Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-11-2009, 15:08   #14
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
30 października 1992

Był 1992 rok i świat zupełnie zwariował. Mae Carol Jemison poleciała na księżyc, zmarł Benny Hill, a słońce skomentowało to wszystko całkowitym zaćmieniem. Odlot.


Mieszkali w zasranym Connecticut już niemal rok. Od kilku ładnych miesięcy walczyli z Opieką Społeczną o przeniesienie Viv trochę bliżej. Tępe matoły żyjące w swoim usypanym z papierków i regułek światku. Kurwa.
W tym całym Salisbury było niemal równie nudno co w Poughkeepsie. Wprawdzie była tam tylko raz w życiu, ale uważała ten jeden raz jako zupełnie doskonała podstawę do sformułowania swojego radykalnego osądu.
Jedna wypełniona głupimi dzieciakami szkoła, gdzie wołali na nią Montana. Głupie gnojki, nie odróżniają jednego stanu od drugiego.
Jedna fabryka.
Turyści.
Gówno, gówno i jeszcze raz gówno.

Tęskniła za Oklahomą siedząc na murku przed domem i machając nogami w za dużych kowbojkach. Drobniutka blondynka o niewyróżniającym się wyglądzie. Ot, dziewczynka jakich wiele we wszystkich południowych stanach Błogosławionej Ameryki. Niewysoka jedenastolatka. No, może wyróżniał ją poważny wyraz jasnych oczu. Jednak kto z dorosłych zwrócił by na to uwagę?
No właśnie, z tą uwagą było różnie. Gillian się chyba starzała, bo odkąd zatrudnili ją w tej aptece coraz mocniej brała sobie do serca rolę matki. Dziewczynka nie brała sobie tego do serca. Jej akurat postanowiła odpuścić. Kobieta starała się jak mogła, urabiała ręce po łokcie, chociaż przecież nie musiała. Comiesięczny wpływ z funduszu wystarczyłby, by cala ich czwórka bardzo wprawdzie oszczędnie, ale przetrwała cały miesiąc. To Geepaw stanowił w całej tej sytuacji wentyl luzu i bezpieczeństwa. Indianin respektował niepodległą naturę jedenastolatki, często ku zgrozie swojej żony.
Bridget Burroughs rozejrzała się wokół. Pociągnęła nosem, cholerne CT. Do tej pory nie mogła się przyzwyczaić, bezustanny katar doprowadzał ja do szewskiej pasji. Nikogo wokół, świetnie. Sięgnęła do buta i zza wysokiej cholewy wyciągnęła podprowadzonego wujowi papierosa. Trochę się spłaszczył, ale niezrażona tym faktem wsadziła go sobie do ust. Wielka benzynowa Zippo z grawerowanym logo Shella pochodziła z tego samego źródła co papieros.
Palenie się jej podobało. Sprzyjało konstatowaniu – gdzie do cholery nauczyła się takiego słowa? - a tak się składało, że Bree miała do przemyślenia kilka spraw.
Ktoś nieoczekiwanie puknął jej ramię i Bree ze strachu omal nie spadła z murku.
Mały jasnowłosy obsmarkaniec, na oko pięcioletni. Jej brat. Brian.

- Wystraszyłeś mnie, ty pieprzony mały głupku! Czego?! – prędzej sama sobie podgryzłaby gardło, niż publicznie przyznała się do tego, że kocha tego małego idiotę. Na swój sposób dbała o niego. Po tym wypadku z ojcem dzieciak przestał mówić. I do tego zrobił się jakiś dziwny, wyłączony. Najlepiej ze wszystkich trafiała do niego właśnie siostra. Chłopak ścisnął mocniej niemiłosiernie upapranego flanelowego pieska i wskazał dom.
- No tak, jutro jebane Halloween. Geepaw obiecał nam dynie.
Rzuciła na ziemię kiepa i przydepnęła go, zeskakując z murku. Zerwała jeden z liści rosnących wokół badyli. Mięta. Nie chciała nadużywać dobrego serca Indianina.


