Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-08-2009, 16:16   #1
Buka
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
[D&D 3.0/3.5] Ciemność - Księga Druga (+18)

Rozdział I


"Pod wiatr"




W ciągu kilku następnych dni ocaleli śmiałkowie opuścili mieścinę Rath, pozostawiając za sobą przeżyte czyny, wspomnienia, oraz poległych towarzyszy. Pomniejszona osobowo grupka ruszyła na wschód, mając zamiar opuścić krainę Vaasa, podążając za jedynym tropem jaki mieli, podążając do miasta Melvaunt nad Morzem Księżycowym. Wciąż pozostało wiele niewyjaśnionych spraw, nadal ciążył w sercu smutek, gorycz i żal wywołany utratą bliskich osób, a nastroje naprawdę nie dopisywały.

Zostawiając za sobą chłodną krainę pokrytą śniegiem, uparcie kilometr za kilometrem, dzień za dniem, i tydzień za tygodniem, często podróżując poprzez dzikie, bezludne ostępy, gościńcem, a czasem i na przełaj, mozolnie przez Góry Galena, zawędrowali w końcu do osady Glister. Stamtąd już w większej liczbie, z podążającą akurat w tym samym kierunku karawaną, poprzez wielkie mokradła Thar, do bliskiego już Melvaunt, cokolwiek tam na nich czekało, byleby jednak przyniosło kilka odpowiedzi.

Karawana, która wyruszyła z osady Glister do Melvaunt, nie różniła się niczym szczególnym od setek innych karawan przemierzających cały Faerun wzdłuż i wszerz. Tuzin obładowanych wozów, kupców handlujących praktycznie wszystkim, często podróżujących z całymi rodzinami, dwa tuziny strażników, kilku zwiadowców. Różni wiekowo, rasowo i światopoglądem, chcący jednak jak jeden wzbogacić się, i wieść dostatnie życie.

A kto by nie chciał.

Poruszali się mozolnie przez mokradła Thar... .

~

Każdy przeżywał minione wydarzenia na własny sposób.


Młody Paladyn wciąż nie potrafił pogodzić się z zaistniałą sytuacją, wciąż mając przed oczami te decydujące chwile w magazynie. Wraz z Elhanem zostali najzwyczajniej w świecie zaczepieni na ulicy przez młodego chłopca, który z przejęciem opowiadał o dziwnie zachowującej się Zorze, znikającej w jednym z opuszczonych, miastowych magazynów. Nie zastanawiając się zbyt długo obaj popędzili za smarkiem, mając dziwne przeczucia odnośnie ukochanej ich poległego towarzysza.

Magazyn był zagracony, brudny i słabo oświetlony, bez wahania weszli jednak do środka. Sever chciał z całych sił zapobiec kolejnej ofierze w Rath, nie będąc świadomym, że za chwilę tak naprawdę sam się do niej przyczyni. Zarówno on, jak i Elf uczynili ledwie po kilka kroków, gdy nagle podłoga wokół nich rozjaśniała dziwnym blaskiem. Magiczny krąg w który weszli obudził się do życia, zabłysnęły runy, a następnie rozpętało się prawdziwe piekło.

Potężny huk rozsadzający bębenki, oślepiający błysk, bezlitosne płomienie palące ciało, krzyki. Aasimar był owego dnia chyba pod opieką samej Tymory, a swe życie zawdzięczał... metalowej balii. Oparty o jeden ze słupów, stary kawał żelastwa, wystrzelony siłą eksplozji wpadł prosto na młodziana, po czym wraz z nim w środku pokonał jeszcze kilka metrów, właściwie to przygwożdżając do ściany. Prawa ręka nie miała jednak tyle szczęścia, pozostając poza zbawiennym "pancerzem".

Skomplikowanego złamania z mocnymi krwotokami, i niemal odrąbanej krawędzią przedmiotu kończyny nie potrafił uleczyć nawet tuzin przybyłych do miasteczka na pomoc Kapłanów. Na wszystko był potrzebny czas, zarówno na rany fizyczne, jak i wewnętrzne. Zrośnięte już kości bolały nadal, a do pełni władania mieczem wciąż jeszcze wiele brakowało.

Zorę również pochowali, dziewczyna się powiesiła.

Z miłości... .

