-Łapać skurwysyna! - bard usłyszał krzyk jednego z bliźniaków, dobywający się z karczmy. Nie zastanawiał się długo, pobiegł czym prędzej w lewo i skręcił w najbliższą uliczkę. Bracia jednak zdołali go zauważyć. Musiał biec dalej.
I biegł. Kluczył po najmniejszych uliczkach miasta, aż sam stracił orientację, ale jednak ich zgubił. „Dzięki Bogom...” - pomyślał - „Szkoda tylko tej panienki... Ech, bywa. Po prostu stracony dzień. Tak jak te, gdy jestem w drodze między miastami.”
Odpoczął chwilę, złapał dech i dopiero teraz zorientował się, że nie ma przy sobie swojej lutni. -Jasna cholera! Musiałem ją gdzieś zgubić! Niech to szlag!
Rozejrzał się. Był ledwie kilkaset metrów od karczmy, z której wybiegł. Był lekko przelęknięty, bo zaraz mogli się tu pojawić bliźniacy, a jednocześnie był zadowolony z tego niebywałego przypdaku... -Albo ją zostawiłem w karczmie...
To było największym szaleństwem, jakie robił w życiu (a przynajmniej od czasu, gdy przed tygodniem pił przepalankę z krasnoludami), ale nie miał wyjścia. Lutnia byłą najcenniejszą rzeczą, prócz głowy i tyłka, jaką miał. Co prawda te dwie pozostałe mógł nieźle narazić na szwank, jednak zarówno głowa jak i tyłek fatalnie się czuły bez lutni. Z samym tylko głosem mógł co najwyżej dołączyć do pijackich wrzasków, a nie dawać występy za brzęczącą monetę.
Jednym słowem – musiał to zrobić.
Podszedł do drzwi karczmy i zaczął nasłuchiwać, czy nie ma w niej już czasem bliźniaków – choć nieprawdopodobnym było, by zdążyli wrócić.
__________________ Zasadniczo chciałbym przeprosić za tę manierę, jeśli kogoś ona razi w oczy... ;P |