Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-06-2009, 02:18   #123
NHunter
 
Reputacja: 1 NHunter to imię znane każdemuNHunter to imię znane każdemuNHunter to imię znane każdemuNHunter to imię znane każdemuNHunter to imię znane każdemuNHunter to imię znane każdemuNHunter to imię znane każdemuNHunter to imię znane każdemuNHunter to imię znane każdemuNHunter to imię znane każdemuNHunter to imię znane każdemu
Alexander był niezmiernie wdzięczny Andiomene za te dodatkowe dwadzieścia feniksów. Chociaż był bardzo głodny wiedział, że wyda je inaczej. Wybierając się na targ zabrał ze sobą dzieciaki. Polecił im, aby zachowywały się grzecznie, nigdzie nie biegały i niczego nie dotykały. O dziwo, posłuchały go i zastosowały się do próśb.

Powoli przebijali się przez tłumy tego magicznego, acz strasznie gorącego miejsca. Sunne rozglądał się uważnie, co chwila odganiając któregoś z przewodników, których najwyraźniej przyciągały jego ewidentnie szlacheckie ubrania.
- Witaj zacny panie. Szukasz może czegoś dla swoich dzieci?
Powoli odwrócił głowę i spojrzał na stragan młodej kobiety o inteligentnym spojrzeniu. Przez chwilę patrzył w jej fiołkowe oczy, po czym niechętnie oderwał od niej wzrok i spojrzał na towary leżące przed nim.
Dzieci nieco przerażone tłumem trzymały się tuż obok niego, kiedy kupował im coś, co w jego przekonaniu miało być dla nich prezentem. Zapłaciwszy, wziął zakupione towary i kucnął przy dzieciakach.
Wręczył każdemu z nich jedno ze stylowych, choć tanich piór.


- Obiecałem wam prezenty nicponie – nie mógł powstrzymać cisnącego się na usta serdecznego uśmiechu. – Zapisujcie tym wiedzę. Bo wiedza jest kluczem do wolności.
Podziękowały mu ładnie i przyjęły prezenty. Alexander wiedział, że nie zrozumiały tego, co powiedział. Ale był pewny, że kiedyś zrozumieją.

Wstał i rozejrzał się niepewnie, jakby nie wiedział, dokąd iść. Tak jak się spodziewał, był to idealny sposób do przywołania jednego z wspaniałych przewodników. Hawkwood uśmiechnął się na myśl o wizycie, która go czekała.
- Pan się, jak mi się zdaje, zgubił. Jeśli jaśnie pan chce, mogę mu nieco poradzić. Znam ten targ lepiej, niż własną kieszeń.
- Nie wątpię – powiedział z przekąsem szlachcic. Powstrzymał się jednak od zgryźliwego komentarza na temat dziurawych kieszeni. – Prowadź mnie do rezydencji pana Dominika Hawkwooda.
Przewodnik stał przez chwilę wyczekująco. Hawkwood wygrzebał dla niego kilka monet i już po chwili cała piątka szła w kierunku wyjścia z miasta. Idąc do rezydencji Alexander zachwycał się targiem. Różnymi odcieniami barw i kolorów, których wokół było mnóstwo. Co jakiś słychać było wysiłki ulicznych grajków. Czasem lepsze, czasem gorsze, ale zawsze równie egzotyczne.

Stanęli przed piękną posiadłością. Wysoki mur zasłaniał prawie wszystko, ale Sunne wiedział, że wkrótce będą mogli zwiedzać do woli. Podziękował grzecznie przewodnikowi i podszedł do bramy – jedynej zewnętrznej części rezydencji, przez którą można było zajrzeć do środka. Do domu prowadziła długa aleja otoczony z obu stron cyprysami. Szlachcic zastanawiał się, jakim cudem na tej pustyni udawało się hodować takie rośliny. Wszędzie wokół były fontanny, bądź ogrody. Chłopak uśmiechnął się do siebie, zobaczywszy także coś, co zawsze przeszkadzało mu w kompozycjach szlacheckich ogrodów. Labirynt z wysokiego żywopłotu. „Wydawało mi się, że Dominik ma więcej gustu” – pomyślał kręcąc głową.
Dzieci przylgnęły do krat, rozdziawiając usta w niemym zachwycie, ale Sunne zaraz je skarcił.
- Stańcie jak trzeba. Ręce za plecy, albo wzdłuż tułowia. Grath, nie garb się – poprawiał dzieci.Pamiętajcie. Jak tam wejdziemy macie się zachowywać porządnie. Żadnego biegania, krzyczenia i takich tam. Chyba, że dostaniecie pozwolenie, żeby się wygłupiać.
W tym momencie z małego, ale ładnego domku obok bramy wyszedł jakiś człowiek i podszedł do bramy. Sunne domyślił się, że to odźwierny.
- Pańska godność, sir? – zapytał spokojnym, cierpliwym głosem.
- Alexander Sunne Raver Hawkwood – przedstawił się szlachcic, prostując się i przybierając wyraz twarzy, który miał uświadomić służącemu, że ma do czynienia z kimś ważnym. – Przekaż panu tego domu, że przybyli goście i niecierpliwie oczekują spotkania z nim.
Odźwierny skłonił się nisko i otworzył bramę. W tym momencie z domku wypadł kolejny służący, który poprowadził ich przez alejkę, w kierunku posiadłości.

