Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-10-2009, 23:25   #11
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://samszatan.wrzuta.pl/sr/f/aVRwqTwrTTn/nine_inch_nails_-_at_the_heart_of_it_all.mp3[/media]

Mike dotknął wargi zmaltretowanej kobiety z okrutną ciekawością, na jaką tylko dziecko mogłoby się zdobyć. Jej usta były miękkie i nabrzmiałe. Jak gąbka nadmiernie nasączona płynem.

- Pani jest żywa?
To było może dziwne pytanie skoro kobieta poruszała się i oddychała. A może wcale nie takie znów nie na miejscu, zważywszy na okoliczności?
Odpowiedzi się w każdym razie nie doczekał. Kobieta obróciła z przestrachem głowę i skryła ją głębiej w ramionach. Bała się go. Chuderlawego dwunastolatka, który nigdy nikomu krzywdy nie zrobił. Nie dlatego bynajmniej, że miał takie dobre serce, ale Michael Donnovan doskonale znał ograniczenia swojego wątłego ciała. Był zupełnie nieszkodliwy, a kobieta z wanny drżała jakby miał ją zaraz skatować. Przez chwilę nawet dobrze się czuł z tym wrażeniem dominacji. Ale zaraz ta myśl uleciała, ponieważ kobieta w wannie warknęła gardłowo, szarpnęła się z desperacją i kłapnęła szczęką tuż przy dłoni Mike'a. Cudem jakimś tylko go nie pokąsała. Chłopiec odskoczył automatycznie w tył i, w obronnym geście, zaświecił jej w oczy latarką. Kobieta zmrużyła powieki dysząc ciężko, jak zagoniony pies i poczęła wić się konwulsyjnie jakby zadawał jej fizyczny ból. Przypominała mu w tym momencie dzikie zwierzątko, nad którym ktoś pastwił się tak długo aż zabił w nim wszelkie uczucia. Poza może strachem.

Karen pociągnęła Mike'a za rękaw i odsunęła na bezpieczną odległość od żeliwnej wanny. A później rzuciła w eter propozycje działania. Zdrowy rozsądek odezwał się w niej w obliczu zastanego koszmaru. Sue przytaknęła z miejsca i obie dziewczynki, uzbrojone w benzynową zapalniczkę, którą przyświecały sobie drogę, ruszyły schodami w dół. Minęły najpierw półpiętro i dopadły stojący na rzeźbionym kredensie archaiczny telefon. Drugi identyczny stał na bliźniaczo podobnym meblu kilka metrów dalej. Karen przyłożyła słuchawkę do ucha, stuknęła kilka razu w widełki. Odpowiedziała jej jedynie głucha cisza. Drugi aparat był równie niewzruszony.

Matthew podniósł z ziemi nadal tlącą się dynie Sue z mocnym postanowieniem aby opuścić to krwawą łaźnię. Najpierw jednak chciał obejrzeć ciała wiszące na hakach. Dłoń zamarła w bezruchu, kilka cali od dziecięcej twarzyczki. Zdobył się na to, by odgarnąć skołtunione włosy i zerknąć w puste martwe oczy małej dziewczynki. Pomyślał, czy ktoś aby nie zaginął ostatnimi czasy w Salisbury? Raczej nie. Słyszał, że jakaś jedenastolatka zniknęła z własnego domu, właśnie przy Lincoln Street, ale to było dwa lata temu. Niemożliwe, aby to była ta sama osoba. Kim więc była ta tutaj? Przejezdną z odległego miasta, którą jakiś psychol zaciągnął do opuszczonego domu i zaszlachtował? Spojrzał jeszcze na pozostałe zwłoki. Wszystkie płci żeńskiej, oszacował wiek na 8 do 12 lat. Narkotyk otumaniał go bezustannie. Cienie tańczyły dookoła, krew na podłodze wydała mu się nagle jaskrawoczerwona, mimo iż w bladej poświacie latarki kolory ograniczały się do odcieni szarości. Jeszcze raz spojrzał na trupio białą twarzyczkę, którą w tej chwili oświetlił Mike, kierując na nią snop jasnego światła. Coś zamigotało w okolicy szyi denatki. Odsunął niepewnie strzępy bluzki i dostrzegł złoty łańcuszek zwieńczony wisiorkiem w kształcie koła. W tej chwili wrażenie paranoi wzmogło się. Spojrzał w oczy martwej dziewczyny i miał nieprzeparte wrażenie, że ona go obserwuje. Świdruje wzrokiem, jakby miała za złe, że jej dotyka. Jak oparzony odwrócił się na pięcie i zbiegł schodami na niższe piętro, robiąc przy okazji spory raban. Adam podążył za nim. Na górze został już tylko Mike, i zupełnie roztrzęsiona Alice.

