Krasnolud przylgnął do okna, rozglądając się dokładnie. W mroku nocy dostrzegł kilka migoczących punkcików przemykających między drzewami. Naliczył co najmniej siedem, po czym spojrzał na Brocha.
- Jak myślisz, Wern, będzie bitka?
- Nie wiem. Może to jacyś maruderzy z tej bandy, o której mówił Effendi. – rzucił najemnik dobywając miecza. – Albo zwiad. Ulryk da, a się przekonamy.
- Pewnie już nas zauważyli, tak jak my ich. – dodała Wertha, poprawiając kolczugę. – W nocy nietrudno dostrzec światło, nawet w lesie. Pewnie po nas idą.
Spojrzała na nieprzytomną Arię, po czym wzięła ją na plecy i zniosła do piwnicy, zostawiając przy schodach. Chwilę później wróciła do towarzyszy.
- Po co żeś to zrobiła? – zapytał krasnolud.
- Nie będzie mi się plątać pod nogami, jak przyjdzie walczyć. – odparła najemniczka. – Jeszcze by w łeb zarobiła przypadkiem. A tak powinna być bezpieczna. W miarę…
Migoczące w oddali punkty zbliżały się. Niekiedy ustawiały się w jednym szeregu, innym razem zupełnie bez ładu i składu przemykały między drzewami. Broch nie zwracając na nie większej uwagi chwycił za swą ciężką kuszę piechoty. Zagrały twarde mięśnie najemnika, cięciwa została napięta, a na nią powędrował bełt. Po chwili podał ją towarzyszce.
- Stań z tym naprzeciwko drzwi, jak wejdzie przez nie jakieś ścierwo, to wal. Gorim, ty przy samym wejściu. Wertha zdmuchnie pierwszego, ty zajmiesz się kolejnym, który wbiegnie. – wydał polecenia, a krasnolud z uśmiechem zadowolenia ustawił się przy drzwiach. – Jeśli przyjdą do chatki by nas zabić, tutaj mamy przewagę. Chyba że będą chcieli nas spalić.
- Nie kracz, Broch. – powiedziała najemniczka, przygotowując kuszę.
- To się nazywa przewidywanie ruchów przeciwnika, skarbie. – uśmiechnął się lekko, unosząc miecz. – Ja stanę z boku, jak coś się przedrze, będzie miało nieprzyjemność mnie poznać.
Trójka najemników ustawiła się, gotowa do walki, wyczekując, aż nocni goście pojawią się w progu chaty starego Douglasa. Towarzyszył im rzęsisty deszcz, grający swą smutną melodię na szybach i parapetach.
* * *
Effendi otworzył drzwi i przyświecił sobie latarnią. Dostrzegł sterty porozrzucanych papierów, jakiś stary, pokryty pajęczyną stół, ustawiony na środku pomieszczenia i kilka spróchniałych regałów. To chyba musiał być jakiś schowek, choć teraz wyglądał raczej na pobojowisko. Behemsdorfczyk przekroczył próg pokoju i zerknął na ubabrane krwią karty pergaminu – wszystkie zawierały jakieś rysunki przedstawiające niebo, dziwne symbole oraz zapiski świadczące o obserwacji słońca i dwóch księżyców. Młody łowca przerzucając kolejne dokumenty utwierdzał się w przekonaniu, że stary albiończyk musiał być jakimś badaczem gwiazd, czy kimś w tym rodzaju. Ciemni wieśniacy rozumowali błędnie jego bohomazy rysowane na kartkach i przez to najwyraźniej wypędzili go z wioski. Effendi podziękował w duchu matce za to, że nauczyła go czytać; on przynajmniej rozumiał nad czym pracował stary Douglas i stwierdził, że ciemnota wioskowych naprawdę okazywała się problemem.
Mężczyzna rozejrzał się po pokoju, rzucając na niego nieco światła. W kącie dostrzegł leżące pod stertą kurzu i pajęczyn resztki ciała Douglasa, a po chwili zbliżył się powoli, zerkając na szkielet. Ze zmurszałych kości wypełzały małe, białe robaki, w świetle latarni mignęły mu ślepia tłustego szczura, który zniknął po chwili w mroku piwnicy. Effendi wzdrygnął się i skrzywił, po chwili jednak wśród śmieci odnalazł śmierdzący wilgocią lniany worek i zaczął wrzucać resztki ciała do środka. Kurz, który unosił się podczas tej czynności kręcił go w nosie i szczypał w oczy. W końcu młody łowca podniósł się do pionu, zarzucił sobie worek na plecy i ruszył w drogę powrotną. Chwilę później stanął jednak, przełykając głośno ślinę i nasłuchując – dałby głowę, że słyszał jakiś wzmożony ruch na górze. Nie zastanawiając się długo, ruszył czym prędzej w stronę schodów.