Stanęli w wielkim holu, wyczekując powitania. Pomieszczenie było naprawdę imponujące. Bardzo wysokie, wyłożone białymi kafelkami. Z sufitu zwisał wielki, kryształowy żyrandol. Dokładnie nad wielkimi, marmurowymi schodami, prowadzącymi do komnat prywatnych. Wtedy Sunne usłyszał znajomy głos. Z trudem powstrzymał się od uśmiechu.
- Kto do cholery ma czelność mi przeszkadzać, kiedy jem?
Z jednego z korytarzy na piętrze wyszedł młodo wyglądający mężczyzna. Ktoś, kto go nie znał, dałby mu góra trzydzieści lat. Sunne jednak wiedział, że tak naprawdę Dominik Hawkwood, na którego patrzyli miał spokojnie ponad czterdziestkę na karku. Może nawet czterdzieści pięć. Stanąwszy na szczycie schodów dopiero spojrzał na gości. Oczy wybałuszył tak, że zdawało się, że lada moment wyskoczą mu z orbit. Mimo tej dziwnej miny, nadal był niezwykle przystojny. Dominik Hawkwood potrafił swoim nieprzeciętnym wyglądem i zachowaniem zdobyć praktycznie każdą kobietę, czym zawsze imponował Alexandrowi.
- Niech się na mnie zleci cała armia Decadosów, jeśli to nie młody Raver! – wykrzyknął zdumiony, po czym zbiegł ze schodów z taką prędkością, że prawie wpadł na swojego gościa. – Chodź tu Sanny, niech cię uściskam!
Sunne, oswobodziwszy się wreszcie z uścisku starego przyjaciela, posłał mu przeciągłe spojrzenie.
- Nie cierpię, kiedy przekręcasz moje imię – powiedział w końcu.
- Oj tam! Stary jestem, mam prawo do dziwactw. Poza tym. Sanny dobrze się kojarzy. Sunne nie kojarzy się z niczym.
- Mi się kojarzy. I wystarczy.
- Ech… Zawsze byłeś bardzo sentymentalny chłopcze – westchnął Dominik. – No, ale mniejsza o to. Chodź ze mną! Zapewne masz mi wiele do opowiedzenia.
- Właściwie – zaczął Sunne – to wydaje mi się, że to ty będziesz tutaj najwięcej mówił, bo mam parę pytań. Ale nie uprzedzajmy faktów! Najpierw sprawy najważniejsze. Ja i moi… podopieczni, jesteśmy strasznie głodni, a ty jak mi się zdaje, właśnie jesz obiad.
Pan domu zaśmiał się serdecznie.
- Tak, oczywiście. Chodź. Nakarmimy ciebie i twoje dzieci.
- To nie są moje dzieci…
- Dobra, dobra… Nie uprzedzajmy faktów – uśmiechnął się znacząco Dominik Hawkwood – opowiesz mi przy obiedzie.

Siedzieli wszyscy przy stole zajadając potrawy, który smakowały równie wybornie, co wyglądały. Sunne postanowił wreszcie zacząć rozmowę:
- Słuchaj, nie będę się bawił w zbędne wstępy. Potrzebuję twojej pomocy. Bardziej niż kiedykolwiek przyjacielu.
- Słucham cię uważnie, młodzieńcze.
- Mam do ciebie trzy sprawy, staruszku. Po pierwsze: potrzebny mi karabin i nieco amunicji. Nie musi to być jakiś cud techniki. Byleby tylko dało się z tego strzelać.
- Oczywiście. Za dwieście siedemdziesiąt feniksów dostaniesz broń i amunicję. Nie pytam, do czego potrzebna, ale widzę, że kolejne sprawy będą coraz cięższe.
- Tu masz rację. Druga sprawa: Erynia. Powiedz mi wszystko, co wiesz o tym statku, albo o jego kapitanie Gregoriusie Hawkwood.
Dominik zasępił się, odłożył sztućce i spojrzał na Alexandra poważnie.
- O Erynii pierwsze słyszę, ale Gregorius… To dość ciekawe, chociaż też niezbyt wiele tego jest. Jakieś sześć czy siedem lat temu cesarz wezwał go na dwór, jako jakiegoś swojego doradcę, czy coś na tej zasadzie. Nie wiem dokładnie. Wiem, że Gregorius miał córkę. Ale tak się nieszczęśliwie złożyło, że jego córka parę lat później zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach – Dominik zrobił pauzę dla wzmocnienia efektu swojej opowieści, ale napotkawszy zniecierpliwione spojrzenie Alexandra podjął historię. – Sam Gregorius sprzedał wszystko, co miał i zniknął równie niewytłumaczalnie, jak jego córka. I tu niestety kończy się moja wiedza na ten temat.
Sunne patrzył w milczeniu na sobie tylko znany obiekt w jadalni.
- Dzięki – powiedział w końcu – pomogłeś mi. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
- To dobrze. No, a jaka jest ta trzecia sprawa?
- O tym, staruszku… Pogadamy potem.