31 października 1992

Wycięte wczorajszego dnia dynio-latarnie stanęły wzdłuż podjazdu. Nie były to może najpiękniejsze dynie świata, ale cała trójka doskonale się bawiła wycinając upiorne twarze w twardej pomarańczowej skórce i wygrzebując ze środka nasiona. Bree postawiła ostatnią z nich i spojrzała na zegarek. Nowiutki Swatch z rybkami na tarczy i różowymi wskazówkami pokazywał 15:47. Nie żeby miała dokąd się spieszyć. Średnio dogadywała się z rówieśnikami – od ich towarzystwa zdecydowanie wolała książki. I to najlepiej takie, których Gillian zabraniała czytać ciut nazbyt dorosłej jedenastolatce.
Wróciła do domu. Obiecała Brianowi, że weźmie go dziś na obchód domów w pogoni za słodyczami. Szybki prysznic załatwił sprawę przygotowań. Czas naglił, a Bree i Brian wciąż nie mieli kostiumów. Pospiesznie wciągnęła dżinsowe szorty i koszulkę z napisem „Go Mae! Go!”. Była to tania błękitna 'reklamówka', Bree dostała ją w sklepie jako gratis do czegoś tam. Tył koszulki głosił „Sky's not a limit!”. Pamiątka po podróży pierwszego czarnucha na księżyc.

- Brian! Gdzie Ty do cholery jesteś?

Bree lubowała się w używaniu wyrazów powszechnie uznawanych za niegrzeczne. W ciągu następnych piętnastu minut przetrzepała cały dom. Nigdzie nie znalazła ani śladu brata. To znaczy ślady owszem, były. Głównie małe czekoladowe łapki na lodówce. Ale Briana nie.
Wyszła przed dom, chwytając w locie skórzaną kurtkę Geepaw. Na podjeździe rozejrzała się wokół. Kilkakrotnie zawołała brata.

Lincoln Street nie była najmilszą z ulic Salisbury. Głównie z powodu bezpośredniego sąsiedztwa upiornego domu, o którym krążyło więcej plotek niż o Michaelu Jacksonie. Że też ten cholerny gnojek musiał upodobać sobie właśnie tamto miejsce jako plac zabaw. Bree wierciła się niespokojnie, niepewna czy powinna tam pójść, czy raczej zadzwonić do apteki, żeby poskarżyć się Gillian. Ostatecznie gniewne prychnięcie oznajmiło decyzję.

Zaniedbane do granic możliwości podwórko nie wyglądało zapraszająco. Miejscami chwasty przewyższały ją o głowę, jednak dziewczynka starała się trzymać ledwie widocznej ścieżki, którą ktoś musiał wydeptać pośród bujnego zielska. Z kieszeni wyjęła ciężką zapalniczkę. Dobrze wiedziała, że dzięki płomykowi będzie widzieć mniej niż mogłaby zobaczyć gdyby dala oczom przyzwyczaić się do ciemności. Ale jakoś nie mogła. Jakimś sposobem to gówniane światełko dodawało jej otuchy. Nie to, że się bała. Co to, to nie. Bridget Burroughs nie bała się nigdy.
Nie spodziewała się zastać otwartych drzwi. Miała nadzieję, ze znajdzie brata jak zawsze, na podwórku. Tymczasem szpara sugerowała, że mógł wejść do środka. Jakim cudem? - pomyślała przekraczając próg.

- Cukierek albo, kurwa, psikus. Niech tylko znajdę tego gówniarza... spuszczę mu taki wpierdol... – mruknęła pod nosem. Wkurzenie było przecież lepsze niż strach.