* * *
Bełt przeszył powietrze trafiając prosto w futrzany tors pierwszego zwierzoczłeka, który przekroczył próg chałupy. Koziogłowy zawył z bólu, po czym wypadł z chaty odrzucony impetem uderzenia. Kilka kolejnych złowieszczo wyglądających sylwetek poruszyło się na zewnątrz i nim Wertha odrzuciła kuszę, jeden ze stworów z wielkimi mackami zamiast rąk i owczą głową wdarł się do chaty, przeskakując martwego towarzysza. Jakież było jego zdziwienie, gdy dostrzegł wyszczerzonego w uśmiechu krasnoluda, który stojąc tuż obok wejścia, opuścił trzymany nad głową topór dosłownie odcinając bestii łeb. Bryzgnęła krew, a głowa stwora potoczyła się po mokrych schodach prowadzących do chaty.
Nie czekając, aż grupka zwierzoludzi wedrze się do środka, trójka najemników wyskoczyła w deszcz z okrzykami bojowymi na ustach. Pierwszy Gorim, który zasłaniając się swą tarczą siekł toporem na lewo i prawo odcinając członki tym, którzy nawinęli mu się pod jego szalejący topór. Wertha i Broch blisko niego, osłaniając boki towarzysza i walcząc równie zaciekle, co opancerzony khazad. Ktoś postronny obserwujący walkę mógłby dojść do wniosku, że tak właśnie miało to wyglądać, gdyż trójka najemników działała niczym jedno ciało, siejąc spustoszenie w oddziale przeciwnika. Widać było, że niejedną wspólną bitwę mają już za sobą.
Zwierzoludzie nie byli chyba przygotowani na to, co zastaną w chacie, bo w ich szeregi wkradła się panika. Co prawda kilka razy miecze i włócznie bestii Chaosu zjechały po blachach khazada bądź najemnika, jednak nie wyrządziły im najmniejszej krzywdy. Z oddziału liczącego siedem głów, stało jeszcze trzech zwierzoludzi, którzy po początkowym zaskoczeniu ruszyli w końcu do walki. Khazad przyjął na tarczę cios rogatego przeciwnika, który niemal pogruchotał mu ramię. Wyższy o co najmniej trzy głowy zwierzoczłek śmierdział tak, że krasnoludowi aż zaparło dech w piersi. Tarczownik wyprowadził cios, jednak potwór odskoczył, warcząc złowieszczo na Gorima.
- Chcesz mnie, kurwa?! Chcesz?! – khazad uderzył obuchem topora o sfatygowaną tarczę, po czym uniósł broń w górę. – To chodź, jebany pomiocie!
Krasnolud i bestia rzucili się na siebie, a walczący tuż obok Broch dzielnie parował uderzenia zadawane mieczem przez kolejnego stwora z czarną szczeciną na plecach i łbem byka. Obaj byli godnymi siebie przeciwnikami reprezentując podobną budowę i umiejętności. Siwy najemnik kolejny raz odskoczył do tyłu unikając ciosu zardzewiałego miecza, po czym wyprowadził własne uderzenie. Middenheimska stal zagłębiła się w bark bestii Chaosu, a ta zawyła z bólu. Broch nie czekał – ponowił atak tnąc przez miękką szyję adwersarza. Buchnęła śmierdząca jucha, a zwierzoczłek padł martwy na mokrą trawę. Wertha natomiast odpierała ciosy niższego, ale i szybszego przeciwnika. Czuła jak siły powoli z niej odpływają, a unoszone w górę ramię zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Gdy stwór uniósł bułat do kolejnego ciosu, jego kozi łeb przeszyła strzała. Tak samo stało się z przeciwnikiem krasnoluda, powalonym strzałą o czerwonych lotkach.
Odruchowo Wertha i Gorim spojrzeli w kierunku, z którego padły strzały. W drzwiach, z wyciągniętym przed siebie łukiem stał Effendi. Z ociekającą kroplami deszczu twarzą wpatrywał się w pobojowisko, jakie zostawili po sobie najemnicy.
- Ten skurwiel był mój, człeczyno! – warknął szorstko khazad w kierunku łowcy i wykrzywił twarz w sardonicznym grymasie. – Poradziłbym sobie z nim!
- Zbastuj, Gorim. – na drodze krasnoluda stanął Broch. W mroku nocy jego zmęczona twarz wyglądała jeszcze posępniej niż zwykle. – Nieważne, kto zabił to ścierwo, ważne że my stoimy, a oni leżą.
