bystry by przynieść zza podium drabinkę po której Jonathan z łatwością mógł wspiąć się na podwyższenie.

-... I właśnie dlatego pamiętajcie bracia i siostry! Co ofiarujecie kościołom w Dniu Zbawienia, księża, Wasi umiłowani słudzy przekażą Panu! A co panu zostanie przekazane dostaniecie i wy po tysiąckroć podczas wiecznego śnienia! Pamiętajcie również że każdy kto ofiarę godną przekaże Sacrum Officium w dniach tych, ten na wieki zbawiony będzie, a jego grzechy odkupione i przez miłosiernego Pana zapomniane!- Przemawiający kapłan w końcu zakończył swoją przemowę, z dumą rozejrzał się po grupce wiernych słuchających jego słów gdy spostrzegł Jonathana zmierzającego na mównicę. Uśmiechnął się z triumfem i zwrócił się do nowo przybyłego.
-Czyż nie mam racji bracie?

Skrzypek



Odchodząc wąską uliczką Skrzypek słyszał gniewny głos Iskara który najwyraźniej zauważył go wychodzącego z Amnesii i teraz robił awanturę Irminie.

-Durny, stary cap- mruknął sam do siebie myśląc o jednookim właścicielu tej podłej speluny. Najwyższy czas rozejrzeć się za jakąś robotą.

Pomywacz, wykidajło, kelner w barze dla bogatych snobów, drug queen - wszystkie te oferty odrzucił z miejsca. Co mu zostało? Mechanik - gildie cały czas potrzebowały mechaników ale on znał się co najwyżej na niszczeniu rzeczy, a nie konstruowaniu ich. Gwardia pałacowa? Obiecująca oferta, szczególnie że od kiedy odnowiono pałac królewski w Airtower posada gwardzisty wiązała się z pilnowaniem setek pustych pomieszczeń. Strażnik miejski - dach nad głową, ciepły posiłek trzy razy dziennie, darmowa służba zdrowia w postaci domorosłego felczera i garść złociszy dziennie. No i jeszcze pozostawała praca jako lokaj na statku powietrznym ale z postawy rekrutanta od razu wyczytał że nie obyłoby się bez niemałej łapówki.

Olivier Dilham

Zanim Mnich zaczął mówić machnął dłonią na mężczyznę który wprowadził Oliviera do tego pomieszczenia. Ten bez słowa zaryglował drzwi którymi przed chwilą tu weszli i stanął w rogu pomieszczenie z założonymi rękoma.

- Panie Dilham - zaczął nieznajomy, którego Olivier już zdążył nazwać w myślach "Mnichem" - Moje nazwisko nie ma zupełnie znaczenia, tym bardziej, że reprezentuję nie siebie, a pewną bardzo wpływową organizację...

Przerwał na moment, odchrząknął swym suchym jak pieprz głosem i spojrzał wyczekująco na swego sługę. Już po chwili na stole pojawiła się oszroniona karafka pełna bursztynowej whiskey z wyśmienitych lateńskich gorzelni oraz dwie szklanice o szerokim dnie.

- Będę mówił krótko, obaj jesteśmy ludźmi interesu i na pewno zdaje Pan sobie sprawę że czas to pieniądz. - Przerwał na chwilę by nalać alkoholu sobie i Dilhamowi - Słyszałem że jest Pan jednym z najlepszych w tym czym się Pan zajmuje, a my gromadzimy właśnie najlepszych.

Olivier nie czuł się swobodnie w towarzystwie tego mężczyzny i miał nadzieję że ten jak najszybciej skończy tą tanią mowę motywacyjną i przejdzie do konkretów. "Organizacja"? "Mnich"? Niegdyś już dawno posłałby tego człowieka w diabły ale do swoich planów potrzebował pieniędzy, i to w znacznie większej ilości niż był w stanie zapewnić pazerny Henry.

- W hrabstwie Chulainn, jakieś dwa dni drogi na północ od Wasserdampfu znajduje się samotne wzgórze. Na pewno dostrzeże je Pan z daleka. Uda się Pan tam, odnajdzie pewien punkt i przyniesie mi jeden konkretny przedmiot - wszystko poza nim co Pan tam znajdzie należeć będzie do Pana. Podobnie jak czterysta anu które dostanie Pan za włożony wysiłek.

Olivier zamarł ze zdumienia - czterysta anu, według aktualnego kursu będzie to ponad tysiąc złociszy - prawdopodobnie wystarczająco żeby kupić Szmaragdowy Naszyjnik lub dowolną inną knajpę w Dargorze.

Mnich wyciągnął z szuflady biurka ciężką od monet sakiewkę i popchnął ją po śliskim blacie tak że spadła na kolana oszołomionego pozyskiwacza.

- Oto pierwsza rata - dwieście anu. Będą Pańskie jeśli tylko wysłucha Pan mojej propozycji i przyjmie moje warunki...

Vasilij Puszkow



Rikszarz spojrzał na podróżnika taksującym wzrokiem.

