Blaise z trudem uniósł owiniętą przesiąkniętymi krwią bandażami, głowę i rozejrzał się wokół. W czasie kiedy spał w izbie zrobiło się dosyć tłoczno. Obudziły go krzyki jakiegoś starca, który w transie wieszczył nadejście śmierci i zagłady. „Gdyby wieszczył mi to wczoraj to bym mu nie uwierzył. Ale dzisiaj to zupełnie inna sprawa. Tam w lesie ledwo uniknąłem śmierci. Inni zginęli”. Po raz kolejny stanęła mu przed oczami scena potyczki ze zwierzoludźmi.
***
Wjechali na polankę tonącą w śniegu. Niewielki skrawek terenu, nie porośnięty przez drzewa i krzaki. Przed sobą słyszeli odgłosy przedzierających się przez gąszcz wrogów. Po chwili dostrzegli ich. Grupa nie była duża, liczyła może piętnastu osobników. Wszyscy rogaci i pokryci futrem. W łapach trzymali wielkie topory i maczugi.
- Zwierzoludzie – syknął Albert. – Sigmarze, miej nas w opiece...
Świsnęły bełty wystrzelone przez piątaków. Zwierzoludzie ryknęli i ruszyli pędem w stronę polanki. Blaise pochylił kopię i ponaglił konia do galopu.
Z impetem przebił pierwszego przeciwnika. Kolejnych stratował. Wypuścił nieprzydatną już kopię i sięgnął po miecz. Tuż obok niego zwijał się Jacen. Nieco z tyłu pozostali. Zwierzoludzie otaczali ich ze wszystkich stron. Z honorową walką nie miało to wiele wspólnego. W pewnym momencie poczuł jak Vent pada pod nim. Wysunął nogi ze strzemion i ześlizgnał się z siodła. W tym momencie dostał. Cios potężne topora zerwał mu naramiennik. Tarczą przywalił stworowi w zwierzęcy ryj. Trysnęła krew. Poprawił mieczem. Za sobą słyszał krzyki. Ludzkie krzyki. Jego towarzysze ginęli. Jacen odwrócił się i skoczył na pomoc dziewczynie. Kosztowało go to życie. Jeden z zwierzoludzi ciosem topora na długim stylisku rozorał mu plecy. Z jękiem Jacen de Breville osunął się z konia na czerwony od krwi śnieg.
Śmierć przyjaciela dodała mu sił. Skosił kolejnego zwierzoczłeka. Następnemu przebił gardło sztychem. Stanął nad ciałem Jacena i odpędzał się od nacierających wrogów. Był sam. Ręce bolały od machania mieczem i wstrząsów druzgotanej tarczy. Dosięgnął go kolejny cios, tym razem w udo. Opadł na jedno kolano zasłaniając się tarczą. Ryczący zwierzoludzie byli tuż nad nim.
***
Wszyscy należący do jego małego oddziału zginęli zarżnięci przez zwierzoludzi. On przeżył, cudem uratowany w ostatnim momencie, przez nieznanych mu żołnierzy, którzy potem zostawili go w forcie.
Ostrożnie podniósł się z cuchnącego siennika, na którym leżał. Głowa bolała niemiłosiernie, podobnie jak rozorane ostrzem ramię.
-
Nic to. To tylko zadraśnięcia – mruknął do siebie, czym przyciągnął spojrzenia siedzących blisko niego osób. Zignorował ich. Wyglądali na sparaliżowanych strachem wieśniaków, którzy nie potrafili z honorem stanąć do walki. W obliczu wroga podkulali ogon i uciekali, byle dalej. I do tego oczekiwali, że będzie się ich bronić. A takiego! Miał nieco inne priorytety w życiu. Potrzebował sławy. Sławy i pieniędzy. Ale nie dla samego ich posiadania. Tam, za górami, czekała na niego jego ukochana księżniczka. Jego Eloise! Na samą myśl o jej licu, nadzieja wstąpiła w serce Blaise’a. Westchnął i podpierając się mieczem, ruszył ku wyjściu z budynku. Potrzebował zaczerpnąć świeżego powietrza.
Stanął na progu i zmrużył oczy, w świetle zachodzącego już słońca. Przed nim roztaczał się szeroki widok, na ponoć jeden z najdziwniejszych i najstraszniejszych lasów tego kraju. Las Cieni. Teraz skąpany w pomarańczowych promieniach zachodzącego słońca, sprawiał całkiem miłe wrażenie. „Pozory mylą... Niech tylko dojdę do siebie to tam wyruszę” – pomyślał. „Tam czeka na mnie sława. Przyłączę się do jakiejś kompani i razem ruszymy bić zwierzoludzi i mutantów. Imię Blaise’a Rolanda d’Lacoleur-Montforta będzie znane w całym Imperium i poza jego granicami!”. Wzniósł miecz i pogroził wyimaginowanym wrogom.
-
Dostaniecie za swoje! Za Jacena i pozostałych! Jakem d’Lancoleur-Montfort!
Zakręciło mu się w głowie i niemal upadł na ziemię. W ostatnim momencie chwycił się grubej, drewnianej framugi drzwi i powoli, ciężko dysząc wrócił do cuchnącego wnętrza.