- Telefony nie działają – oznajmiła Karen, w której obudziły się jakieś przywódcze instynkty. - Pobiegniesz do budki Matt?
Nie trzeba go było długo namawiać. Oddałby teraz wiele byle tylko opuścić ten piekielny dom. Nagle wydał mu się on stanowczo za ciasny i za duszny. Ściany napierały na niego ze wszystkich stron, miał wrażenie, że poruszają się raz za razem. To się wybrzuszają, to znów robią się wklęsłe. I tak na przemian, jakby ten cholerny budynek oddychał, żył i śledził każdy ich ruch.
- Pójdę – biegiem odłożył dynię na pierwszy stopień schodów. Adam podniósł ją zaraz i ruszył na półpiętro, tam gdzie Karen wypatrzyła skrzynkę z bezpiecznikami.

- Telefon jest niedaleko, na najbliższym skrzyżowaniu – poinstruowała chłopca Karen. - Trafisz?
- Trafię – Matthew nadal miał mętlik w głowie. Pożałował w tej chwili, że napalił się tego świństwa. On miał zwidy, Alice zupełnie ześwirowała. Aż dziw, że Adam wyglądał całkiem normalnie. Czyżby oszukiwał i w ogóle się nie zaciągał?

- Bezpieczniki nieprzepalone – powiedział w tym czasie Adam, który z dynią w dłoni gmerał w skrzyneczce na półpiętrze. - Wszystko powinno działać.
Karen w pierwszym odruchu odszukała włącznik światła, na ścianie przy wejściu, i ku ich zdziwieniu dwa żyrandole rozbłysły bladym przerywanym światłem. Żarówki drżały i bzyczały, a w dostawach prądu były co jakiś czas sekundowe przerwy. Ale ich percepcja radykalnie się odmieniła.

Matthew pożegnał się skinieniem głowy i zniknął za drzwiami frontowymi. W tym czasie Karen i Sue usłyszały skrzypnięcie drzwi prowadzących na tylne podwórko. Obróciły się instynktownie i... zauważyły wchodzącego przez nie Matthew. Oniemiałe odwróciły się raz jeszcze, patrząc na drzwi frontowe. Za ich progiem rozciągała się replika salonu, w którym teraz stały. Widziały pokój od przeciwnej strony, i plecy Matta. A także siebie same w oddali. Wszystko odbijało się na zasadzie dwóch ustawionych równolegle luster. Za jednymi drzwiami rozpościerał się pokój, dalej znów drzwi, znów pokój i kolejne drzwi... Coraz mniejsze i mniejsze, według mechanizmu niekończącej się pętli.

Adam nie zauważył całej nieprawidłowości skupiony na czymś zupełnie innym. Przemierzył pokój wzdłuż i otworzył stalowe drzwi prowadzące do piwnicy. Zatrzymał się na pierwszym schodku z iście obłąkańczą miną.
- Musicie to zobaczyć – szepnął.
U podnóża schodów, w ścianie z przybrudzonych cegieł widniała wyrwa, o średnicy około metra. A za nią rozciągała się atramentowa czerń. Obrzeża dziury były postrzępione i nieregularne. Co się za nią znajdowało? Tunel? A może sama piekielna otchłań? Nieskończona czeluść? Nikt nie był już niczego pewien.

Mike został na piętrze sam, pomijając oczywiście rozdygotaną Alice, która za nic nie chciała ruszyć się z miejsca. Próby zaciągnięcia jej na dół kończyły się fiaskiem. Dziewczynka nie dała się nikomu dotknąć, nie reagowała też na prośby czy próby nawiązania rozmowy. Zatkała uszy, zamknęła oczy i przylgnęła całym ciałem do ściany.
Mike wzruszył tylko ramiona i zapuścił się dalej, w głąb pomieszczenia. Bo, jak szybko ocenił, całe piętro stanowiło jedną integralną całość, nie podzieloną jedną choćby ścianką działową. Zauważył, że na piętrze nie ma też okien, choć dałby głowę sobie uciąć, że z zewnątrz dom wyposażony był w ich rzędy, po kilka na każdym poziomie. Co prawda zabite były solidnie deskami, ale teraz dostrzegł dookoła tylko gładkie ściany.