Dziwny salon wydawał się pusty, a skoro powiedziała A, powinna też powiedzieć B. Musiała znaleźć brata. Choćby po to, żeby mu wtłuc.
Im dalej w głąb domu się zapuszczała, tym mniejszy zdawał się jej krąg światła rzucany przez zapalniczkę. Wchodząc schodami na górę poczuła się głupio. We wszystkich tych marnych filmach trzęsące biustem blondynki z wrzaskiem wbiegały na piętro, ilekroć pojawił się choćby cień zagrożenia. Czuła się trochę jak jedna z nich. Kilka stopni pokonała w zwolnionym tempie naśladując gesty półnagich ratowniczek z Baywatch. Żenada.

Widok wiszących na hakach trupów odebrała jej rezon. Na moment zaparło jej dech. Cofnęła się kilka kroków, potknęła i klapnęła wprost na stertę na wpół zgniłych zwłok. Ruch, który uczyniła wzbił w powietrze rój much oraz chmarę zapachu, od którego żołądek wywrócił jej się na lewą stronę. Zamiast zwymiotować zaczęła się drzeć. Nigdy wcześniej nie krzyczała tak długo i tak głośno. Strach był obezwładniający. Odbierał rozum, zabijał logikę i właściwie jedyną czynnością na jaką pozwalał było darcie się.
Wycofała się na klęczkach pod samą ścianę. Przyciągnęła kolana do piersi i wpatrując się w ogienek usiłowała wmówić sobie, że całe jej otoczenia to tylko wspaniała scenografia dla tego głupiego święta. Że to żart, że nieprawda. Smród jednak udaremniał te wysiłki. Był nazbyt realny.

Cholernie chciała zrobić coś. Wziąć się w garść. Wstać i wybiec z tego przeklętego domu, ale mięśnie nie chciały jej słuchać. Cale jej jedenastoletnie jestestwo paraliżowała histeria. Ilekroć uniosła wzrok, napotykała szklane spojrzenia martwych oczu. Siedziała więc z głową wciśniętą między kolana, próbują uwierzyć, że skoro ona ich nie widzi, to one nie widzą jej. Trupy. Cała góra trupów. Trupy i ona. Ona i trupy.
Nie wierz w to Bree, nie wierz!

Czekała. Najgłupiej na świecie czekała aż coś się stanie. Benzyna w zapalniczce musiała się kiedyś skończyć, a kiedy to się stało, jasnowłosą jedenastolatkę ogarnął jeszcze większy niż wcześniej strach. Tak jakby było to możliwe.
Drgnęła na dźwięk odgłosu, który musiał być szczęknięciem zamka. Wstrzymała oddech. Nie, proszę nie. Dom wypełniła cisza. Dźwięki, które z nagła rozległy się w samym jej środku były... zaskakujące. Bree drgnęła i nie unosząc wzroku znad podłogi podpełzła ku schodom. Ktoś, coś... ratunek! Może to jakiś błogosławiony agent nieruchomości, który postanowił sprzedać dom i uratować tkwiącą w nim Bridget?
Naraz w głowie dziewczynki zaświtała druga myśl – a co jeśli to morderca?, co jeśli wrócił tu, by złożyć jej trupa na tej stercie jak, nie przymierzając, wisienkę na torcie?! Ona nie chciała być wisienką!!! Nigdy w życiu nie chciała być wisienką! W panice, zbyt szybko i jak na jej gust zbyt głośno wycofała się z powrotem pod ścianę. Niech mnie nie zauważy, proszę! Niech mnie nie zauważy!
Zwinęła się w kłębek, próbując zrobić się jak najmniejsza.
Łzy strachu ciekły jej po policzkach. Nie chciała umierać.
Zmartwiała słysząc głosy i widząc omiatający śmierdzącą stertę ludzkiego mięsa snop światła.
Tato, nie chcę umierać!
Drgnęła spazmatycznie i to jedno drgnienie ją zdradziło.
Latarka oświetliła jej twarz, dokumentnie oślepiając.

- Brian?

Zapytała niepewnie. Lepiej, żeby to był ten cholerny gnojek.
 
hija jest offline