Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-12-2009, 13:04   #3
Morfidiusz
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Godziny dłużyły się niemiłosiernie. Powóz przedzierał się przez ciemne lasy Drakwaldu, a cienie rzucane przez prastare dęby rzucały fantastyczne cieniste mozaiki. Karoca kołatała się na wyboistej drodze, co wcale przychylnym nie było dla komfortu podróżnych. William przyglądał się przez moment drzemiącej kuzynce. Jej pogrążone w niespokojnym śnie lico budziło niepokój młodzieńca. Powietrze w pojeździe przesycone było wonią fajkowego ziela, mieszającego się ze świeżym aromatem dębowego lasu. Mężczyzna spojrzał ku siedzącej z przeciwka urodziwej bardce.

- Pozwól o Pani, że tym razem ja historią Cię uraczę. Historią ciekawszą, gdyż prawdą będącą.

William spojrzał w oczy artystki, w których ciekawości dopatrzyć się było można. Nawet niesforny niziołek zamarł na chwilę, widać i w nim głód wiedzy się odezwał.
Mężczyzna spojrzał w oblicze śpiącej, odetchnął głęboko i odwracając się ku siedzącym opowieść snuć zaczął:

Nadeszli nocą. Nie zostawiając żadnych śladów, cichcem posuwali się pogrążonym w ciemnościach lasem. Plotkarze szepczący w ciemnych zakątkach domowych kuchni nie mieli pojęcia jak przybysze ominęli straże przy miejskiej bramie.

William Steinbach usłyszał te nowinę wczesnym rankiem od swojej młodej kuzynki Maritty, kiedy odbierał od podkuchennej paczuszkę z drugim śniadaniem.
- Czy to niepodniecające Will? Nie słyszałeś? Na podgrodziu pojawili się obcy…cała handlowa karawana. Jakiś wędrowny lud. Mówią, że to najdziwniejszy lud, jaki widziano tu od wielu, wielu lat!
- Podobno pochodzą z daleka, z za Imperium – dorzuciła swoje podkuchenna.
Elen, matka Williama, jak zwykle przyszła dopilnować, aby chłopak wyszedł do Akademii o czasie, nie zapomniał tabliczki, kredy, śniadania czy drogocennych książek.
Musiała podsłuchać tę rozmowę, bo powiedziała z naciskiem:
- Williamie, tylko nie marudź po drodze, ani nie oglądaj kramów tych cudzoziemskich oszustów i próżniaków. W podgrodziu zawsze pojawiają się obcy, ale lepiej nie mieć z nimi nic wspólnego. Wielu młodych uczonych zostało oderwanych od ciężkiego, lecz otoczonego splendorem fachu przez przygody, magów i niewolników zakazanych bogów.
William miał prawie osiemnaście lat i niemal metr osiemdziesiąt wzrostu, wiedział, jak potraktować taką radę, lecz młoda kuzynka, sierota, lecz zarazem siostrzenica barona, rzadko brała sobie do serca jakiekolwiek ostrzeżenia.
- Z pewnością jakieś starożytne zaklęcie chroni nasze piękne miasto przed rzucanymi na nie urokami – odpowiedziała zadziornie.
- To świątynia Naszej Pani Vereny otula nas płaszczem bezpieczeństwa moja kochana –rzekła Elen – Ale chroni tylko gród. Akademia znajduje się na podgrodziu, tam, gdzie kwitnie pożądanie, dlatego tam właśnie nowicjusze uczą się walczyć z siłami zła. – Matka odwróciła się do Williama – Idź prosto do szkoły i dziękuj, że mieszkasz u wuja Reinharda i że jest tutaj ta Akademia. Skoro prawie nic nie zostało z posiadłości twego biednego ojca, powinieneś być szczęśliwy, że uczysz się tej swojej literatury.

Gdy skręcili za róg ulicy dziewczyna zapytała prosto w twarz:
- Idziesz zobaczyć obcych? Słyszałam, że baron przez godzinę będzie z nimi rozmawiał, żeby wybadać, co ich tu sprowadza. Tego widowiska nie można przegapić.
- No cóż … idę prosto do Akademii.
- Porządku, znalazłam nowy skrót … prowadzi do bocznej bramy. Możesz zrobić i jedno, i drugie.
William skinął głową dając się prowadzić dziewczynie na podgrodzie.

Przedzierali się uliczkami, korytarzami i pomostami, o których młody mężczyzna nie miał nawet pojęcia. W krótkim czasie dotarli do stóp wielkiego miejskiego muru. Znajdowali się w załomie między murem, a przyporą bocznej bramy. Doprawdy, dziewczyna miała unikatowy talent odnajdowania właściwej drogi.
Mieli w zanadrzu kilka minut, ale pozorność nakazywała szybko przedostać się przez podgrodzie na rynek. O tej porze w tym samym kierunku zmierzały całe tłumy.

