Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-10-2009, 13:06   #257
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
[MEDIA]http://www.hotlinkfiles.com/files/2422079_c0abo/ay_that_never_comes-fjortiso.mp3[/MEDIA]

# Epilog: Daleki śpiew ptaka
Stary dworzec kolejowy w Neoberlin-Süden rozświetlały promienie niemal zaszłego słońca; niebo było cudownie niebieskie, nie było żadnych ptaków odlatujących na południe, dawno już nie było tutaj nikogo. Dworzec był kompletnie opustoszały, a zapalające się automatycznie latarnie nie oświetlały nikogo i niczego, prócz walających się śmieci, to jest tysięcy gazet z dzisiejszą datą, ulotek propagandowych, zarówno Korporacji, jak i Kombinatu. Delikatny wiatr rzucał nimi, a te czasem spadały na tory. Neony świeciły bladym światłem na zrujnowane ulice, całkowicie obojętne pory od czasu Dnia Zero.
Największe wrażenie sprawiało zadaszenie; jeszcze paręnaście dni temu kunsztowne konstrukcje ze stali łączyły się z nagrzanymi od dziennego skwaru szybami. Teraz widok przywodził nie co innego, jak ścierwo konia obgryzione przez węgorze na brzegu morza; słona woda wylewała się spokojnie z przeżartych rdzą rur odpływowych, lśniąc w zmierzchu i odbijając szkielet nad sobą. Rozbite szkło świeciło feerią barw, które łyskały na pokreślonym przez stal niby błędne ogniki. Czas, wybity z rytmu w te ostatnie dni, napływał falami na to miejsce – jak i wiele innych, samotnych miejsc – czyniąc je starym. Uwolniony pierwiastek entropii sprzęgł i zwinął proces, który normalnie potrwałby parędziesiąt lat, w zaledwie parę dni; dworzec, który nagle został skazany na natychmiastowe postarzenie, zestarzał się z o wiele większą gracją, niż go zbudowano: Przyroda, której DNA zmasakrowano eksperymentami, wystawała dworcu wstydliwie, niby słoma z butów, bo to trawa i dziki bez zaczęły róść w spękanym asfalcie, a pomiędzy kostką brukową wychynęły nieśmiało drzewa.
Słońce wyszło zza chmur, kiedy świat przestawał istnieć.
Buchta poświęcił zaledwie parę chwil na sprawdzenie, czy pociąg zamierza ruszyć ze swojego miejsca; parę godzin zajęło mu naprawienie sfatygowanego silnika antymaterii. W końcu coś, co materią nie jest, nie podlega jej prawom, to jest nie starzeje się.
- Długo jeszcze? - zapytała Helga Stieffenhauer, patrząc niewidzącym wzrokiem w stronę Wieży.
- Zaraz.
- Mówiłeś to dwie godziny temu.
- Ćśś – Finneas nagle stał się milkliwy, a dziewczyna i dziewczynka wiedziały, że stał się taki, bo bał się śmierci.
- Wsiadajcie – zamknął klapę. - To miejsce...
Nie pozwolił sobie na dokończenie myśli o nieistnieniu nawet w swojej siwiejącej głowie, choć w żadnym razie nie wiedział, jak bardzo był trafny w swoim przeczuciu nieistnienia. Nie wiedział, co to ze sobą niosło: Nieistnienie nie było znane nikomu. Życie i intrygi Finneasa Buchty, byłego podwójnego agenta, zostały szybko i brutalnie sprowadzone do zwyczajnej chęci przeżycia. Nie znalazł w sobie dość woli, by ją zdławić.
Jego palce zamigotały na konsolecie. Przesunął dźwignię. Złamała się. Przesunął dwa kikuty, co były dźwignią. Dygnął, kiedy jedyny wagon natychmiast ruszył.
Wyrwane drzwi przedziału zapewniały widok na to, co upływało z tyłu. Nikt nie miał nic do robienia, więc patrzyli przez wybite okna i wyrwane drzwi na przepływający obok nich Neoberlin. Selene, jak to dziecko, była całkowicie spokojna o swój los, obojętnie, czy było to nieistnienie, śmierć lub coś jeszcze dalej leżącego poza granicami wyobraźni. Wiatr dmuchał przez wybite szyby i uciekał przez nieistniejące drzwi.
Chciał coś powiedzieć, ale nagle wszystko straciło znaczenie, więc zmilczał. Za to wspominał, bo monotonny szum pociągu przyciągał wspomnienia. Z każdym przebytym torem – nie, na szczęście nie przeżarła ich rdza na tyle, by wagon się wykoleił – ktoś, kto nosił imię Finneasa Buchty i ktoś, kto ubrał się w ręce i pomarszczoną twarz podwójnego agenta widział, jak jego życie umyka, dosłownie i w przenośni. Przyszła mu do głowy myśl, że nie widziałby tego, gdyby nie portale właśnie i to, co ze sobą przyniosły, oprócz zniszczenia, śmierci i tysiącznego strachu: To jest czas, który mijał w ich obecności w zastraszającym tempie. Ponury dworzec, który dostał się w bańkę wieczności, był zaledwie czubkiem góry lodowej. To, co już nigdy nie miało wrócić, Finneas zachował w szkatule swojego zmęczonego alkoholem umysłu. To, co widział przez ostatnie dni, przestało mieć jakiekolwiek pozory logiki. Jeżeli kiedykolwiek ją miało.
W istocie, jeśli miałby mówić o jakiejkolwiek logice rządzącej jego życiem, to Dzień Zero wywichnął ją. Nie, nie wywichnął: Wywrócił na drugą stronę, pozostawiając w nim uczucie próżni.
Wyjeżdżali wtedy na granice miasta, kiedy się zaczęło.
Niebieski punkt, który wzięli słusznie za portal, nieoczekiwanie zniknął. A potem pojawił się. I znowu zniknął. I pojawił się i zniknął. A powietrze wokół nich zafalowało. Pomyśleli, że jest coś niewłaściwego w migotaniu portalu, który, gdy tylko się pojawiał, jaśniał coraz bardziej i bardziej.
Mur się topił. Pożar z reaktorów dotarł wreszcie i do tego punktu. Jednak było i coś innego: W ziemi zarysowały się szczeliny, z których uniósł się w powietrze czarny dym.
Usłyszeli huk, od którego skulili się. Ich wspomnienia zaczęły parować. Jednak nikt nie przestał patrzeć.
Portal rozbłysł pierwszy raz, oślepiając ich na parę chwil. Srebrne światło było jaśniejsze niż zachodzące słońce. Wtedy poczerniałe błyskawice zaczęły ślepo uderzać w Berlin, a wir cyklonu zacieśnił się. Zaczęła się implozja: Biała dziura w rzeczywistości wchłonęła w jednej chwili wszystkie stwory wokół niej i Wieżę. Słyszeli buczący, dochodzący z innej rzeczywistości dźwięk.
Portal błysnął jeszcze raz.
W tym samym czasie Finneas drżał. Nie ze strachu. Kolejne fale nieczasu wytrząsały z niego wszystkie wspomnienia, jak z rozbitej klepsydry piach. Widział – przed oczyma miał swoje dzieciństwo spędzone na brudnych ulicach Frankfurta – z kolejnego ziarna wypadł obraz, jak pierwszy raz ją pocałował – obraz, jak został zwerbowany do Korporacji – obraz, jak został przewerbowany przez Kombinat – obraz Irrlichta, agenta-zagadki, który zniknął i nikt nie wie, gdzie on jest – obraz, gdy pierwszy raz spotkał Heintza – obraz, gdy wytłumaczył im ich pytania, bo nikt im nie wytłumaczył – obraz ich rozszerzonych ze strachu oczu – obraz ich rozszerzonych oczu z powodu podejrzenia o to, że do normalnego życia nie wrócą – obraz pustej butelki po bimbrze domowej roboty – obraz zapomnienia, w które staczał się z niemałą pomocą alkoholu – obraz tego, jak stał się ojcem dla Selene i Helgi – obraz, jak odnalazł resztki swojego człowieczeństwa, o którym zapomniał, że w ogóle było – obrazy przesuwały się przed jego oczami tylko raz, jeden, jedyny raz, tylko po to, by zniknąć w zimnej próżni, próżni, która powstała nagle w Dzień Zero, a która od tamtego czasu powiększała się w nim i kasowała w nim wszystko, tylko po to, by wykasować samą siebie, jednak zanim miała to zrobić, postanowiła pożreć wszystko w nim, to jest całą jego osobowość, całe jego ja, ba, całe zapomnienie o jego ja. Wspomnienia, sznur korali, który nagle pękł, a skrzętnie zebrane paciorki jego osobowości rozsypywały się. Czuł się dziwnie; bynajmniej nie czuł bólu, bo zapomniał, czemu mógłby go czuć. Zapominał całego siebie, zapominał, jak żyć; z jego głowy ulatywały nazwiska, nazwy i wyobrażenia; w końcu jedynym, co mógł robić, to tylko patrzeć na ten ciągły prąd widm ulatujących w nieskończoność, bowiem zapomniał i o tym, dlaczego się tutaj znalazł, jego ciało rozluźniło się, bo mięśnie zapomniały, dlaczego się napięły, całe jego ciało zapominało o sobie i o zapomnieniu samym, krew zapomniała, jak krążyć w arterii, serce zapomniało metody bicia, mózg, który raz przestał myśleć, nie mógł ponowić procesu, a wszystko posuwało się w zapomnienie, z którego raz wyszło, ponieważ zanim Finneas zapomniał, że był Finneasem, to przez umysł przeciekło wspomnienie, że kiedy się narodził, to nie pamiętał niczego, dlatego nie bał się śmierci, nie tylko dlatego, że zapomniał, czym śmierć jest, ale dlatego, że zapomnieniem są ponowne narodziny, ale zapomniał i to i słowa, które to wyrażały, jego rzeczywistość była zapominana, a gdy obrazy przed jego oczyma stały się okrzepłą kliszą, nic nie znaczącym ani nie przemawiającym obrazem, słowem bez desygnatu, symbolem bez wyjaśnienia, życiem bez celu i życiem bez życia, zerem bez zera, nawet nie pamiętał i nie opamiętał się, że jego ciało wygładza się, że zmarszczki nikną, że oczy tracą mętność, że ciało bez naporu wspomnień może funkcjonować dalej, bo wspomnienia postarzają ciało, bo postarzają starzejące się i pamiętające ciało, że kawałek rzeczywistości, którym jest, przestaje pamiętać o swojej rzeczywistości, a tkanki jego ciała sukcesywnie odmładzały się, nie był już młodzieńcem, nie był już dzieckiem, nie był już płodem, nie był już zygotą, nie był już plemnikiem w plamie spermy swojego ojca, nie był już swoim ojcem, nie był już swoim starym, młodym ojcem, nie był już dzieckiem swojego dziadka, którego nie pamiętał, nie był już strumieniem czasu w nich ukrytym, nie był już rzeczywistością, nie był już niczym, nie był już niczym, nie był już niczym, nie był już niczym, nie był już, nie był, nie.

