Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-08-2009, 03:52   #4
John5
 
John5's Avatar
 
Reputacja: 1 John5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłość
Cramer chwiejnym krokiem wytoczył się na pokład wstrząsanego falami okrętu. Deski były piekielnie mokre, a mężczyzna nie zamierzał wyładować za burtą… nie w taką wodę. Kolejne kroki stawiał ostrożnie i w końcu udało mu się dotrzeć do miejsca, gdzie właściciel statku rozmawiał z nawigatorem.

- Kiedy uda nam się dotrzeć do tego przeklętego portu? – mina Cramera wskazywała wyraźnie, że jego dobry humor pozostał na brzegu Estalii.
- A pan De Noronha. No cóż wiatry niezbyt nam sprzyjają -
- Zauważyłem… -
Kupiec przełknął ślinę.
- Właśnie, więc do redy Lumino powinniśmy wpłynąć nie dalej niż za tydzień. Jest jesień i nie możemy ryzykować groźniejszych wód. Piratów co prawda się tu nie spotyka … -
- A szkoda. – westchnął miecznik, po czym bez słowa odwrócił się, zostawiając za sobą zdziwionego kupca z na wpół wypowiedzianym wyjaśnieniem. Po krótkiej chwili zniknął pod pokładem.

Trudno mu było wytrzymać w ciasnych ścianach prywatnej kajuty. Przyzwyczajony do życia w ruchu teraz miał wrażenie, że znajduje się w więzieniu o niewidzialnych kratach. Przez pierwsze dni było nawet przyjemnie, słońca może niezbyt wiele, ale przynajmniej można było siedzieć na pokładzie bez strachu, że zaraz zmyje go większa fala. Westchnął głośno i rzucił się na niewygodne posłanie.

I pomyśleć, że będę musiał wrócić tą samą drogą…

***

W końcu statek bezpiecznie zacumował w docelowym porcie. Guilherme nie ukrywał podniecenia. Wreszcie mógł stanąć stopą na twardej, stabilnej a przez to jak że bliskiej ziemi. Odszedł i kilka kroków, po czym odwrócił się spoglądając na uwijających się przy wyładunku żeglarzy.

- Niech mnie szlag trafi jeśli znowu dam się zaciągnąć na jakąś cieknącą krypę bez wyraźnego powodu. – oszczędnym splunięciem podsumował tę krótką wypowiedź.

Nie trzeba było wiele czasu, żeby wtopił się w tłum. Zresztą patrząc po wyglądzie budynków i samych ludzi, których mijał. Cramer mógł bez trudu wywnioskować, że czego jak czego, ale różnorodności temu miastu odmówić nie można. Setki gardeł wypowiadało słowa zarówno po arabsku jaki i korzystając ze staroświatowego, co czyniło nie tylko niezły hałas ale i spory zamęt w głowie Estalijczyka.

„Kwestia paru dni i się przyzwyczaję. To samo było w Bretonki, na początku za cholerę nie mogłem się przestać dziwić, jak oni w ogóle rozumieją coś z tego swojego bełkotu, a później jakoś zeszło to na drugi plan. Hmm… może by tak spróbować poduczyć się tego arabskiego? Co tamten łysy w turbanie powiedział? Alabala? Nie, alfala? Szlag by to trafił, już łatwiej zrozumieć pijanego Kislevczyka niż to.”

Z zamyślenia prędko wyrwało go mocne szarpnięcie za rękaw. Gdy tylko się obrócił zobaczył przed sobą wyszczerzonego chudzielca, trzymającego w rękach całkiem ładny dzban.
Kupiec zaświergotał coś po arabsku, po czym widząc niezrozumienie w oczach Estalijczyka przestawił się na łamany staroświatowy.

- Szanowny pan kupić, piękna waza. Pamiątka wspaniała! Tanio! Tanio!
Guilherme spochmurniał. To zadziwiające jak parę słów i jedna gęba może popsuć czyjś humor.
- Nie trzeba mi żadnych waz, dzbanków, garnków ani innych śmieci.
- A może bransoleta? Pierścień? – chudzielec nie dawał za wygraną – Aaa już rozumieć czego szanowny pan życzy! – wyszczerzył się i służalczo pokłonił – Ja może załatwić kobieta, jaka pan chce! Biała, czarna, młoda, stara. Jaka chce, jaka chce!
Cramer przystanął po czym chwycił za coś co wyglądało mu na sukienkę.
- Słuchaj parszywy szczurze, kiedy mówię „nie”, znaczy „nie”. Rozumiesz? Jeśli jeszcze raz zaproponujesz mi coś ze swojego żałosnego kramiku, to klnę się na bogów wsadzę ci tamten kij… – wskazał ręką na pałkę jakiegoś wykidajły stojącego niedaleko - … tak głęboko w dupę, że poczujesz smak drewna w gębie. Jasne?! – odepchnął od siebie typka, który jojcząc coś po swojemu zniknął wśród ludzi.