-Jest Pan pewien że chce Pan jechać do najtańszego hotelu? - Spytał z powątpiewaniem.

Vasilij przez chwilę miał wątpliwości ale w końcu skinął głową i dał znak kierowcy by ten po prostu jechał.

-Jeśli nie zależy Panu na wygodach to najtańsze hotele są w dokach, oczywiście nie tych tam...- machnął ręką w stronę potężnego hangaru, jednego z kilku budynków które wyraźnie górowały nad miastem. -Ale w starych dobrych dokach dla okrętów. Mój ojciec, ha! to był dopiero potężny chłop! Był marynarzem, kilka miesięcy na morzu, zwiedzanie świata, niezłe pieniądze... To były czasy. Ale nie, teraz wszyscy chcą tylko podróżować tymi paskudztwami. - Najwyraźniej miał na myśli zeppeliny i statki powietrzne których dziesiątki kłębiły się nad miastem.

Vasilij zawsze był pod wrażeniem wszystkiego rodzaju dorożkarzy, kierowców czy fryzjerów - zdawało że gdzieś w procesie przyuczania do zawodu zdobywali umiejętność nieprzerwanego gadania o nawet najbłahszych sprawach.

-Czy nie powinien Pan...
-Ee, srał to pies - mruknął kierowca gdy spod kół rikszy wystrzeliła fala wody mocząc od stóp do głowy przypadkowego przechodnia.

George Othel

Tuk warknął z wściekłości gdy George został ochlapany przez przejeżdżającą rikszę. -Zabiję gnoja! Roszarpie na strzępy, zamienię miejscami jego jaja i jego oczy, a potem nakarmię go własnymi flakami!- Ryczał w amoku podczas gdy Othel walczył z całych sił aby utrzymać Tuka w ryzach.

Udało się.

Atak był silniejszy niż kiedykolwiek dotąd, George klęczał na ziemi dysząc głośno. Spocone czoło przyciskał do chłodnych kamieni którymi wybrukowana była ulica, a spod paznokci jego dłoni wąską stróżką ciekła krew barwiąc rękaw śnieżnobiałej koszuli na szkarłatno.

- Plosię pana. Nic sie panu nie stalo? - Podczas gdy dorośli odsuwali się w obawie mrucząc pod nosami przekleństwa w stronę wariata jedyną osobą jaka zainteresowała się losem wynalazcy była mała dziewczynka.
Raptem pięcio czy sześcioletnie jeszcze dziecko.

-Nie... Wszystko w porządku. - Odparł George i uniósł głowę próbując zogniskować wzrok na dziecku -Wszytko w po...- Głos ugrzęzł mu w gardle gdy ponad jej głową ujrzał zmierzający w jego stronę patrol w barwach świętego oficjum.

Ten sam czas, zupełnie inne miejsce



Kap

Kap

Kap

Głęboko, wiele mil pod powierzchnią ziemi spadające krople wody stale, od wieków wybijały ten sam rytm. Rytm tych małych, niepozornych cząstek. Niewielkich, kulistych obiektów które od setek lat drążyły tunele i skalne komnaty pod stopami niczego nie świadomych ludzi. Kropel które płynęły samotnie, co jakiś czas łącząc się z innymi, podobnymi sobie. Łącząc się cienkie strużki, niemrawe strumienie, powolne potoki, aż wreszcie w potężne rzeki. Szaleńczy i niepowstrzymany żywioł, żywioł który co jakiś czas wyrywał się na powierzchnię pędząc przed siebie obłąkańczo po to tylko by znaleźć ujście i znowu dołączyć do potężnych pływów w mroku w którym się narodziły. Pędząc zabierając ze sobą dziesiątki istnień, gasząc ogniki ich żywota niczym guwernantka gasząca ulotny płomyk świecy przy wezgłowi łóżka dziecka zaraz po przeczytaniu mu bajki na dobranoc.

Podziemny świat w którym żadna istota nie była zdolna do życia. Albo przynajmniej tak się wydawało...

Ogromna podziemna sala... Prawdopodobnie właśnie w tym miejscu Stwórca uderzył mieczem o skałę uwalniając uwięzioną w niej wodę by niosła życie światu który był jego dziełem, podziemna sala w mroku której gromadziły się sylwetki. Początkowo pojawiali się pojedynczo, może, rzadziej, dwójkami czy trójkami. Pojawiali się i każdy stawał w milczeniu w wyznaczonym mu miejscu. Gromadzili się, liczni, a jednak samotni pośród odwiecznego mroku. Pod koniec dnia na środku sali zapłonęło światło wyłaniając z mroku ogromny kamienny stół, przypominający na wpół ołtarz, na wpół potęrzną planszę do gry. Istoty z zadowoleniem skinęły sobie głowami. W końcu pojawili się wszyscy gracze, niemalże wszystkie figury zostały ustawione na planszy. Nareszcie mogli zacząć to, na co tak bardzo czekali.
 

Ostatnio edytowane przez Potwór : 27-06-2009 o 20:35.
Potwór jest offline