~

Rudowłosy mężczyzna jechał w milczeniu na swoim rumaku. Sprawiał pozory twardego, rozmawiał, czasem nawet niby się uśmiechnął, wciąż jednak myślał tylko o Marze, oraz o poległych towarzyszach. Wiele rzeczy mogło potoczyć się o wiele inaczej, wiele osób mogłoby przeżyć, wystarczyło czasem zareagować nieco inaczej, powiedzieć kilka innych słów, niż te które powiedziano.

Kochał ją całym sercem, Paladynka w pełni to odwzajemniała, mimo jednak tego wszystkiego postanowił się z nią nie wiązać. Chciał ją chronić przed samym sobą, zupełnie jakby był jakimś podłym mordercą, lub jakby mógł ją skrzywdzić. Oszukiwał sam siebie, wmawiał sobie różne rzeczy, potem zaś było już za późno na cokolwiek. Wydarzenia nabrały tempa, kości zostały rzucone, a nadzieja utracona.

Nie wspominając o takiej błahostce, jak złamany rapier.

To nie Yon okazał się mordercą, tych było wystarczająco wielu.

Pocieszający, jakkolwiek to nie miało znaczyć, był chociaż fakt, że kilka ostatnich godzin spędzili razem rozmawiając. Byli ze sobą do samego końca, niespodziewanego dla niego końca.

~

Gdy nikt nie patrzył, Luna często płakała, inaczej po prostu nie potrafiąc, i nie umiejąc się pogodzić z ostatnimi wydarzeniami. Przelano tak wiele krwi, zginęło tak wiele wspaniałych osób, dzielnych towarzyszy, i niewinnych istnień. Wszystko to strasznie przytłaczało jasnowłosą, zmieniając ją mocno wewnętrznie. Z nieśmiałej, delikatnej kobietki, stała się dziwnie twardą, jakby zahartowaną, a jednocześnie odrobinkę oschłą osóbką. Nigdy wcześniej nie zabijała, nie pragnęła śmierci wroga, nie widziała tyle zła. Po Rath wszystko jednak uległo zmianie, stawało przed nią w innym świetle. Niektóre rzeczy przestały mieć duże znaczenie, inne z kolei na nim zyskały.

Często ściskany medalion Shaundakula i wertowany modlitewnik pozostały jej jedynymi, naprawdę bliskimi przyjaciółmi. Wszyscy pozostali zginęli. Luna ścięła również swoje długie, przepiękne włosy, sięgające jej znacznie poniżej pleców. Obecnie nie sięgały one nawet do ramion, co również było powiązane z wydarzeniami jakie niedawno przeżyła. Tej chwili impulsu i dokonanego czynu czasem jednak teraz żałowała, nie czując już jak poprzednio wiatru we włosach.

Do tego jeszcze porażka w kwestii Rosy, nieudane próby ratowania jej skretyniałej skóry, przemawianie do rozsądku, zakończone przysłowiowym rzucaniem grochem o ścianę... .

~

Milo zmienił się diametralnie. Przestał już być wesołym, pełnym życia i uśmiechniętym Niziołkiem, teraz bowiem bardziej przypominał markotny, posępny cień swego poprzedniego "ja". Wraz ze śmiercią Aner umarła i część jego, wraz z poległymi towarzyszami utracił chęć do wielu spraw. Nie był to już pierwszy raz w życiu, gdy przytrafiła się jemu podobna sytuacja, gdy utracił bezpowrotnie kogoś niezwykle bliskiego, tym razem jednak czara została jednak chyba przelana, ile w końcu można próbować, łudzić się, pokładać nadzieje i zaczynać od nowa.

Przeklęta, cholerna zielona butelka również straciła na znaczeniu. Mały mężczyzna miał już wielokrotnie ochotę cisnąć nią o ziemię, co raz nawet uczynił, przedmiot jednak się nie potłukł. Powstrzymał się dosłownie w ostatniej chwili, by nie rozbić jej mieczem, mając na uwadze resztki swej godności i powierzonej w niego wiary swoich przodków.

Jadło już nie smakowało, wino nie gasiło pragnienia, słońce za mocno świeciło, przypadkowi ludzie zbyt często się uśmiechali. Wykrzywiali swoje gęby przy każdej okazji, cieszyli się do ku*wy nędzy wszelką drobnostką, swym życiem, swymi... ukochanymi. Jemu zaś pozostał jedynie szept umierającej, jej ostatnie słowa wyznające niespodziewanie miłość, wprost rozrywające jego serce.

Zabije podłą Półelfkę, choćby miał ją ścigać całe swe życie.