Poddasza tutaj nie było. Elementy drewnianej więźby zbiegały się w miejscu, gdzie łączyły się krzywizny dachu. Powyżej nie było już nic, tylko strop.
Mike mijał dyndające zardzewiałe łańcuchy, odgarniał je wolną dłonią jak koraliki, które wróżki wieszają w progu własnych mieszkań. Na bocznej ścianie dostrzegł zawieszone wszelakie narzędzia. Od obcęgów po zębate piły, młotki i tasaki. Raj dla miłośnika tortur.

Z każdym krokiem nasilał się przejmujący smród. Do tego stopnia, że chłopiec zmuszony był zatkać nos. Dobiegły go też te wibrujące natarczywe dźwięki, jakby... bzyczenie?
Wkrótce odkrył przyczynę hałasu i smrodu. A także ogromnej ilości krwi zalegających na posadzce.
Mike stał właśnie naprzeciwko wysokiego na dwa metry kopca zesztywniałych już zwłok. Zakrył usta i nos aby nie zemdleć z powodu wszechobecnego fetoru i pochylił się nad jednym z nieboszczyków. Dziewczynka, najpewniej dziesięcio, dwunastoletnia. Zmasakrowana. O włosach w kolorze słomy i wyłupiastych, nadal otwartych oczach. Jej szyję oplatał łańcuszek ze złotym okrągłym medalionem. Obok leżało ciało niewiarygodnie zbliżone do poprzedniego. Podobizna była o tyle zaskakująca, że na szyi kolejnej tkwiła identyczna ozdoba. I na szyi jeszcze jednej. I jeszcze...

Przyjrzał się wszystkim dokładnie. Przekrzywiał głowy, odgarniał plątaninę zastałych rąk i nóg. Trzy różne dziewczynki. Jasnowłosa i dwie brunetki. Tak jak truchła trójki podwieszonych na hakach dzieciaków...
Przyglądał się ciekawie trupom. Wyglądało na to, że reszta ciał to tylko wierne duplikaty tamtych trzech. Ciężko było powiedzieć na pierwszy rzut oka, czy twarze są identyczne czy łączy je jedynie przejmujące podobieństwo. Każda była w innym stopniu okaleczona, i w innej fazie rozkładu. Chociaż wszystkie zginęły w ten sam sposób, wykrwawiając się z rozpłatanego do cna gardła.

Dalej nie było już nic. Panosząca się tutaj horda insektów zaczynała być kłopotliwa. Muchy bezczelnie siadały na każdym odkrytym skrawku skóry, pchały się napastliwie do oczu i ust. Mike już miał się wycofać, kiedy odnotował w bladym świetle latarki coś jeszcze. Ponad kotłowaniną pokiereszowanych zwłok wystawała jedna z dziecięcych rączek, zesztywniała na kołek. Na wygiętym w hak palcu wisiał pęk kluczy, złączonych razem sporym metalowym krążkiem. Wystarczyło jedynie wdrapać się na czubek tej kupy mięsa...

Zastanawiał się właśnie, czy w zasadzie chce pobrudzić ubranie i czy warto się tak poświęcać. Okrążył stertę martwych dziewczynek aż to tylnej ściany nośnej budynku. Zauważył ruch. Wycelował latarkę w tamtym kierunku i dostrzegł...
leżącą na ziemi blondynkę, góra jedensto, dwunastoletnią. Zwinięta w kulkę, z przymkniętymi oczami z powodu oślepiającego światła.
Uniosła głowę i drżącym głosem wykrztusiła z siebie jedno słowo. A w zasadzie pytanie.
- Brian?

* * *

31 października 1992 roku

Briget Burroughs stała przed gankiem opuszczonego budynku przy Lincoln Street obgryzając nerwowo paznokieć kciuka. Przez chwilę przestawała z nogi na nogę, niezdecydowana czy iść dalej czy raczej zawrócić. Wreszcie, nieco poirytowana własnymi wątpliwościami, pchnęła frontowe drzwi i wnętrze domu przywitało ją nieprzeniknioną czernią.