*

Obudziła się w jakimś mieszkaniu. Jakiś czas zabrało jej w ogóle poruszenie obolałą ręką, poza tym, jej ciało zdrętwiało; wszędzie było diabelnie zimno. Gdy tylko otworzyła oczy, zobaczyła sufit, od którego odłaził tynk. Kolejne parę ruchów głowy odsłoniło resztę pokoju, a także jej ciało. Tatuaże były tam, gdzie zwykle, cierniste motywy wiły się wokół jej rąk. Chwilowo nie pamiętała nic, choć coś mówiło jej, że to tylko chwilowe. Zza okna wlewało się mdłe słońce, które ledwo co oświetlało to pomieszczenie. Wystawiając prawą nogę zza łóżka rozgniotła jakiegoś karalucha. Lewej nogi nie zdążyła wystawić, bo zwyczajnie jej nie miała. Gdy próbowała ją unieść, targnął nią ból fantomowy, a jedyne, co zrobiła, to zamachała wypalonym kikutem. Podniosła się na rękach i oparła głowę o zieloną ścianę. Ubytków w ciele okazało się więcej: W prawej dłoni nie miała małego i serdecznego palca, dzięki Bogu, lewa ręka była w całości, choć trochę zdrętwiała od zimna.
Naraz zdała sobie sprawę, że widzi tylko prawym okiem, a kiedy sięgnęła ręką do lewego oczodołu, jej palce natrafiły na szkło.
Powstała. Obok barłogu leżała proteza do nogi, czy, lepiej powiedziawszy, po prostu kawał drewna z wyżłobieniem na jednym końcu. Stwierdziła, że ktoś – być może ona sama – wepchał do jej lewej nogawki parę szmat, by załagodzić nacisk kikuta na drewno. W parę chwil, dygocząc jeszcze, ubrała się w resztę ubrań rozrzuconych obok łóżka. Podnosząc kurtkę, stwierdziła, że pod nią nie znajdowało się nic innego, jak paroletnie dziecko, które miało może pięć albo sześć lat. Zmasakrowane zwłoki chłopczyka już siniały od rozkładu. Ona sama zastanawiała się, czy przypadkiem jego samego nie zabiła. Ostatecznie w kurtce i spodniach miała parę noży do rzucania, a także Glocka ładowanego, jak stwierdziła, amunicją rozrywającą. Za to trup w ogóle nie wyglądał na takiego, co by dostał od noża albo z broni, przeciwnie: Rozbebeszony brzuch wyglądał na wygryziony, jelit, żołądka nie było, płuca były tylko dwoma przekłutymi workami. Na całym jego ciele widniały ślady ugryzień, tu i ówdzie oderwana skóra była poznaczona zębami, a wszystkie co smakowitsze części jego ciała zostały po prostu wyjedzone: Mięśnie rąk, oczy, w rozwalonej czaszce nie było mózgu, nie było też pośladków. Gdyby nie fakt, że czuła się diablo głodna, pomyślałaby, że to ona go zjadła. Gdy w zakamarkach kurtki znalazła paczkę papierosów, z ulgą zapaliła jednego.
W pokoju nie było wiele, zdezelowany materac znajdował się w jego centrum, małe okienko na górze ukazywało tylko szare niebo, z którego padał śnieg. Ściany były poznaczone wymalowanym na prędko graffiti, które krzyczało takie hasła jak: „NIE DLA KORPORACJI”, „REŻIM MUSI USTAĆ”, tu i ówdzie ktoś partacko narysował jakąś podobiznę starego człowieka. W rogu stała pusta szafka, w drugim rogu był chyba stół o szklanym blacie, bo nogi zostały, szkło było zbite.
Podeszła do lustra, pod którym była umywalka; jej twarz była poznaczona licznymi zmarszczkami. Tylko jedno oko ruszało się w jej twarzy, to szklane było groteskowo nieruchome. Zabawne, pomyślała. To szklane jest wściekle czerwone, natomiast moje oczy są niebieskie. Tfu, oko. Czerwony. Takim samym kolorem na spękanym lustrze został wypisany szminką napis:

„SARA, DRZWI PO LEWEJ!