Podobne sytuacje zdarzyły się jeszcze kilka razy, lecz już nie wyprowadziły Estalijczyka z równowagi, tak jak pierwszy incydent. Mężczyzna po prostu zbywał handlarzy milczeniem, nie przystając nawet na moment i zaszczycając natrętów choćby jednym spojrzeniem.

Ku jego uldze po niedługim czasie trafił na mniej zatłoczoną uliczkę, gdzie wreszcie mógł odetchnąć pełną piersią. Dopóki przebywał w ścisku, bez przerwy lawirując pomiędzy spieszącymi się ludźmi, nie odczuwał zbytnio ani gorąca, ani pragnienia. Teraz jednak poczuł, że gardło ma wyschnięte na wiór i po raz pierwszy od chwili swego przybycia zaczął rozglądać się za straganem, lub choćby zwykłą studnią. Nie musiał długo wytężać wzroku, nawet tu, gdzie panował mniejszy ruch, pełno było malutkich kramów, bez wątpienia sched rodzinnych przekazywanych z jednego pokolenia „Salimów” (jak zaczął odruchowo nazywać w myślach Arabów) na następnych „Salimów”.

Nogi same poniosły go do miejsca, gdzie fałszywie w opinii Cramera uśmiechnięty stał kramarz.

- Musi być pan spragniony. Słońce dziś nieznośne – powiedział. – Ten napój na pewno ugasi pańskie pragnienie. Kubek to tylko trzy miedziaki. -

Zapach napoju nie był podobny do niczego czego Estalijczyk próbował wcześniej. Z pewnością napój był słodki.

- Z daktyli – dodał Arab widząc minę klienta.

Trzy miedziaki powędrowały z ręki do ręki, podobnie jak napełniony aromatycznym napojem kubek, który został opróżniony w trzech łapczywych nieco haustach. Smak był równie wyrazisty co aromat, dziwny, specyficzny… Jednak dość smaczny i Guilherme stwierdził, że cena była niewygórowana, zwłaszcza że w obliczu palącego bezlitośnie słońca gotów byłby zapłacić i podwójną cenę za cokolwiek do picia.

- Ledwo co przypłynąłem do miasta, zapewne mógłbyś mi polecić jakąś uczciwą karczmę lub zajazd? – lekko ryzykował tak otwarcie przyznając, że nie wie niemal nic o mieście. Stwierdził jednak, że kupiec nie stanowi większego zagrożenia, no może poza opróżnianiem sakiewek naiwnych klientów w „legalny” sposób.
- Oczywiście, zupełnie przypadkiem się składa, że kuzyn mej ciotki prowadzi jedną z najlepszych karczm w mieście. Z pewnością przypadnie ona do gustu każdemu, to zechce poznać naszą wspaniałą kulturę.
I zechce zostawić trochę złota w waszych przepastnych kieszeniach. Prawda?” Tę jakże trafną myśl, zachował jednak dla siebie.
- Świetnie, powiedz mi zatem jak mogę tam trafić?
- Och, chętnie spełnił bym twe życzenie panie, jednak słońce świeci tak niemiłosiernie. A ja biedny stać tutaj muszę od świtu, aż po zmierzch by nakarmić moje biedne, niedożywione dzieci, że wszelkie myśli wyparowały zupełnie z mej nieszczęsnej głowy.
- Słyszałem o pewnym świetnym panaceum na podobne dolegliwości. – tak jak się spodziewał, w tym mieście nie było niczego za darmo. Kilka miedziaków zniknęło z dłoni Araba tak szybko, iż można by sądzić, że jest ulicznym magikiem a nie kramarzem.
- Och, tak czuję się znacznie lepiej. Światli ludzie mieszkają za morzem, gdyż wiedzą czego trzeba zwykłemu człowiekowi. Bez problemu potrafię już sobie przypomnieć drogę.

Umysł Estalijczyka jakby samoczynnie „przeskoczył” pomijając całą rzekę słów i wyławiając jedynie to co najważniejsze, nazwę karczmy i wskazówki jak tam dojść. Podziękował za pomoc, po czym nie czekając już dłużej skierował się we wskazanym kierunku.

Trzeba było to załatwić szybciej. Naprawdę… idę o zakład, że mając kilku takich dałoby się przekonać nawet czarnego orka, by zaczął żywic się warzywami.

Szedł niespiesznie środkiem ulicy, starannie omijając co większe skupiska ludzi, a tym bardziej wszelkiej maści kupców ulicznych.
 
__________________
Jeśli masz zamiar wznieść miecz, upewnij się, że czynisz to w słusznej sprawie.
Armia Republiki Rzymskiej
John5 jest offline