Zatrzęsła się, po części z zimna, po części ze strachu. Wybiegła ze swojego domu w kapciach, szortach i koszulce z krótkim rękawem. Dobrze, że chociaż narzuciła na siebie sporo za dużą kurtkę wuja. W zasadzie nie myślała, że zawędruje aż tutaj.
Brian od czasu wypadku lubił uciekać i zamykać w sobie. Tego dnia miała znów go niańczyć, ale chłopiec jak zwykle gdzieś się zawieruszył. Przetrząsnęła oba piętra domu, piwnicę i ogród. Niechętnie przeskoczyła płot do sąsiedniej posesji. Nie lubiła się tu zapuszczać. Źle o tym domu gadano, rzekomo ktoś tutaj zginął, i to śmiercią daleką od naturalnej. Ale Brian miał na ten temat zupełnie inne zdanie. Lubił bez celu sterczeć przed tym ponurym gmachem i gapić się w zabite dechami drzwi i okna. Czasem siadał też na zdezelowanym bujanym fotelu na werandzie albo kręcił się po zachwaszczonym podwórku.
Dlatego tam właśnie poszła go szukać. Zdziwiła się, że drzwi są uchylone. Czyżby Brian znalazł sposób by zerwać pieczętujące wejście deski i wybrał sobie to upiorne miejsce na swoją nową ulubioną kryjówkę? Miała mu to normalnie a złe.
Weszła jednak do środka, mimo iż zdrowy rozsądek aż szarpał jej trzewiami w geście protestu. Ale co miała zrobić? Zawołać brata po imieniu?

W kieszeni wujowskiej kurtki wymacała zapalniczkę. Nikły płomyk oświetlał jej drogę. Dół wydawał się być pusty, choć uderzyła ją dziwna symetryczność salonu. Przełknęła głośno ślinę ale nieustraszenie podreptała na piętro.

Na widok spętanych łańcuchami ciał wpadła w istną histerię. Uczyniła kilka kroków w tył, natknęła się na przeszkodę i potknęła. Ta rzecz na którą wpadła... To był jakiś stos sprzętów. Nie, nie sprzętów. To była kupa usypana z zesztywniałych zwłok! Zachłysnęła się strachem, krztusząc się i charcząc. Smród niemal pozbawił ją przytomności. A później krzyczała. Darła się jak aktorka z horroru klasy D. Omal nie pękło jej wtedy gardło.

Briget osunęła się na klęczki próbując złapać oddech. Nawet nie uciekała. Jakby ktoś pozbawił ją własnej woli. Wpatrywała się tylko w podrygujący na zapalniczce płomyk, kiwając się w przód i w tył jak czynią to dzieci cierpiące na chorobą sierocą. Czas mijał. Płomyk na zapalniczce robił się coraz mniejszy i bardziej słabowity. Aż zniknął całkiem. I Briget została sama.

* * *

Briget Burroughs spojrzała tego dnia w oczy samego szaleństwa. Tak bardzo pragnęła się podnieść. Uciec stąd, z dala od tej trupiarni. Ale szok przysłaniał wszelką logikę. Dziewczynka po prostu czekała. Skulna, za usypanym kopcem z trupów, z czołem przytulonym do kolan. Czekała. Aż ktoś ją odnajdzie. Aż ktoś coś zrobi...

Wtedy chyba usłyszała szczęk wejściowych drzwi. A później cisza została raptownie przerwana przez cudne dźwięki pianina. Muzyka nawoływała. Aż chciało się zapłakać. Wreszcie zmusiła zesztywniałe ciało do ruchu. Byle dostać się do źródła melodii... Tam znajdzie ukojenie, tam objawi się ratunek...
Poruszała się na czworakach, zupełnie na oślep, badając podłoże rękoma. Dotarła wreszcie do schodów, ale wtedy muzyka ustała. Czar prysł a Briget otrzeźwiała niespodziewanie. Przez głowę przebiegły rozdygotane myśli: „A co jeśli to morderca? Co jeśli wrócił sprawca tej kaźni? A może na dole nie czeka mnie nic dobrego”.

Krucha dziewczynka odpełzła od schodów aż natrafiła na chłód ściany. Położyła się w pozycji embrionu oplatając głowę rękami. Niech to się skończy – pomyślała przez łzy – ja nie chcę umierać. Chcę do domu...
A później były głosy i majaczący w oddali blask. Hipnotyczna jaskrawa plama światła zbliżała się w jej kierunku, aż spoczęła wprost na jej wystraszone buzi. Oślepiona Briget przesłoniła oczy ręką i wyjąkała z nadzieją w głosie:
- Brian?
Bo jeśli to nie był on, to kto?
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 29-10-2009 o 00:01.
liliel jest offline