Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-11-2009, 11:34   #2
Highlander
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
Tego dnia dziewczyna nie spała zbyt dobrze. Nie to żeby dokuczały jej jakieś senne mary. Pomięte, pokryte zaschniętą krwią materace również nigdy nie stanowiły problemu. Po prostu, kiedy po mieście grasuje nieznany zabójca wampirów, bardziej rozważni krwiopijcy mają tendencje do wypoczywania z otwartymi oczyma. Ona nie była wyjątkiem. Przez ostatnie noce ginęli sojusznicy a sprawca pozostał nie tyle nieuchwytny, co nawet nieznany istotom, które uważały się za rasę wyższą. Czyżby jakiś łowca? Nie. Na pewno nie. Nędzny człowiek nie zdołałby zabić biskupów pod nosem Sabatu. Może więc Camarilla? Uderzali mocno w ostatnim czasie, ale… zarazem otwarcie. Takie zagrywki nie były raczej w stylu ich „pięknego” księcia. Niewiadoma tylko potęgowała poczucie zagrożenia. Czyżby łowca stał się ofiarą? Nie dopóki żyje choć jeden Sabatnik. Przewodzący sekcie nie musieli nawet niczego nakazywać. Większość grup wolała upolować nieznanego mordercę zanim on upoluje ich. Dziewczyna porzuciła jednak te bzdurne przemyślenia. Zachowując ostrożność i kultywując subtelną formę paranoi, powoli przeszła przez magazyn pełen nadgniłych, drewnianych skrzyń. Stanęła przed drzwiami, nasłuchując. Ostatnie czego teraz potrzebowała to jakiś zagubiony turysta. Jednak rozejrzawszy się dokładnie przez wybite okno nie odnotowała na zewnątrz żywej duszy. Uchyliła więc pordzewiałe wrota opuszczonego budynku i opuściła komunalne schronienie, ruszając na wcześniej ustalone miejsce. Droga była długa, ale wampirzyca pokonała już połowę dystansu dzielącego ją od celu, nie napotykając żadnego zagrożenia. Oczywiście, nie mogło być tak łatwo. Po pewnym czasie nawiedziło ją dość znane, nieprzyjemne uczucie. Była obserwowana – to przynajmniej sugerowały jej zmysły. Z kroku na krok obca obecność zawieszona gdzieś w powietrzu zdawała się przybliżać. MacRae zaczęła się rozglądać na prawo i lewo, ale nie zauważyła niczego nadzwyczajnego. Ot parę niewartych uwagi worków krwi i mięsa udawało się wyraźnie do najbliższego klubu. Wystarczyło jednak podnieść wzrok do góry by dostrzec istotę znajdującą się na dachu jednego z zabudowań... personę która widocznie była powodem tego denerwującego uczucia. Przedstawicielka Sabatu syknęła.


Kobieta stała na krawędzi dachu, pochylając się w kierunki leżących niżej ulic. Jej strój był co najmniej wyzywający, przywodząc na myśl to czym mogła się zajmować. Stróżka krwi spływała po kąciku warg świadcząc o niedawnym posiłku, jak i nieumarłej naturze. Rozglądała się na boki jakby czegoś szukała, ale nie mogła tego dostrzec. Sprawiała wrażenie lekko zdesperowanej i podenerwowanej. Na dole, rozzłoszczony grymas przeszedł w rozbawienie. A to dopiero ciekawa ozdoba! Obserwatorka spojrzała na rynnę, potem na zejście przeciwpożarowe. Wybór wydawał się dla niej oczywisty. Korzystając z metalowej drabinki i schodów, raz-dwa dotarła na szczyt budowli. Następnie, w towarzystwie grobowej ciszy, okrążyła nieznajomą zachodząc ją od tyłu. Efekt zaskoczenia poszedł się kochać, ale podłużny kawał żelastwa opadł gwałtownie i niespodziewanie, przechodząc tuż przed oczyma zaaferowanej i zatrzymując się na jej szyi. Jakby podpowiedź odnośnie intencji nie była w owym geście wystarczająca, Sheryl mruknęła:
- Nie wyglądasz mi na tutejszą. Nikt Ci nie mówił, że to niebezpieczna dzielnica siostro? Hm? Gadaj coś za jedna, ale już… zanim złapie mnie skurcz w ręce.
Chwyciła mocniej za oręż, uświadamiając kobietę, że perspektywa filozoficznej wymiany poglądów jest dla niej równie atrakcyjna jak odrąbanie komuś makówki. Kobieta wydawała się zaskoczona nagłym obrotem spraw, ale widok twarzy oprawczyni wyraźnie wyzwolił uczucie ulgi. Nawet widok ostrza mogącego w każdej chwili pozbawić ją życia nie wywołał efektu strachu, ani dyskomfortu. Rodziło się pytanie – czy naprawdę była aż tak tępa?
-Strasznie trudno Cię znaleźć kochana. Jestem Magalie i naprawdę…
Jej wzrok powędrował w kierunku starego miecza.
-…nie ma potrzeby na stosowanie takich barbarzyńskich metod.
Początkowe rozluźnienie szybko jednak mijało, jakby zaczęła do niej dochodzić powaga sytuacji w której się znalazła. Gra w otwarte karty - o to właśnie chodziło.
- Siostro… wierz mi, gdybym zaczęła uskuteczniać na tobie „barbarzyńskie” metody, sam Conan wykrzywiłby się w obrzydzeniu i dostał odruchów wymiotnych. A teraz do rzeczy chicka, z kim trzymasz i czego właściwie ode mnie chcesz?
Nie opuściła broni. Warknęła, bardziej niż powiedziała. Właściwie to wyglądała teraz bardziej jak przedstawicielka klanu Gangrel niż jakiegokolwiek innego.
-Spokojnie… przychodzę w pokoju.
Uniosła ręce powoli i ostrożnie ku górze w charakterystycznym geście poddania się
- Mój mistrz kazał dostarczyć Ci wiadomość. Od paru nocy próbuję Cię wytropić, ale nie spodziewałam się, że sama z siebie nagle wpadniesz mi w ramiona.
Żartobliwy ton głosu miał prawdopodobnie rozładować trochę napięcie. Na wzmiankę o wiadomości jej wzrok skierował się w stronę pasa gdzie znajdowała się koperta z pieczęcią.