Nazywam się Sara Connor, przypomniała sobie nagle, a w jej mózgu zaczęły formować się z wolna wspomnienia, które zapomniała. Mimowolnie sięgnęła do kurtki, z której wyjęła magazynek. Jej ręce przeładowywały broń z wprawą.
Zmurszałe drzwi otworzyły się, skrzypnęły.
W łazience śmierdziało gównem i szczynami, głównie z rozbitej kratki ściekowej. Na wprost łazienki były drzwi, jednak nie dały się otworzyć, nawet, jak kopnęła je parę razy. Migocząca jarzeniówka oświetlała kafelki, na których była dalsza część wiadomości:

„SARA, NIE PODDAWAJ SIĘ! SPOTKAJMY SIĘ DZISIAJ W PORCIE O SZESNASTEJ! NA PEWNO NIE PRZEGAPISZ! ZA KAFELKAMI SCHOWAŁAM ŁADUNEK I ZEGAREK, ŻEBYŚ PAMIĘTAŁA! PRZEPRASZAM ZA DRZWI, ALE ONI NIE MOGĄ CIĘ ZNALEŹĆ!”
Jakby na przekór temu, co mówiła wiadomość, wróciła do poprzedniego pomieszczenia. Pociągnęła parę razy za klamkę – drzwi otworzyły się, a przez wąską szparę zobaczyła tylko gruzy. Ktoś, może ona sama, zabarykadował ją w jakimś obskurnym mieszkaniu, wypisał szminką jej imię na kafelkach i na lustrze, by ktoś jej nie znalazł. Gdy szła, lekko kulała.
Rozbiła bronią parę kafelków. Co gorsza, szminkowe napisy nie kłamały. W małej wnęce ktoś ukrył kawałek plastiku wielkości gumy do życia, a także srebrny zegarek marki Q&Q. O ile dobrze chodził, dochodziło wpół do. Poza tym, nie było zapalnika. Connor wiedziała, co to oznacza.
Licząc na to, że od strony drzwi do łazienki nie było tak wielkiej warstwy gruzu, może miała szansę się wydostać, strzelając do ładunku.
Schowała się za ścianą, trzymając w swojej trójpalczastej ręce broń. Pomyślała, że skoro wybuch urwie jej rękę, to akurat tą z mniej palców. Parę razy chybiła.
W końcu kula trafiła plastik.
Kaszląc kurzem, który nagle wypełnił jej nos i usta, poczekała, aż pył opadnie. Przez całkowicie wyrwane drzwi prześwitywało światło. Więcej światła.
Pierwszego spotkała ledwo, co wyszła. Walił zawzięcie w karoserię jakiegoś i tak już zepsutego samochodu; na początku obserwowała go tylko, biorąc za jakiegoś obłąkańca, który z rozpaczy niszczył wszystko. Myślała, że oszalał, bo widział Drugie Uderzenie; dopiero kiedy ją zobaczył przypadkiem przez wybitą szybę, zaczął wywrzaskiwać w jej stronę przekleństwa, zaczął się ślinić i niezdarnym kłusem na czterech nogach pędził w jej stronę.
Wypaliła mu w brzuch. Nie zwolnił nawet, chociaż kwasy żołądkowe zaczęły się wylewać. Ani nawet, kiedy dostał drugi strzał w nogę.
Skoczył. A wtedy dostał między zęby, a ona zrobiła przewrót. Nawet to go nie uspokoiło. Może nastąpiła śmierć mózgu, ale ciało nadal żyło i podrygiwało konwulsyjnie. Wykręcając się, ręce desperacko szukały szyi, na której mogłyby się zacisnąć. Podskakujący pałąk, w który zamienił się, poturlał się w stronę latarni. Gdy tylko wyczuł, że jest obok jakiegoś kształtu, zaczął w niego uderzać, łamał sobie palce na żelazie, gryzł i kruszył zęby. Stękał. Jego usta wypluwały wyrazy bez składu, takie jak „matka”, „gazeta”, „pies” albo „zabić”. Nacisnęła cyngiel po raz ostatni, celując w serce. Gdy to przestało bić, znieruchomiał. Po minucie.
Z pokrzywionego drogowskazu dowiedziała się, że jest w jakimś mieście na wschodnim wybrzeżu Niemiec, które kiedyś nazywało się Stralsund. Kwadrans zajęło jej dojście nad wybrzeże, kolejny kwadrans znalezienie kogoś, kto na jej widok nie syczał i nie warczał. Po drodze zabiła jeszcze dwóch. Musiała się zresztą kryć, bo zazwyczaj chadzali w zgrajach; łatwo ich było poznać, bowiem gdy nadchodzili, wrzeszczeli i wyli. W grupkach po piętnastu do trzydziestu, rozwrzeszczane stada koczowały na asfaltowych drogach. Mężczyźni i kobiety byli jeszcze bardziej gorsi od biczowników, którzy nawiedzali te tereny jeszcze paręnaście dni temu. Swołocz była uzbrojona w kamienie, wyrwane deski, rurki i wszystko, co mogli unieść. W jakiś dziwny sposób nie było im zimno, ale pewnie to tylko żar fanatyzmu dodawał im wigoru. Gdy znajdywali zwłoki, natychmiast rzucali się na nie, pożerali rozszarpywali, kości ostrzyli o ostre szkło, skórę rozdymali, niektórzy w szale naciągali na siebie odciętą twarz. Wędrowne orgie wydawały się nie mieć końca. Wszyscy byli półnadzy, a z resztek ubrań, które posiadali, można było wywnioskować, kim kiedyś byli. Ramię w ramię kroczyli żołnierze, urzędnicy, policjanci, bezdomni i robotnicy. Mężczyźni krzyczeli, kobiety chętnie rozkładały nogi. Kopulowali często, czasem i w marszu. W końcu odchodzili, trwając w obłąkanym tańcu bez końca.
W końcu natrafiła na do połowy zatopione molo, na którym stała.
Bryza wiała mroźnym powiewem, zapewne nie tylko dlatego, że to listopad za pasem. Tam, daleko na południu, gdzie ciągnęły mroczne chmury, można było dostrzec zarysy miasta, które nie istniało – Neoberlina. Czasem płatki spadały z nieba, niknąc natychmiast na mokrych drogach. W porcie znajdowały się głównie opuszczone podczas Drugiego Uderzenia frachtowce, niektóre prawie zatopione, inne po prostu będące statkami-widmami, gdzie na pustych pokładach hulał tylko wiatr i samotność. W mgle zasnuwającej port i tak były ledwo widoczne, wielkie, ciemne kontury wyłaniające się z bieli. Tylko woda pozostała niezmieniona. Fabryki przestały pracować, więc natychmiast zanieczyszczanie morza ustało. Poziom wody czasem podnosił się, podtapiając najbliższe budynki.
Podeszła.
- Spóźniłam się.
- To nic
– uśmiechnęła się. - Lubię patrzeć na to miasto i na świat. Takimi, jakie są teraz.
Nie odpowiedziała na to.
- Jaka jest data? - powiedziała w końcu, skoro nic innego nie przychodziło jej do głowy.
- Och, dalej mamy rok dwa tysiące dwieście trzynasty. Trochę się zmieniło, prawda? Ale tylko trochę. Miasta nadal są wyludnione. Ruś dalej skuta jest nuklearną zimą, obie Ameryki nie istnieją.
- Tak, ale większość z tych, co przeżyła, zamieniła się...
- …w dyszące żądzą krwi potwory, czy to pani chciała powiedzieć? Przynajmniej teraz są bardziej uczciwi wobec siebie. Nie próbują być hipokrytami. Nie próbują być ludźmi z kulturą, grzecznością i całą resztą tego typu bzdur, które wpoiła im kultura. Teraz są prawdziwie wolni, pani Saro. Proszę popatrzeć, kiedy wybuchła Trzecia Wojna, wreszcie mogli się zabijać. Kiedy się nazabijali, to jest kiedy głowice spadły im na łby i stracili możliwość masowej rzezi, nadal się zabijali. Teraz czują się całkowicie wolni, nie związani obowiązkami wobec ludzkości.
Connor splunęła.
- A więc to ma być wolność? Zezwierzęcenie? Przecież to gorsze, niż...
Dość
– czarnowłosa podniosła rękę. - Przypomina sobie pani przecież, czemu tak się stało. Zresztą, tak nie będzie zawsze. Niektórzy zaczną sobie przypominać. Niektórzy będą potrzebowali roku, inni całego życia. Niektórzy już pamiętają. Zapomnienie nie dotknęło wszystkich. A to nasz największy problem.
- Problem...
- Tak, problem. Schicksalrat nadal istnieje. I żaden z jej członków nie zapomniał ani szczegółu, ba, są nawet w pewien sposób zadowoleni, że parę miliardów ludzkości upadło do poziomu prehistorii. Ci... Szaleńcy... Już szykują się do objęcia sterów nad Śpiącymi, jak ich nazywają.