Zjedli w spokoju, po czym wybrali się na spacer do ogrodu. Gdy znaleźli się na zewnątrz, Sunne kiwnął głową na znak, że dzieci mogę wreszcie poszaleć. Potem obaj udali się do biblioteki, gdzie wspominali stare, dobre czasy.

Wieczorem Sunne, Dominik i dzieci usiedli z tyłu rezydencji, nad basenem. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu Alexander spojrzał na Dominika znacząco, dając mu znak, że dobrze byłoby pozbyć się dzieci. Stary szlachcic kiwnął na służbę, wydał parę niesłyszalnych poleceń i już po chwili zostali sami.


- Chciałbym, żebyś przygarnął te dzieci – powiedział prosto z mostu Sunne. – Wiesz… Byłem na Malignatiusie i załapałem się na dosyć ryzykowną misję. Razem z grupą… znajomych pomagam pewnemu staruszkowi, który jest u kresu sił naprawić coś, co dawno temu zniszczył. Te dzieci zabraliśmy z kolonii karnej, jednego z księżyców Malignatiusa. Jak się niedawno okazało, misja jest bardzo niebezpieczna. Ostatnie prawie wszyscy zginęliśmy. Udało nam się przeżyć chyba tylko cudem. Nie chciałbym, żeby dzieciom coś się stało. A w razie, gdyby na statku coś im się stało pewnie nawet nie umiałbym im pomóc. Ba! Nie umiałbym pewnie pomóc nawet sobie…
Dominik Hawkwood, bliski przyjaciel Alexandra patrzył długo na odbijające się w wodzie światła.
- Dobrze. Zajmę się nimi, druhu. Ale wierzę, że odbierzesz je, kiedy skończysz swoje zadanie.
- Dziękuję ci bardzo, Dominiku. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
- Na twoim miejscu zastanawiałbym się nad odwdzięczeniem się dzieciom. Obserwowałem zarówno ciebie, jak i je. I wiesz… Mam dziwne wrażenie, że nie będą chciały tu zostać.
- Wiem… - Sunne wydał z siebie dziwnie smutne westchnienie. – Dlatego zanim zdążą o mnie zapytać, już mnie tu nie będzie.

Jakiś czas potem Sunne szedł w kierunku bramy w towarzystwie zaledwie Dominika. Przy bramie zatrzymali się i uścisnęli sobie dłonie.
- Niech wiatry pustyni zawsze wieją dla ciebie pomyślnie, Alexandrze.
- Cholera… Gadasz prawie, jak miejscowy Dominiku – uśmiechnął się krzywo Sunne. Po chwili dodał nieco ciszej. – Ty też się trzymaj przyjacielu.
- Powodzenia w twojej misji. A jeśli chodzi o ten karabin. Jutro rano otrzymasz przesyłkę. Żegnaj synu mego przyjaciela.
- Żegnaj przyjacielu mojego ojca.

Idąc przez cichnące miasto, Sunne wpadł na moment do banku, gdzie – na całe szczęście – udało mu się wymienić swoje błyskotki na pieniądze. Potem chłopak udał się na pokład Roriana. Idąc do hangaru, nagle poczuł cos dziwnego. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i - ku swemu ogromnemu zdziwieniu - wyciągnął z niej kopertę. Otworzył ją powoli i zajrzał do srodka. Na widok papierów kredytowych sędziów na tysiąc feniksów znajdujących się w srodku, otworzył usta w bezbrzeżnym zdumieniu. "Ciekawe, kiedy zdążył mi to podrzucić?" - pomyslał zaskoczony. - "Trzeba to dać Andiomene. Ona będzie umiała tym zagospodarować".

Gdy rano wyszedł na zewnątrz statku, posłaniec z wielką, czarną torbą już na niego czekał. Sunne dał mu odliczone pieniądze i schował torbę w swojej kajucie.
- Jak ja bym chciał, żeby okazał się nieprzydatny - mruknął do siebie.
 

Ostatnio edytowane przez NHunter : 30-06-2009 o 14:14. Powód: Ścisłosć w walucie
NHunter jest offline