Krasnolud odburknął coś w khazalidzie i wszedł do chatki potrącając barkiem stojącego w przejściu łowcę. Wertha, która jako ostatnia zrównała się z Effendim, klepnęła go w ramię ciężką dłonią i rzuciła:
- Nie przejmuj się nim, on zawsze taki jest. – uśmiechnęła się lekko. – Dzięki za pomoc, dobra robota.
Mężczyzna skinął jej jedynie głową i przetarł twarz znikając jako ostatni w drzwiach chatki. Czuł się paskudnie, tak naprawdę mógł wypuścić strzałę dużo wcześniej, jednak wahał się, by nie zranić najemniczki i krasnoluda. Przyznał sam przed sobą, że strzelanie do zwierząt było czymś zupełnie innym, niż wspomaganie towarzyszy w bitewnym chaosie. Z jednej strony cieszył się, że im pomógł, z drugiej karcił siebie, że postanowił zareagować tak późno, skoro przyglądał się walce już od dłuższego czasu.
Aria właśnie dochodziła do siebie, gdy ściął się wzrokiem z krasnoludem. Może i khazad był lepszym wojownikiem, ale łowca nie zamierzał się przed nim kajać. Wytrzymał spojrzenie Gorima, po czym bez słowa minął go i podszedł do Arii. Pogładził ją po głowie, gdy odezwał się Broch.
- To była ciężka noc, a dalsza jej część przed nami. Teraz wartę obejmie Wertha, a po niej Gorim. Nie chcemy więcej niespodzianek. – wytarł zakrwawiony miecz.
- Przecież jeszcze człeczyna powinien siedzieć. – zaoponował khazad.
- To ja tutaj wydaję rozkazy, zapomniałeś, Gorim? – Broch spojrzał na niego karcąco. – Poza tym Effendi dzisiaj pokazał, że jest dobrym towarzyszem. Brawo, Młody. – skinął mu głową.
- Coś się stało? – zapytała zdezorientowana dziewczyna, która przecież przez cały ten czas leżała nieprzytomna. Spojrzała na Effendi’ego, a on się tylko nieznacznie do niej uśmiechnął, jakby rozbawiony tymi słowami. – No co? – skrzywiła się.
- Nic – mruknął w odpowiedzi. – Przed chwilą najechała nas banda Chaosu, prawdopodobnie ta sama, która przyczyniła się do spalenia mojej wioski.
- Nie przesadzaj z tą bandą, Effendi – rzuciła Wertha. – Było ich ledwo siedmiu. No ale może dla ciebie do banda, chłopcze… - zastanowiła się chwilę.
- I poradziliście sobie? Ależ byłeś dzielny! Zabiłeś jakiegoś? – wypaliła podekscytowana Aria, obdarowując łowcę promiennym uśmiechem.
- Trochę im tylko pomogłem – odparł zakłopotany.
- Przeszkodziłeś! – wtrącił się khazad i splunął na podłogę, szybko odwracając się plecami do młodych. Broch pokręcił jedynie głową i machnął ręką na brodatego towarzysza.
- Hm? – dziewczyna spojrzała się pytająco na Effendi’ego, ale on jedynie uśmiechnął się do niej, ujmując drobną dłoń szlachcianki w swoje silne dłonie. Już dawno nie wykonał wobec niej tak miłego gestu i Aria zarumieniła się lekko. Wertha, widząc co się kroi, szturchnęła łokciem Brocha w bok i podbródkiem wskazała w stronę młodej parki. Wymienili między sobą uśmiechy, po czym poszli razem napalić w piecu, zostawiając ich samych.
- No… A co z tym duchem? – zapytała niepewnie dziewczyna, rozglądając się na boki.
- Znalazłem na dole jego kości, chciał jedynie ukojenia. Jutro z rana zakopiemy jego szczątki. - po chwili spojrzał na rosłego najemnika. – Broch, znasz jakąś modlitwę pogrzebową? Wyglądasz na takiego, co już pochował kilku kompanów w swoim życiu.
- Coś tam znam – odparł Broch wymijająco, nakrywając się derką. – A teraz zamknijcie się i dajcie mi spać, do kurwy.
- Ale miły – Aria szepnęła i gdy nikt nie patrzył, cmoknęła Effendi’ego w policzek. Łowca żałował, że nie są w tej chwili sami w chacie, a perfumy szlachcianki dawno wywietrzały. Odkaszlnął, po czym objął ją ramieniem i przytulił do siebie.