Sara słuchała słów tamtej jakby w malignie. Kreśliła kręgi na wodzie.
- Jak to jest? - powiedziała nagle. - Jak to jest, że potraficie przemieszczać się w czasie i przestrzeni? Kim jesteście? Kim są Nasi Dobroczyńcy? Jak się nazywasz? Dlaczego to robisz?
Tamta drgnęła. Z popękanego betonu pokruszyły się odłamki, które załamały kręgi na wodzie.
Czarnowłosa przerwała na chwilę, milczała. Wreszcie odparła zimnym, bezdusznym tonem, dokładnie takim, jaki zawsze słyszała podczas podróży portalowych:
- A dlaczego ludzie umierają?
Te cztery słowa wydobyły się z jej otwartych ust cicho, jednak Connor poczuła ich dosadność.
- Noże... Kule... Wypadki... - nagle stwierdziła, że jej własne słowa grzęzną jej w gardle.
- Ale dlaczego ludzie umierają? Dlaczego ludzie umierają? - mechaniczny timbre nieubłaganie wydobywał się z jej krtani, a Connor poczuła, jak sens wychodzi poza słowa. Uświadomiła sobie, że do jej oczu nagle napłynęły łzy.
- Ja... Nie...
- Pytanie się o przyczynę pewnych rzeczy –
głos czarnowłosej stał się cieplejszy - jest jak pytanie o to, dlaczego Słońce świeci, albo dlaczego ten Wszechświat istnieje. Świetnie, poda pani parę przyczyn. Ale tylko do pewnego momentu. I w tym momencie stwierdzi pani, że nie zna przyczyny, dlaczego robi to, co robi, a wywody da się śledzić tylko do pewnego momentu. Niektórzy sądzą, że powodu nie ma. Ale to tylko osąd. Suchy fakt pozostaje taki sam: Nie wiesz, dlaczego żyjesz. Nie wie pani, dlaczego się tu znalazła. Nie zna... Pierwszej przyczyny.
Milczała.
- A forma tej ludzkiej kurwy, w którą się wcieliłam – dodała z rozbawieniem - to tylko grzeczność z mojej strony.
- Albo to tylko fasada – stwierdziła nagle. - Mówiąc tak, brzmisz, jakbyś znała ten cel. Ale przecież nie możesz być... - ostatnie słowo wypowiedziała z wyraźną niechęcią – Bogiem...
Czarnowłosa sięgnęła po papierosa.
- Uprośćmy wszystko, bo to nie miejsce ani czas na takie... Rzeczy... Powiedzmy, że jako organizacja – bo jesteśmy organizacją – nie życzy sobie ujawniania tożsamości ich członków, ani także celów, dlaczego postępuje, jak postępuje.
Sara kiwnęła głową.
- Widzi pani? Niepotrzebna ta religijna fasada. A pani tylko na tym skorzysta. Jestem tutaj, aby zaproponować pani pracę.
- Pracę? -
wzruszyła ramionami. - I tak nie mam dokąd pójść. Co to za praca?
- Widzi pani, gdyby tylko mi nie przerwała swoimi filozoficznymi zapędami, dowiedziałaby się, że Schicksalrat stwierdziła, że kontrolowanie umysłów motłochu jest bardzo proste, a sprowadza się do wykorzystania odpowiednich fal korespondujących z falami mózgowymi. Oczywiście, na razie są zbyt słabi. Dlatego uciekli. Ale już eksperymentują z czymś, co nazwali falami psi. Co najgorsze, mają dobre efekty. To tylko kwestia czasu, zanim znajdą sprzęt, który umożliwi im transmisję na skalę globalną. Tutaj wkracza pani, Saro. My, Dobroczyńcy, mamy pewność, że nas nie zawiedzie i odnajdzie pani tych ludzi.
- I zabiję?
- Wolimy określenie... Neutralizacja... Oczywiście, to oficjalna nazwa. Jeśli chodzi o lokalizację, to również pozostawiamy tobie. Wkrótce znajdzie pani ludzi, którzy chętnie pomogą w tych poszukiwaniach. SR jest sprytne, bowiem ukryli się gdzieś w którymś wymiarze Eksternusa. Jakie to zabawne, że znajdują się na ziemskim statku. Takim jak te tam –
machnęła ręką w stronę frachtowców. - Więc jak, pani Saro? Proszę potwierdzić swoją ochotę... Wystarczy jedno słowo...
- Tak –
Connor przełknęła ślinę. - Jeszcze jedna sprawa.
Czarnowłosa w pół drogi do powstającego portalu odwróciła się.
- Dlaczego nie mam nogi? Nie pamiętam, abym...
- Och, pani Saro, co też pani wygaduje! Przecież pani pamięta
– uśmiechnęła się wilczo. - Przecież pani to wszystko świetnie pamięta...

*

Nazywam się Selene Stieffenhauer i pamiętam, jak zniszczono Mur. Co z tego? I tak nikt nie spamięta. A ci, co pamiętają, włożyli to między bajki. Wspomnienia kruszeją i niszczeją, a jeśli umierają, to czy nie stworzono nowej rzeczywistości? Zastanawiam się, czy istnieje życie przed śmiercią i jak wiele z niego zapomnieliśmy. Zniszczenie Muru było tym właśnie. Zapomnieniem.
Pewnego dnia obudziliśmy się w roztrzaskanym o skały wagonie. Helga nic nie wiedziała. Z jakiegoś powodu czuła żal, mówiła, że coś się skończyło, a ona nie wiedziała, co to takiego. Uderzyła parę razy czołem o rudą stal, a to wcale jej nie pomogło. Kiedy się zapytała mnie, co się stało, powiedziałam jej wszystko to, co pamiętałam, a ona zaśmiała się tylko i pogłaskała mnie po głowie. Ale jej oczy pociemniały.
Był mroźny poranek. Jesień kończyła się, a szron pokrył podmokłe bagna. Byłyśmy, jak ja pamiętałam, a Helga odkryła, gdzieś na zachodzie. Wagon wykoleił się z powodu zniszczonych torów, ale i tak miałyśmy szczęście, że w ogóle żyjemy. Wzięliśmy mapę, na której ktoś wykreślił trasę do Magdeburgu – podejrzewaliśmy, że to my byliśmy, w końcu któż inny był w wagonie – ona powiodła palcem za czerwoną linią idącą od Neoberlina do kolejnego zrujnowanego miasta. Tak, niewątpliwie. Zanim wagon się wykoleił, jechał do Magdeburga.
Byliśmy w środku Niemiec. Jedyne, co znaleźliśmy jeszcze, to trzy plecaki z kocami, prowiantem, odzieżą i bronią. Moja siostra zapytała, czy pamiętam, czy ktoś jeszcze był z nami.
A wtedy przez jedną, jedyną chwilę przypomniałam sobie parę obrazów – to jest błysk jasnego światła, cień jakiegoś starego człowieka i falę mrozu rozchodzącą się we wszystkich kierunkach – obrazy błysnęły i zniknęły.
Nie, nic nie pamiętam – odparłam.
Wywnioskowaliśmy, że ktokolwiek był z nami, albo zginął albo zrezygnował z tej wyprawy. A może po prostu trzeci plecak był zapasowy? Nie było w nim nic, poza...
Poza jedną rzeczą. Gdy gmerałam w trzecim plecaku, szukając czegokolwiek, co mogłoby nas naprowadzić na ślad naszych wspomnień, moje paznokcie trąciły o skórzany futerał. Gdy wyciągnęłam, ujrzałam, że to album ze zdjęciami. Ktoś zadał sobie trud i podpisał go, ale litery były nieczytelne.


„...EAS BU...”