- Nie. Ruszaj. Się.
Ostrze dojechało mocniej do szyi, dosłownie się w nią wpijając. Agresywna niewiasta ujęła świstek drugą dłonią, choć ciągle poświęcała niemal całą swoją uwagę pojmanej, wścibskiej jędzy. Palce w rękawiczce zacisnęły się na papierze przesyłki.
- Aha, dobrze. Widzisz, czynimy jakieś postępy. Teraz jeszcze powiedz mi kim jest ten świr który przysyła mi liściki miłosne i z jakiego jesteście klanu. Lepiej dla ciebie żebyście nie byli Malkavianami. W innym wypadku spadniesz z tego dachu.
- Klan? Toreador, ale nie mamy nic wspólnego z Camarillą, zresztą z Sabatem też nie. Jesteśmy raczej neutralni. Poza tym na pewno kojarzysz nazwisko Souriau.

W tym momencie kobieta uśmiechnęła się jakby nagle zyskała jakąś przewagę. Sheryl od razu skojarzyła nazwisko z odpowiednim kainitą. Alain Souriau – starszy klanu Toreador, który po prostu pewnego dnia stwierdził, że nudzi go bezsensowna wojna między sektami i zostawił Carmarillę osiedlając się na pograniczu miasta. Krążyły liczne plotki jakoby nawet sam książę nie był wstanie mu zagrozić i żywił względem niego obawy. Poprzedni „władca” ponoć zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach po kłótni z Alainem. Ostatnimi czasy o artyście było jednak dziwnie cicho. Ponoć zaszył się w swojej posiadłości oddając się tworzeniu nowych dzieł sztuki, które tak sobie upodobał. Jednak uzbrojona w broń białą nie okazała podziwu. Miast tego w jej głosie czaiła się kpina.
- Magalie. Alain. Souriau. Heheh! Jak słowo daję… brzmi jakbyście dali dyla z jakiejś brazylijskiej telenoweli albo kiepskiej książki fantasy!
Arogancki uśmiech twórczej nieumarłej podczas wypowiadania nazwiska jej stworzyciela przelał jednak czarę goryczy wewnątrz cichociemnej napastniczki.
- Dziewczynka z bogatym tatusiem, co? No to teraz dobrze mnie posłuchaj chicka. Twój tatko może mieć wpływy i majątek. Może sobie być nawet cholernym przedpotopowcem, ale w tym momencie to ja trzymam żelastwo centralnie przy tej pięknej, bladej szyjce.
Nie żałowała sobie. Wcale, a wcale. W takiej sytuacji pewność siebie jaką okazywała pojmana wywłoka zasługiwała na mało subtelne przypomnienie panujących warunków.
- Na chwilę obecną jestem twoim sędzią, katem, oprawcą i jedynym przyjacielem jakiego masz. Powiedz mi słoneczko, czy twój ojczulek wyjawił ci jaką ma do mnie sprawę? Czy też zalakował kopertkę, pacnął cię gazetą po nosie i zakazał ją otwierać?
Efekt był jednak odwrotny od zamierzonego. Magalie zachichotała tylko jakby ktoś właśnie powiedział jakiś kiepski żart. Czyżby aż tak bardzo czuła się „córeczką tatusia”? A może miała jakiegoś asa w rękawie lub inną formę zabezpieczenia? To wiedziała tylko ona.

- Jestem ulubienicą Mistrza. Tknij mnie a nie dożyjesz jutrzejszej nocy. Poza tym przystawianie kawałka żelaza do gardła posłańcowi jest co najmniej niegrzeczne.
- Hahah! Lubię cię chicka, jesteś taka zabawna! Prawie jak moja siostra.

