Nigdy nie rozumiała o co się rozchodzi tej wariatce. Nie dlatego, że nie posiadała talentów w sztuce empatii, ale po prostu pobudki Marry ją nie obchodziły. A teraz tamta spłynęła z nieba i stąpała między nimi jak sam Jezus Wszechmogący. Brakowało tylko żeby szła po wodzie, bo mesjańskie nauki wypluwała już z siebie aż nazbyt wprawnie. I po co to było? Czy te słowa miały ją zranić? Zmusić do refleksji? Odnieść się do jej, skrupulatnie ukrywanych, pokładów człowieczeństwa? Może. Mimo to nie poczuła nic. A kiedy znienawidzona przez nią wampirzyca rozsypała się wreszcie w proch przyjęła to równie beznamiętnie. Ani ulgi, ani żalu, ani krztyny satysfakcji. Tylko zwyczajowy chłód, który ostatnimi czasy sięgał coraz głębiej i głębiej, wprost do centrum jej martwego serca. Nawet nie siliła się aby przemyśleć czego byli świadkiem. Ktoś pociągnął za sznurek i pomógł jej zejść z tego padołu czy sama Marry zakończyła swój żywot w tak spektakularny sposób? Obstawiała samobójstwo. Ładnie to zrobiła. Naprawdę ładnie. Warto to będzie namalować, kiedyś w przyszłości. Jeśli uda jej się uchwycić magię tej chwili może wyjść z tego kawał dobrej sztuki. - Czuję się zaszczycona Marry. Poświęcać ostatnią chwilę swojego życia na monolog o mojej skromnej osobie. Niegodnam doprawdy – zdanie zakończyła kpiącym parsknięciem. Porównanie Arakawy do karalucha ją jednak ubodło. Przypatrywała się córce kulącej się na ziemi i jakiś nieokreślony grymas wykrzywił jej usta. Shizuka... Krucha, z policzkiem przyklejonym do materiału matczynych spodni i ramionami zachłannie oplatającymi jej stopy. Ponoć ludzie dobierają się w pary na zasadzie przeciwieństw. Chyba Ortega również według tej metody wybrała sobie córkę. Były tak różne, że kuło to wręcz w oczy. Mimo to było w jej odmienności coś niezwykle pociągającego. Coś, co nie pozwalało jej zostawić za sobą. Na ironię, największą bronią Shizuki była jej bezbronność. Chwyciła córkę za ramię i podciągnęła do pionu. - Nie jest pisane Kainicie czołgać się jak psu. Wstań – słowa zabrzmiały ostro, ale zaraz przytuliła córkę i pogładziła po włosach. Podprowadziła Arakawę na miejsce, bo miała wątpliwości czy w tym stanie mogła ten dystans pokonać w pojedynkę. Teraz wystarczyło by się schyliła, szafir czekał cierpliwie na jej ruch. Otrega zwolniła uścisk i podeszła do resztek Marry niedbale roztrząsając kupkę popiołu butem. - Nigdy jej nie lubiłam – skwitowała sucho. Ponaglającym gestem wskazała córce kamień. A wtedy pojawił się znajomy starzec. Mercedes lekko uśmiechnęła się na jego widok. Każdy dobry spektakl wymagał widowni. Cóż by to był za triumf gdyby zabrakło świadków? - Witamy pana pustelnika – klasnęła wesoło w dłonie. - Spóźniłeś się na większą cześć przedstawienia, ale może zdołasz zobaczyć finał nim na dobre zapadnie kurtyna. - Mamy cztery kamienie – rozmyślała na głos. - Lipiński ma racje, podobna sytuacja może się nie powtórzyć. Wizja boskiej mocy... Muszę przyznać, że ten argument ładnie do mnie przemawia. Wchodzę w to Karolu. Portman? Shizuka? Gotowi podjąć rękawicę? |