Otworzyłam album osoby, która nazywała się Easbu. Westchnęłam z rozczarowaniem, bowiem zaledwie parę zdjęć można było zidentyfikować. A i tak nie przedstawiały nic, co znałyśmy. Zżółkłe zdjęcia ukazywały dziwne, stalowe pomieszczenia, urządzenia, których nie widziałyśmy nigdy wcześniej, a także parę ulic Neoberlina. Neoberlin! Helga pamiętała, czym był Neoberlin, ale na sfatygowanych zdjęciach czegoś zawsze brakowało: Zdjęcia wypłowiały i wybieliły się, osobliwie te, które w lepszych czasach miały chyba przedstawiać jakieś osoby. Portrety były w najgorszym stanie, bowiem twarze i ręce uleciały, pozostawiając jedynie białe plamy i ubrania.
Podobnież nie mogłyśmy sobie wytłumaczyć, co miała znaczyć kupa starych szmat leżąca z tyłu wagonu. Było to ubranie, owszem. Powiedziałam, że być może jednak w wagonie był z nami ktoś.
Głupia – zganiła mnie. - Kto by się ubierał w takie szmaty? Przed nadchodzącą zimą?
Ale...
I tak nikogo tutaj nie ma – zdobyła się na zakłopotany uśmiech.
Pomilczałam trochę.
A co zrobić z albumem?
Wyrzuć. To śmieć.
Wyrzuciłam. To był śmieć. Zanim jednak album wypadł z moich rąk i z głośnym „Duff!” upadł na zmrożoną ziemię, spojrzałam na podpis na albumie. A podpisu nie było. Czy Easbu, czy kim on lub ona tam sobie był lub była, kiedykolwiek istniał lub istniała? Wydawało mi się.
Zresztą, nie miałyśmy czasu.
Gdy tylko zeszłyśmy z torów, poszłyśmy po asfaltowej drodze na zachód. Upłynęły może z dwie godziny, zanim znalazłyśmy kogoś żywego. Wokół były tylko lasy i ruiny.
Była to grupa trzech szabrowników, którzy postanowili nas zgwałcić i zabić. Sekundę zajęło mojej siostrze wyjęcie broni i zabicie dwóch, a także zranienie trzeciego.
Usiadła okrakiem na jego piersi. Strzepnęła popiół z papierosa na jego czoło.
-...cz... Czego chcesz, do cholery? Tak mało nas zostało... Czemu nas zabiłaś... Weź ten nóż...
-Ile pamiętasz?
Wiatr huczał na wrzosowiskach. To było ostatnie pytanie, którego się spodziewał.
-...kobieto... Ja naprawdę... Ja naprawdę niczego...
Dziabnęła czubkiem noża jego ucho. Jęknął.
-Pytam się, co się zdarzyło.
-A co się miało zdarzyć!? - wykrzyknął. - Co!? Co!?
-Mróz. Zima. Dlaczego? Dlaczego nad Neoberlinem są czarne chmury?
Jesień...
-Nie jesień. Co się stało? Co się stało parę dni temu? Dlaczego nie ma już warband? Dlaczego już nie ma kupców?
-...
- Odpowiadaj, do cholery!
- Błysk.. Widzieliśmy błysk... A potem zapomnieliśmy...
- Właśnie! O to mi chodzi! Co się stało z Berlinem? Ktoś tam był?
-Od czasu... Od czasu Drugiego Uderzenia... Od czasu tam nikt nie był. Słyszałem tylko plotki, że ktoś tam się zapuszczał.
-Jakie plotki?
-Znaleźliśmy takich paru. Powiedzieli, że dużo ludzi nie pamięta teraz, co się stało, ale to minie, i właśnie to jest najgorsze, bo kiedy sobie przypomnimy, to będzie za późno. Że stracimy coś, czego może już nigdy nie odzyskamy.
-Bzdury. Powiedz mi lepiej, co jest w Berlinie.
-Nic tam nie ma. Ludzie mówią, że żyjemy w czasach Drugiego Uderzenia. Że to z jego powodu to miasto tak wygląda. Było paru takich, co chcieli iść na szabry. Powiedzieli, że za zimno, a im bliżej miasta, tym zimniej. Że całe zimno to z powodu tych chmur, co się tam zgromadziły. Że te chmury okrywają coś.
-Co?
-Nie wiem! Przysięgam, nie wiem! Berlin to miasto śmierci, do cholery! Skąd mam o tym wiedzieć? Nikt tam już nie żyje, nikt! Ni...
Zatopiła nóż w jego krtani, a gdy znieruchomiał, przeszukała zwłoki. Mieli trochę do jedzenia i dużo pieniędzy. Za dużo, jak na zwykłych bandziorów.
Wrzuciliśmy ciała do studzienki kanalizacyjnej, uprzednio odwaliwszy płytę. Gdy upadły na dno, chrupnął lód.
Może miał rację z tym, że zima nadchodzi.
Jeszcze nie słyszałam o śniegu w październiku. Zresztą, to nic nie znaczy. Popatrz na wschód.
- Nic...
-Chodźmy.
Zamierzaliśmy spędzić trochę czasu w jakimś szpitalu. Szczęściem, nie spotkaliśmy nikogo, zaledwie musiała zabić jednego mrówkolwa, który wychynął z gliny. Gdy weszłyśmy na sam szczyt, kazała mi jeszcze raz spojrzeć na wschód.
Był tam, choć przykryty wieloma warstwami chmur, tak samo jak z daleka widzieliśmy to, co zostało z Muru. Wyciągnęła z plecaka lornetkę i przystawiła mi do oczu.
Cyklon był, nie rozwiewał się. W jego wnętrzu świeciło srebrne światło. Wokół cyklonu... Nie było właściwie nic. Neoberlin – a pamiętałam to – został całkowicie wciągnięty w srebrny wir. Cyklon był otoczony miastem. Nie wiem, jak to inaczej powiedzieć. Całe ulice, bloki, zostały wyrwane z ziemi i sterczały niczym pręty, kilkukilometrowe pręty. Sprawiało to wrażenie, jakby ktoś chciał zbudować wulkan, ale naniósł zaledwie szkielet, a potem zrezygnował. Tak właśnie to wyglądało. Kilkukilometrowy wir powietrza otoczony miastem.
Odjęłam lornetkę od oczu.
-Co teraz zrobimy? - zapytałam.
-Pójdziemy dalej.