Mrużąc swe piękne oczęta uśmiechnęła się do niej jak najprawdziwsza koleżanka i wyglądało na to, że zamierza odsunąć niepokojący kawał blachy od jej krtani.
- Ach, no tak. Zapomniałam ci powiedzieć. Zabiłam swoją siostrę.
Ofiara została złapana za długie, czarne włosy. Ostrze wbiło się w szyję, orając głęboko i zahaczając kręgosłup. Zostało wyszarpnięte bokiem, odrywając ze sobą płat skóry i powodując erupcję Vitae. Mimo to, ranna nadal funkcjonowała, choć niewiele brakowało jej do stanu ostatecznej śmierci. Morderczy uścisk nie zelżał. Ani odrobinę.
- I co teraz chicka? Poczekaj, mam pewien pomysł…
Ich spojrzenia natrafiły na siebie. Twarz Sheryl rozłamała się w uśmiechu a język przejechał po perłowych kłach. Dała jej czas na reakcję, dość jasno przedstawiając co za chwilę ma zamiar zrobić. Kobieta zaczęła się szarpać jakby dostała spazmów. Rozpaczliwie próbowała zasłonić dłońmi rozcięcie na szyi. Bezskutecznie. Na twarzy malowało się zdziwienie i... przerażenie, którego widocznie wcześniej jeszcze nie znała. Wizja ostatecznej śmierci leżała gdzieś na dnie jej oczu. Krwawienie zaczęło powoli, ale stopniowo ustawać.
-Ty... – Toreadorka z wyrazem chęci zemsty na twarzy ponownie nawiązała połączenie wzrokowe. MacRae poczuła falę strachu, próbującą wedrzeć się do potoku jej myśli i odczuć. Cokolwiek chciała jednak zrobić Magalie, jej stan wyraźnie to uniemożliwił. Nadnaturalna fala rozmyła się w powietrzu zanim zdążyła uderzyć w podświadomość.
- Przyznam się. Przez chwilę rozważałam puszczenie cię wolno. Ale to ostatnie zagranie? Chicka, trochę pokory! Nie zasługujesz na moją litość bardziej niż ścierwo z Camarilli.
Kły wbiły się w poharataną wcześniej szyję. Sprawczyni zbrodni zaczęła osuszać swoją rywalkę z krwi… oraz z duszy. Trwało to zaledwie kilka chwil. Gdy potworny akt już się dokonał, ciało zaczęło się topić i tracić formę, aż w końcu została tylko kleista maź zawierająca w sobie mnogie drobiny prochu. Diabolistka zachichotała stojąc samotnie na dachu. Czuła się doskonale, idealnie! W tym momencie stanowiła uosobienie perfekcji a przepełniający ją nadmiar energii sprawiał, że nie było dla niej rzeczy niemożliwych. Oblizała dokładnie swoje palce, usuwając z nich pozostałości posoki. Kiedy euforia już przeminęła, Sheryl spojrzała na to co ostało się z pompatycznej dziewuszki tatusia. Jakby upokorzenia, oraz zniewagi nie było dość, niczym hiena cmentarna zaczęła przerzucać pozostałości ubrania. Ciężko powiedzieć czego właściwie szukała. Kart kredytowych? Pierścionków? Kluczyków do samochodu? Nie żeby potrzebowała którejkolwiek z tych rzeczy, ale skoro popełniła już jedną potworność, czemu nie pozwolić sobie na kolejną? Tym razem jednak szczęście jej nie dopisało. Poza dość skąpym odzieniem po rywalce nie zostało praktycznie nic wartego uwagi. Nie czekając dłużej, zerwała pieczęć i otworzyła list.

"Do Sheryl MacRae

Witam moja droga. Wątpię byś wiedziała kim jestem, ale ja wiem o Tobie bardzo dużo. Być może nawet więcej niż Ty sama. Nie posyłam Ci jednak tej wiadomości by Cię szantażować lub grozić, więc możesz spać spokojnie. Pragę zaprosić Twoją osobę na wystawę dzieł mojego autorstwa. Nie jestem pewien czy interesujesz się dziedziną sztuki jaką jest malarstwo, ale jestem pewien że spodobają Ci się moje prace i przesłanie jakie z sobą niosą. Oczywiście możesz odmówić skorzystania z zaproszenia, ale odradzałbym takie rozwiązanie dla dobra mojego, Twojego i całego miasta. Adres napisany jest na odwrocie a sama wystawa odbędzie się w tą sobotę.

Pozdrawiam i liczę na rychłe spotkanie.

Alain Souriau

PS. Znam sposoby działania spokrewnionych z Sabatu, więc proszę uprzejmie o nie krzywdzenie Magalie. Jest tylko posłańcem mojej woli i wolałbym by była nim nadal, choć jeśli kiedy czytasz ten list jest już za późno wiedz, że nie będę chował urazy. Mam wiele córek i brak jednej nie robi dla mnie zbyt wielkiej różnicy."


 
Highlander jest offline