~

Chyba jako jedyny w całej grupie wyjątkowo smętnych awanturników, w miarę normalnie zachowywał się Wakash. Południowcowi co prawda również lekko nie było, jakby na to nie patrzeć, wokół niego zginęło w końcu wiele osób, on sam zaś w pewnym momencie został rozsmarowany podmuchem potężnej eksplozji na ścianie, rozbijając sobie głowę, wybijając bark, i tracąc na dzień słuch.

Wykurował się jednak dosyć szybko, po czym ponownie był sobą, był Wakashem, lekkim fircykiem, łotrem, wagabundą. Szybko znalazł wspólny język z Krasnalem Archem przewożącym ładunek ale, oraz z... nastoletnią cerą Korga, głównego kupca całej karawany, co wielokrotnie doprowadzało do nerwowego targania się za brodę tego ostatniego, a swojej własnej pociechy za włosy, by nie kręciła ślepiami do tego łachudry.


Wakash sam do końca nie wiedział, czemu wyruszył ponownie z resztą grupki. Być może liczył na odkucie się za poprzednie znoje, w końcu zamku puszczonego z dymem nie udało się splądrować, utarg ze świecidełek był niewielki, a nagroda za ubicie stwora bardziej przypominała niesmaczny żart, niż zapłatę. W każdym bądź razie miasto Melvaunt, mimo, że dosyć niebezpieczne, stawiało przed kimś takim jak on naprawdę wiele możliwości. A że przy okazji pomoże rozwiązać grupce sprawę barona, czy co tam w końcu do ostatecznego rozwiązania zostało, również było wielce pomocne, dobrze bowiem mieć w pewnych sytuacjach "szerokie plecy".

Więc nowy kierunek, nowe przeznaczenie.


~


Mężczyzna i kobieta stali w milczeniu nad mogiłą. W niewielkim miasteczku, w niezbyt znanej, dosyć ponurej krainie, zastała ich naprawdę niespodziewana sytuacja, którą z ponurą miną analizował przez długi czas czarnowłosy osobnik. Spodziewał się naprawdę wielu niespodzianek, jednak nie śmierci znajomego. Poza jego mogiłą znajdowało się na cmentarzu wiele innych, wyraźnie nowych.

Szare oczy uparcie wpatrywały się w wyryty na kamieniu napis:


Siabo Laume Harr

Iluzjonista-Bohater




Świeżych mogił było wiele, zdecydowanie zbyt wiele, jak na gust obojga. Poległo tu ostatnio sporo osób, wielu awanturników, wielu... bohaterów. Wśród nich były nawet kobiety, byli i miejscowi, co w żaden sposób nie zmieniało faktu, że te miejsce nie zasługiwało na tak wiele ofiar, na tyle poświęcenia. Czasem niby od zimnego wiatru przeszedł to Nathana, to Unę dziwny dreszcz.

Para towarzyszy pokonywała gościniec, podążając konno we wskazanym im wcześniej kierunku. Godzina za godziną, dzień za dniem, czasem milcząc, czasem rozmawiając. Podążali ich tropem, mając nadzieję na szybkie spotkanie, a następnie dokładniejsze wyjaśnienie wszelkich wątpliwości, a przede wszystkim, na wyrównanie rachunków. Chociaż w sumie na to mogło już być za późno.

Zbrojna rudowłosa, z dziwnym, latającym kotem, oraz jednym okiem zielonym, a drugim niebieskim, do tego jeszcze czasem strzelająca takie miny, że przypadkowym gapiom zaciskało ze strachu gardło. No i te dziwne, częste "wypadki", w miejscach gdzie się pojawiała, osobom z którymi dłużej przebywała... .

Jej towarzyszem był z kolei dosyć blady mężczyzna, parający się magią, oraz mający lekko mówiąc, nieco dziwne zamiłowania, póki jednak nie przesadzał, jakoś go adorowała. Teraz jednak, po wizycie w Rath jego humor wyraźnie się popsuł, i szczerze powiedziawszy, powoli zaczynał być nieznośny. Dobrze, że chociaż skończył się wreszcie ten cholerny śnieg.


Nieco dalej na wschód...