*

Pod koniec dnia udało nam się przyłączyć do grupy szabrowników. Dobrzy ludzie, a w każdym razie lepsi od tamtych. Mieliśmy trochę pieniędzy, a skoro nimi brzęknęliśmy, poczęstowali nas pieczonymi szczurami i fasolą z puszek, którą znaleźli na gruzowiskach. Do Magdeburga zostało nam jeszcze dwa dni drogi, a że szliśmy kupą, to nie baliśmy się tak bardzo innych. Chyba, że Triarii. Dlaczego Triarii? Już, już mówię, czego dowiedziałyśmy się podczas tych paru wieczorów oświetlanych ogniem benzyny.
Dziwne to były wieczory. Z tego, co udało nam się wywiedzieć, po wybuchu przeszło jeszcze parę fal nieczasu. Był wśród nich ktoś z kompleksu badawczego, ale nikt ważny: To był zwykły gemajn, docent, który przed Dniem Zero pomagał w bloku D. Wydawał się to wszystko dobrze pamiętać, ale gdy go było wypytać o szczegóły, to mylił wzory i szczegóły. Amnezja dotknęła wszystkich.
Potwierdził to, że Neoberlin przestał istnieć – cóż, skoro tylko wystarczył rzut oka na wschód, rozświetlany księżycowym światłem portalu. Samego księżyca widać nie było. Sądziliśmy, że to pył nuklearny znajduje się dalej w atmosferze. To dlatego dni były takie szare. Rzadko kiedy widzieliśmy, żeby niebo było niebieskie.
Człowiek, którego spotkaliśmy, przedstawił się wszystkim jako Adam Tolle, po czym skinął głową. Powiedział – i miał rację – że od ostatnich wydarzeń(nikt właściwie nie wiedział, to jest nie pamiętał, ile tak naprawdę dni minęło od Drugiego Uderzenia; wszyscy zgodnie przyznawali, jakby obudzili się z głębokiego snu) miejsce, w którym pierwotnie była wieża, teraz było nazywane Okiem Mrozu. Było tak dlatego, ponieważ temperatura wokół portalu osiągnęła zero absolutne, to jest minus dwieście siedemdziesiąt trzy stopnie Celsjusza. Tolle stwierdził, że grawitacja nie działała w tym miejscu. Takie zimno nieustannie ściągało chmury, z których sypał się śnieg, deszcz i grad. Zatem anomalie pogodowe dosięgnęły już Europy środkowej, nie była to tylko Ruś skuta atomowym lodem. Choć, jak przyznał, nie wyglądało na to, że strefa zimna się rozszerza. Nie dalej niż za dawną stolicę Niemiec, w każdym razie.
Wojna zamarła w tym samym momencie, kiedy wybuchł portal, nie tylko z prozaicznego powodu, że żołnierze nagle zapomnieli, dlaczego walczą. Ustaliliśmy, że w dniu 13 X 2213 większość sił obu stron, to jest Kombinatu i Korporacji znajdowała się w Neoberlinie. Implozja nastąpiła właśnie wtedy, gdy miało rozegrać się decydujące starcie. Niedobitki obu sił, zarówno Polski, jak i Niemiec, wycofały się lub rozproszyły, pozbawione głównego korpusu. Nie było wiadomo, co stało się z jednostkami Triarii i Wunderkinder, ale jasne było, że nie wszystkie zostały zabite podczas Uderzenia. Tolle nie potrafił poprzeć swoich informacji żadnymi dowodami, które, jak mówił, zginęły. Mówił o jakichś raportach podających fakt, że zanotowano zarówno Neue Wunderkinder, jak i Triarii były widziane w okolicach Warszału, a także na południu i zachodzie. Były to jednak, jak zaznaczył, przypadki pojedyncze, tak samo jak Łowcy, pozbawieni swoich kontrolerów, które czasami spotykaliśmy, gdy biegały bez celu wśród dawnych posterunków. Nikt naprawdę nie wierzył, że może spotkać coś takiego, jak Cudowne Dziecko.
Co nie zapobiegło powstawaniu plotek.
Jedna z nich mówiła, że krótko po Drugim Uderzeniu widziano około dziesięcioletnią dziewczynkę, której sople zwisały z podbródka, a oczy były ścięte lodem. Nie przeszkadzało jej to poruszać się, a kiedy tylko ten, który ją spotkał, zapytał się, czym jest, zapytała:
„Będziesz moją mamą?”
Choć, oczywiście, moja siostra i ja nie mogłyśmy wyłączyć możliwości, że ten cały Tolle jest tylko miejscowym idiotą, który pozuje na pracownika naukowego. Były jednak ku temu wątpliwości: Nie szwargotał Gemeindeutschem, jak wszyscy, poza tym potrafił naprawiać samochody i znał się na matematyce. Jednak nawet to nie było dostatecznym powodem: Niby dlaczego mielibyśmy mu wierzyć na pewno, skoro obie ledwo pamiętałyśmy, kim byłyśmy tydzień temu? A nawet jeżeli pamiętał, to jak to zrobił? Dlaczego pamiętał lepiej, niż my wszyscy? Wiedza, którą mówił, była tylko prawdopodobna, a skoro zgadzała się z tym, co napotykaliśmy wszędzie – to jest ruiny, obozy bandyckie i pozostałości fresserów – to wierzyliśmy mu, ale bardziej z musu. Lepszego wytłumaczenia i tak nie mieliśmy.
Adam Tolle był dziwnym człowiekiem. Lubił być sam, kompletnie nie zważając na to, co może go spotkać w betonowej głuszy, ba, wydawał się prowokować i czekać na coś, co wyjdzie z jakiegoś okna o wybitej szybie i ukróci jego bolesny żywot, żywot, który, jak mówił, został przeklęty przez wspomnienia. Często miewał koszmary, w nocy wykrzykiwał słowa takie jak: „Mauer”, „Schicksalrat”, „Triarii”, „Tanja”. Tak, Tanja.
Pamiętam dokładnie, jakby to było wczoraj, kiedy usłyszałam to imię. Był środek nocy, nasz obóz znajdował się w jakiejś opuszczonej mieścinie. Tolle spał obok małej lampy olejnej, która dawało mało światła, dużo dymiła, za to była gorąca.
-N... Nie! - krzyczał. - Zostaw... Rzuć ten PAKT, Schlaufen! T... Thamm...
-Panie Tolle! Panie Tolle! - szarpałam go za ramię. - Proszę wstać! Wygaduje pan straszne rzeczy!
-C... Co!? Co?
-Mówił pan o Tanji... Osobie, którą pamiętam! Proszę sobie przypomnieć, panie Tolle!
Jeszcze dyszał ciężko.
-Kto... Tanja... Nie znam żadnej Tanji...
-Ale ja sobie przypominam, panie Tolle, ja sobie przypominam!
Zawsze, gdy wywrzaskiwał to imię w głuchą noc, przystawałam i zapytywałam się: Skąd to znam? Dlaczego to imię brzmi znajomo? Ile zapomniałam z mojego życia przed Drugim Uderzeniem?
-Ja... Ja nie wiem... - mamrotał, nadal zaspany.
-Ja panu przypomnę! Pani Tanja Hahn! Była w Murze, razem z panem... - skupiłam się – Z panem Axelem! Z panem Axelem Heintzem! I byli tam inni! Był tam pan...
Poczerwieniał na twarzy.
-I był tam... O, mój Boże... Pamiętam... Pamiętam, był tam Neumann... Ja...
-Skąd pan o nich wie? - huknęłam mu w ucho. - Skąd? Skąd? No, skąd?
-Był tam także Lauch... I Kleiner...
Przypominałam sobie coraz więcej: Jedno imię poruszyło strunę, do której przyłączone było wiele innych.
Chciał wyjść, ale wzięłam go za rękę.
-Proszę mi powiedzieć!
Długo się zastanawiał, zanim otworzył usta.
Po opowiedzeniu mi swojej raz zapomnianej historii, Adam Tolle zniknął. Myśleliśmy, że został zabity, ale nigdzie nie mogliśmy go znaleźć. Zabrał ze sobą także to dziwne urządzenie, które, jak mi raz pokazał w tajemnicy, potrafiło klonować żuki. Zastanawiam się, ile w tworze, który spotkałam, było Adama Tollego, bowiem skoro potrafił tworzyć duplikaty mniejszych zwierząt, to pewnie i sam potrafił robić tak ze sobą. Skoro tylko mi powiedział historię – historię, której elementem było sklonowanie Tanji Hahn parę tysięcy razy w silosie, to ilu Adamów Tolle wałęsało się po świecie? Chyba niewielu, skoro nie spotkaliśmy go nigdy potem. Nigdy nie wrócił, ku naszej uldze. Nikt nie chciał pamiętać.
Kolejnym elementem tej historii była kobieta ubrana w czerń, która przyszła po niego krótko przed eksplozją reaktorów. Wspomnienia, których i tak dobrze nie pamiętał, każą mi wątpić w to, co powiedział o niej, to jest tej, którą widział jednocześnie na ekranie i przed sobą. Powiedziała, że jest jednym z Naszych Dobroczyńców. To było jedyne, co zapamiętał. Mówił, że gdy tylko ją ujrzał, uciekł, ale Tolle albo nie był dobrym kłamcą, albo był po prostu głupi. Albo zmanipulowany. Moje wspomnienia są słabe, jednak gdy przypominam sobie twarz tej czarnookiej kobiety, jestem pewna, że spotkała Tollego nie bez celu. Zresztą, Tolle nigdy nie wyjaśnił mi, jak uciekł z Muru. Dlatego sądzę, że tego człowieka okłamano. A nawet, jeśli on sam kłamał, to gorzej dla niego.
Nie pamiętam, kim jest ta kobieta. Może i dobrze.
Jak wspomniał, portal wchłonął w siebie wszystko w promieniu paru kilometrów, i pewnie dalej by to robił, na modłę czarnej dziury, gdyby z jakiegoś powodu proces się nie zatrzymał. Wokół Neoberlina nie widziano żadnych zwłok. Dlatego nie wiem także, co się stało z tymi ludźmi, o których on wspomniał. Mówiąc krótko, wszystkim nam urwał się film wraz z Drugim Uderzeniem.
Jeżeli chodzi o Easbu, moja siostra nadal nie wierzy w to, że taki człowiek znajdował się z nami w wagonie do Magdeburga, jednak ja jestem przekonana, że ktoś był z nami.
Może to, o czym zapomnieliśmy, było zbyt koszmarne, by to zapamiętać. Nie mogę sobie przypomnieć twarzy żadnego z moich znajomych. Czuję żal, ale nie pamiętam dlaczego. Zdarzenia z przeszłości stawiają zbyt wiele pytań, na które mogę snuć tylko domysły. Nie mogę się nikomu poskarżyć, bo przecież każdy podzielił taki sam los. Wtedy, w ten dzień, odebrano nam coś więcej, niż nasze życie – odebrano nam naszą osobowość. S t r a c i l i ś m y s i e b i e, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa, a my sami zostaliśmy zredukowani do niepełnych tworów. Od tamtego czasu zaledwie domyślamy się daty, która dzisiaj jest, nie wiemy, gdzie się urodziliśmy, nie znamy naszych rodziców, nawet, jeśli żyjemy koło nich, nagle zostaliśmy stworzeni, a nie narodzeni, utraciliśmy naszych przyjaciół i tożsamość. Nie wiemy, kim jesteśmy.
Co bynajmniej nie usprawiedliwiło nas przed tym, by przestać żyć. Nadal żyliśmy, nawet, jeśli z nas samych pozostały strzępy.
Gdy tylko dotarłyśmy do Magdeburga, skorzystaliśmy z ciągle działających linii kolejowych. Chmury Neoberlina ledwo majaczyły na wschodzie. Chciałyśmy się wynieść stąd, im prędzej, tym lepiej. Wybrałyśmy najszybszy pociąg, ale nie, wcale nie na północ, ale na południe właśnie. Nie wierzyliśmy nikomu, że mróz przestanie się rozprzestrzeniać; ziąb wlazł w nasze kości na tyle, że obrzydła nam cała Europa, Triarii, twarze tych ludzi, prędzej, prędzej, byle – byle jak najdalej stąd, byle jak najdalej---!


*

Umarłe wspomnienia uśmiechają się do mnie.
Odejmuję dymiącego papierosa od ust i patrzę na wszystkie moje poprzednie zapiski, a w głowie pojawia się myśl, ile tak naprawdę zafałszowałam swojego życia, pisząc te fiszki, i jaką Selene Stieffenhauer będą mnie znać ludzie po tym, gdy już umrę.
Gładzę swoje czarne włosy, a chłodna wiatr idący z północy niesie ze sobą lekki swąd chemikaliów. Spoglądam w górę i mogę powiedzieć, że dawno nie czekałam na nic, jak to, że mogę wreszcie spoglądać na niebieskie niebo i słońce. Poprawiam swój Desert Eagle w kaburze, który jest ciasno upięty przy prawej piersi. Długopis powoli wypisuje się, błękit staje się coraz bardziej mdły. Za to błękit nieba nie jest tak niebieski, jak by przystało – nad Warszałem unosi się sporo chmur.
Niewiele zostało po zwyczajnych, upalnych, warszawskich południach. Jest lato co prawda, ale to mało znaczy. Z rzadka temperatura dochodzi powyżej dwudziestu stopni – w tych nieczęstych chwilach, takich jak ta, siadam na szczycie strażnicy Pajęczarzy i obserwuję niebo i chmury, które leniwie przesuwają się na horyzoncie. Wszystkie chmury zawsze, ale to zawsze idą na zachód, przyciągane przez ponury cień Neoberlina czerniejący w oddali.
Strażnice Pajęczarzy to jedyne budynki, które przetrwały Drugie Uderzenie. Gdy fale Zapomnienia dotarły do Roju, w mieście wybuchło to, co tylko wybuchnąć może, kiedy wszystko zostanie zapomniane. Nie było mnie wtedy tam, jednak słyszałam opowieści. Gdy Śpiący uciekli z miasta – jedni z powodu głodu, inni ze zwierzęcego strachu o życie, Warszawa stała się pusta. No, prawie.
Oprócz tego, że czasem można było tutaj natrafić na małe grupki Śpiących zabijających i pożerających wszystko, co jest jadalne, miasto zdziczało. W kanałach zaczęły występować pluskwy, w piasku i glinie swoje leje zaczęły budować mrówkolwy. W jakiś cudaczny sposób fauna z Eksternusa zaczęła współżyć z tą ziemską, bo na Mokotowie krążą watahy wilków. Na dworcu głównym ostatnio widziałam żubra. Budynki zarosły, beton pokruszył się i na autostradzie z wolna zaczęły rosnąć brzozy, a opodal dęby i buki, otoczone pasem haszczy.
Słyszę cykanie świerszczy. Na mur pada promień słońca. Powietrze jest takie rześkie.
Gdy spoglądam w dół, widzę rząd zardzewiałych samochodów sprzed paru lat. Ciężarówki, czołgi Kombinatu, czasem i motocykle leżą na głównej drodze. Większość z nich ma rozbite szyby i porysowaną karoserię, niektóre są po prostu zardzewiałe. Jeden czy drugi ma otwarte drzwi, z pustych bagażników czasem wyziera mech. Roju już nie ma, tak samo jak nie ma dzielnicy Szklistych, Czerwonych Buduarów. Mosty nad kanałem po prostu się zawaliły. Jest cicho. Gdzieś węszę woń wrzosu.
Póki co, ja i moja starzejąca się siostra mamy spokój. Gdy tylko długopis kończy się, wypuszczam go z rąk, a on odpływa i zawisa nad moją twarzą. Rozpływa się przede mną w nicość, tylko po to, by powrócić z pełnym wkładem. Jakżeby inaczej? Skoro przypomniałam sobie Mur, to przypomniałam sobie także, że przed Drugim Uderzeniem byłam Cudownym Dzieckiem. I co to ze sobą niesie.
Zmarszczki w kącikach ust mojej siostry rozchylają się nieco, gdy gani mnie za to, że znowu to zrobiłam. Tak małe zmiany w rzeczywistości nie ciągną za sobą portali.
Co do Heintza, Klaugego, Hahn i Neumanna, a także wszystkich innych, z którymi wtedy tam byłam, nie mam pojęcia, co się z nimi stało. Może wszyscy są martwi. Pewnie tak jest, w końcu, jak zeznał Tolle, byli w epicentrum. Co do mnie, wolę wierzyć, że nadal gdzieś są i że nadal istnieje szansa, że się spotkamy – choć nie mam pojęcia, co mogłabym im powiedzieć po tych siedemnastu latach, które upłynęły od tamtego momentu. Ale ich zniknięcie, ich nieuzasadnione zniknięcie nie zmienia nic, nawet, jeśli to oni byli prowodyrami całego zajścia w Neoberlinie. Niewątpliwie, dla wszystkich w Europie koniec Korporacji był czymś. Ale tutaj – cóż, tutaj to będzie tylko jeszcze jedna opowieść. Nie ma sensu zajmować się ludźmi, których już więcej tutaj nie ma.
Przede mną staje jakiś bezzębny Murzyn, na zapisaną kartkę papieru kładzie zdjęcie, po czym sugestywnie przesuwa wychudłym palcem po szyi. Wzruszam ramionami, a on sięga do kieszeni; nie, moja ręka wcale nie tężeje i nie sięga do broni, bo w Warszale, nowym Warszale dwudziestego trzeciego wieku jest umowa, że za dnia się nie zabija. Kładzie pieniądze na stół i wystawia jeszcze cztery palce, bo piątego nie miał. Kiwam głową, niby to na zachętę, a za jego plecami wyrasta jego gadatliwy wspólnik, który mówi, że chętnie pokaże mi miejsce.
Zabijanie za pieniądze to moje nowe zajęcie.
Kiwam głową, a on pokazuje coś na mapie miasta i mamle swoimi bezzębnymi wargami. Helga notuje. On odchodzi i zostawia mnie z myślami.
Pomimo tego, że Warszawa jest wyludniona, tu i ówdzie pojawiły się skupiska ludzi w miarę zdrowych na umyśle, żeby dalej zabijać. Niektórzy nadal pamiętają. Śpiący, którzy są zbyt tępi, by używać jakiejkolwiek broni palnej, stali się łatwym celem
Została mi ostatnia rzecz do napisania, jako że już więcej nie będę wracać do tego pamiętnika. Wspomnienia, mimo że są drogie, hamują nas i nie pozwalają nam żyć. Nie widzę wolności, gdy moja przeszłość obciąża mnie.
Umarłych nie można uczcić inaczej, niż wspomnieniami, i to najlepszymi, jakie o nich posiadamy. Jednak to nie umarli mają głos, szczególnie nie tutaj, w Warszawie, gdzie terkot Kałasznikowa jest bardziej sugestywny niż jakiekolwiek słowo. Oni spełnili już swoją rolę. My idziemy dalej.
Czasem tylko, czasem.
Czasem wspominam ich. Ich wszystkich.
Czasem, czasem. I łapię się na tym, jak się uśmiecham.
Ale to czasem tylko.