- To był naprawdę stuknięty Troll - Przerwała chwilową ciszę Vanessa, brzdękając bez większego składu i ładu na swojej mandolinie. Spojrzała na Raisona, po czym głośno zachichotała. Od paru godzin podróż przebiegała już bez żadnych zakłóceń, oraz bez spotykania kogokolwiek na gościńcu. Jak na końcowe miesiące roku, w pobliżu Morza Księżycowego było dosyć zimno, śniegu jednak nigdzie ani widu ani słychu, Półelfka w czerwonej sukni podróżowała więc na swoim koniu boso, chcąc dać nieco odpocząć stopom, na które zresztą skarżyła się przy każdej okazji.


Jadący tuż obok niej Genazi Ziemi przywykł jednak już do jej charakterku, który szczerze powiedziawszy, wcale taki straszny nie był. Wdzięczność do Vanessy za uratowanie życia i wstyd z powodu swojego dawnego postępowania szybko zamieniły się w oddanie i wręcz uwielbienie. Był na wszystkie rozkazy „panienki Vanessy”, zawsze starał się jej dogodzić, słuchał wszystkich jej rad i bronił. Bardka nie musiała mieć tarczy ni miecza, skoro on był przy niej, nie musiała mieć służby, gdyż on dbał o jej wygodę, nie musiała wynajmować heroldów, gdyż wojownik z radością przenosił jej informacje. Nim zdała sobie sprawę, Raison stał się jej ochroniarzem, kamerdynerem i jedyną osobą, co do której mogła mieć pewność, że jej nigdy nie zdradzi.

Przenigdy jednak Genasi tak wprost nie traktowała, zawsze o każdą rzecz grzecznie prosiła, czy pytała, często jednak on sam już wiedział co Półelfce "dolega". Byli więc przyjaciółmi i towarzyszami, a nie broń bogowie panienką i jej sługusem... .

Zanim mężczyzna zdążył się odezwać, Vanessa Marre trajkotała, jak niemal co kwadrans:
- Głodna jestem... wykąpałabym się... tyłek mnie od siodła boli... daleko jeszcze?. I tak dalej... .


Całkiem niedaleko Melvaunt


Acaleem niszczył właśnie broń przeciwników. Kusza, włócznia i zapuszczony miecz nie zostaną już nigdy skierowane przeciw bezbronnym i niewinnym. Jakże w końcu inaczej nazwać poczciwego chłopa z widłami, stawiającego dzielnie czoło bandytom, oraz jego otyłą żonę, trzymającą w decydującej chwili niewielki nóż?.


Oboje, wraz ze swoją kilkuletnią córeczką, siedzieli obecnie na swoim wozie wypełnionym workami z kartoflami, podziwiając skuteczność w walce wręcz nieuzbrojonego Diablęcia przeciw trzem drogowym zbójom. A Acaleem, mimo, że rzucił się w bój z pustymi dłońmi, wcale taki nieuzbrojony nie był, o czym szybko owa trójka się przekonała. Brodaty zbierał z jękiem swoje zęby z trawy, osiłek o sporych gabarytach leżał nieprzytomny na wznak na gościńcu, a zarośnięty chudzielec siedział skulony pod drzewem, starając się o pozostanie roztrzaskanego nosa na swoim miejscu.

Piegowata dziewczynka machała radośnie nóżkami z wielkim uśmiechem skierowanym do Aceleema, "baba" dziwiła się co nie miara, a "chłop" wręcz klaskał z zachwytu.

- Dobrze im tak psia mać, hehehehe! - Tevo zanosił się śmiechem.
- Toć że diobeł z wyglądu, a porzundny... - Jego małżonka uraczyła Mnicha nietypowym komplementem.

Ten w tym czasie złamał włócznię, rozbił kuszę, po czym zawahał się nad mieczem. Skrzywić go, lub i złamać między dwoma rosnącymi wyjątkowo blisko siebie drzewami, czy może podarować Tevowi?. Mieli naprawdę spore szczęście, zgadzając się nieco go podwieźć na gościńcu, w przeciwnym wypadku mogło się wszystko skończyć o wiele mniej radośnie. Jako zwykły plebs mieli może po kilka miedziaków w sakiewkach, łup więc niewielki, co czasem doprowadzało takie gnidy spod ciemnej gwiazdy do niezwykłej brutalności, mogło więc dojść do prawdziwej tragedii, ich córeczka mogła zostać sierotą, lub co gorsza skończyć gdzieś jakoś wyjątkowo paskudnie... .

Co go przywiodło w te strony?. Spytać jednak raczej należało, gdzie już nie był, czego nie widział, i gdzie go już los nie skierował.
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 09-08-2009 o 18:04.
Buka jest offline