Anno Domini 2230


Cały mój wkład w tą sesję dedykuję Satorowi.
Obojętnie, gdzie teraz jesteś i jak bardzo oszalałeś - w mojej pamięci zostaniesz zawsze bezlitosny i pełen miłości.

# Post mortem
Przede wszystkim podziękowania.
Chciałbym podziękować Sekalowi, Hellian, gob1inowi, Gantolandonowi, a także hiji i wojto16 za udział w sesji, nawet, jeśli tych dwoje nie dotrwało do końca. W ostatecznym rozrachunku, to niewiele znaczy: Mieli oni szansę i wykorzystali ją do pewnego stopnia, to jest tworzyli i grali w tym świecie, jak cała reszta. Dzięki! Odwaliliście kawał dobrej roboty, a gdyby nie wy, Triarii: Die Mauer nie mogłoby zaistnieć w takiej postaci. Przez ponad rok wspólnie mogliśmy stworzyć wspólnie coś dobrego. Sesja, ze względu na poruszane w niej treści i jej specyficzny styl, a także sam świat Triarii, pozostaną bez wątpienia niszowe, jednak jeśli ktokolwiek dobrze się bawił pisząc i odgrywając postacie Klaugego, Heintza, Hahn czy Neumanna – tak, możemy mówić o pewnym sukcesie. Sesja była pomyślana jako coś, co miało zainspirować, a przy okazji wzbogacić wszystkich biorących w niej udział.
Sądzę, że wszyscy gracze coś wnieśli do sesji, kwestią było tylko, jak długo coś do tej sesji wnosili. Hellian dziękuję odegranie postaci Tanji, osoby, która nagle została odarta ze swoich iluzji na temat rzeczywistości; iluzje te – jakiekolwiek by one nie były – na samym końcu iluzjami być przestały, a sama Tanja, jak sądzę, miała w sobie więcej człowieczeństwa niż niejeden mieszkaniec Neoberlina. Zabawne, jak ta sesja pokazała, że zwykli ludzie, którymi w końcu byli wszyscy w tej sesji, potrafili zmienić rzeczywistość na tyle, że ta zatrzęsła się w swoich posadach, a w końcu, nagrodzeni za swoje wysiłki, mogli wybrać rzeczywistość, w jakiej chcieli żyć. Żaden nie wybrał śmierci.
Jeżeli chodzi o typowo praktyczne podejście do sytuacji, Sekal w świetny sposób odegrał rolę człowieka, który trzeźwo patrzył na rzeczywistość i do niej potrafi się przystosować; ostatecznie, nauczył się władać bronią i działem grawitacyjnym, a on sam pierwotnie pracował w Murze jako spec od komputerów. Owszem, dalej wykorzystywał swoje umiejętności na tym polu, jednak sam fakt, jak bardzo odbiegł od siebie sprzed paru dni.
Zmiany odbiły się na wszystkich, a najciekawsze jest to, że akcja Triarii dzieje się na przełomie paru kluczowych dla tego świata dni. Giną rzesze ludzi, a jednak wszyscy bohaterowie – naturalnie, mam tutaj na myśli bohaterów graczy, którzy dotrwali do samego końca – znaleźli w sobie na tyle siły, by przetrwać tą zawieruchę.
Rozpad iluzji to podobny temat, choć ujęty tylko z innego punktu, w przypadku Siegfrieda Klaugego. Bez wątpliwości, oprócz motywu wojennego, którym za chwilę się zajmę, motyw rozbijania iluzji jest czymś, co należy do domeny Triarii. W przypadku Klaugego jest to aż nazbyt wyraziste: Lauch poszukuje sposobu na wyrwanie się z tej rzeczywistości, kosztem kogokolwiek i czegokolwiek – i cel ten osiąga, przechodząc do rzeczywistości A.
Wspomniałem o motywie zwykłych ludzi z ulicy pokonującym naprawdę niezwykłe przeszkody. Przykładem może tutaj być Neumann, obok Tojtownej i innych zresztą, można by powiedzieć, zwykły najemnik, który także zostaje dopuszczony do katedry.
Jest to zaledwie parę motywów, które są obecne w Triarii. Zabawnie usiąść i poczytać posty, które zamieściłem ponad rok temu. Pośród nich jest motyw wojny. Co prawda nie chciałbym i nie posuwam się tak daleko, aby pokusić się o nauczanie czytelnika tej sesji, jednak z prostego faktu, że Triarii posiada formę opowiadania, to niektórzy chcieliby je zinterpretować, a interpretacje mają to do siebie, że bywają błędne.
Jest to ważne, ponieważ nie chcę, aby ktokolwiek myślał, że Triarii jest prowojenne i do wojny nawołuje. W rzeczywistości jest temu przeciwne. Sesja, opowiadając o poronionych tworach Korporacji, faktycznie opowiada o tym, co takie organizacje ze sobą niosą. Odzwierciedleń w naszej rzeczywistości szukać daleko nie trzeba, dlatego ograniczam się zaledwie do sugestii, gdzie szukać. Natomiast potworności wojny – zauważmy, że Eksternus stał się taki, jaki jest, pod wpływem człowieka – zostały opisane w detalach, aby wojnę ukazać taką, jaką jest. Triarii wychodzi z założenia, że wojnę sprzedaje się często pod takimi ładnymi fasadami, jak patriotyzm czy walka o demokrację, jednak w sumie wychodzi na to samo – kobiety są gwałcone, mężczyźni giną na wojnie, dzieci dorastają w obliczu śmierci. Triarii nie ocenia wojny, ba, czasami jest doprawdy nihilistyczna w swojej apatii, jednak przypomina, że pomimo wszystkich kulturowych przekazów, gier, haseł, wojna to wojna, ból to ból, a śmierć to śmierć. I ogłupienie to ogłupienie, jeśli chodzi o mieszkańców Berlina dwudziestego trzeciego wieku, którzy zostali przerobieni na fressery. Triarii doprawdy dalekie jest od wysuwania jakiejkolwiek wartości moralnej, poza zwykłym przypomnieniem. Triarii mówi: Następnym razem, kiedy będziesz pić kawę albo oglądać telewizję, zwróć uwagę na fakt, że w Tybecie są obozy koncentracyjne, na fakt o Tienamen i parę innych faktów. I tyle. Co się z tym zrobi, to już osobista sprawa.
Nie sądzę, aby wszystko udało mi się w niej zrealizować, jednak chyba należy wziąć na poprawkę, że była to moja pierwsza sesja PBF. Sądzę, że było sporo potknięć, powtarzanych motywów, a niektóre rzeczy mogłyby wyglądać o wiele lepiej, niż wyszły. Sesja na forum, z powodu swojej długiej formy, była ewenementem, gdzie raczej widzi się posty nie przekraczające dwóch lub trzech stron A4, podczas gdy T+ czasami osiągało szesnaście i powyżej. Mimo to, w pewnym momencie musiałem skrócić je, żeby umożliwić większą swobodę graczom, już i tak nieźle ograniczoną przez tą formę właśnie.
W końcu, cieszę się, że mogliśmy się tutaj zebrać na ten rok i wspólnie stworzyć coś dobrego. Po prostu. Bez żadnych zobowiązań, dla wspólnej zabawy i ze świadomością tego. Niewątpliwie jeszcze się spotkamy.

Do zobaczenia w innych światach!
 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 30-10-2009 o 19:09.
Irrlicht jest offline