Gród wznosił się na wzgórzu, wygiętym niczym sierp księżyca. Zewnętrzne mury tworzyły linię łączącą jego dwa rogi. Podgrodzie rozsiadło się na leżących między nimi pochyłościach, a uliczki zbiegały w dół ku rynkowi. Słońce wzeszło już nad wschodni kraniec wzgórza i lekko zamglone, przeświecało przez chmury.
Wieżyczki i minarety biły prosto w niebo, jednak nie z taką regularnością jak w grodzie, które mogły znajdować się w każdej właściwie części Imperium. Tutaj podróżni i kupcy, handlujący swoimi dziwnymi towarami, pochodzącymi z Kislevu, Granicznych Księstw i z jeszcze dalszych krain, gdzie popadło odtwarzali swe egzotyczne domostwa z odległych stron.
Unosił się tu ostry aromat kuszących, zagranicznych potraw i dziwnych zapachów pochodzących z małych sklepików, które wyglądały tak, jakby tam sprzedawano zło.
Kuzynostwo czuło na sobie spojrzenia małych, czarnych oczu, śledzących ich zza każdej półprzymkniętej okiennicy i zza każdych niegościnnie wyglądających drzwi.
Ulice, stromo opadające schodami wokół ryneczku, tworzyły coś w rodzaju teatru. Panował tam tłok, ale oni znali wąskie przejście obok sklepu księgarza, prowadzące na balkon, na którym pozwolono im się ulokować. Na rynku nie rozstawiono tym razem żadnych straganów. Kupcy ustawili się na obrzeżach z ciekawością i lekiem przyglądając się grupie tajemniczo przybyłych gości, którzy zajęli plac.
Plotka mówiła prawdę, za ich czasów takie towarzystwo tedy nie przechodziło.
Obcy składali się wyłącznie z mężczyzn. Reprezentowali wszelkie typy, jakie tylko można sobie wyobrazić. Odziani byli w pstrokate stroje, często w pancerze lub kolczugi. Cechowała ich śniada cera i te ciemne, skośnookie oczy. Nie przypominali armii, gdyż nie zachowywali nawet pozoru dyscypliny czy wojskowego drylu, chociaż tworzyli coś na kształt formacji. Skupili się wokoło swoich wozów i sprawiali wrażenie ludzi przyzwyczajonych do wspólnego działania. Z całej tej hałastry na największą uwagę zasługiwał jej przywódca. Najpotężniejszy mężczyzna, jakiego kuzynostwu kiedykolwiek dane było widzieć. Z wyglądu przypominał człowieka, w którym było coś dzikiego – coś z wilka, z małpy czy niedźwiedzia.
Czarne włosy nie były długie, ale szaleńczo poskręcane i niemal zbite w kołtun, podobnie jak jego broda. Nosił podwójny kaftan kolczy z przymocowanymi do niego, ciężkimi blachami, ale hełmu nie nosił. Granatowy, podszywany ciepłym gronostajem, kaptur opuścił niedbale na plecy. U bogato zdobionego pasa zwisał potężny miecz. Od mężczyzny bila ogromna siła, choć czy dobra, czy zła, trudno było powiedzieć.


Czekając na przybycie barona dziewczyna zadała pytanie:
- Will, dlaczego twoja matka nie pozwala ci robić tak wielu rzeczy? Każe ci chodzić na te wszystkie zajęcia, że nie masz czasu należycie ćwiczyć z giermkami, chociaż jesteś zręczniejszy niż inni.
- Nie biorę poważnie pod uwagę tego, żeby zostać giermkiem. Widzisz mój ojciec był wolnym rycerzem. Czasami w kłopotliwych okolicznościach działał jako Szampierz. Przez to … został zabity. Sprzedał niewielki kawałek ziemi, jaki posiadał i nigdy nie zgromadził wielkiej fortuny. Jak na tutejsze stosunki, jesteśmy raczej ubodzy.
- Rozumiem. A mój ojczym nie pozwala zostać ci prawdziwym giermkiem.
- Nie, nie o to chodzi. Kiedy zginął mój ojciec, matka złożyła ślubowanie, że ja nie będę wiódł życia, takiego jak on. Chce, abym został uczonym. To wujek Reinhard upiera się, że nie chce mieć w rodzinie chłopaka, który nie ma sposobności ćwiczyć, żeby zostać giermkiem…

Rozmowy przerwały fanfary oznajmujące przybycie władcy. Główna brama, prowadząca do grodu, miała potężny barbakan, wysunięty w dół wzgórza niczym nałożona na cięciwę łuku strzała. Na blance pojawił się wraz ze swymi ludźmi barona Gregora Auerbacha namiestnika miasteczka Flaschfurtu, wspaniały w swej purpurowej pelerynie i kapeluszu. Uzbrojonym w najcięższe kusze oddziałem dowodził wuj Willa, a zarazem ojczym dziewczyny, Reinhard. A wyżej na murach stali kolejni łucznicy.

Baron przemówił surowo:
- Kim jesteście, obcy, którzy przybyliście nasze zewnętrzne bramy? Jakiej magicznej sztuczki użyliście, że nie potrafię jej odgadnąć? Jaki interes was sprowadza? Jeśli nie jesteście wrogami, niech przekonają nas o tym wasze słowa!

Orędownikiem przybyszów był olbrzym. Mówił donośnie, zadziwiająco uczenie, choć z obcym akcentem.
- Panie Hrabio! Nie jesteśmy wrogami! Przestrzegamy praw, obowiązujących w odwiedzanych krajach, a u odwiedzanych szukamy jedynie pomocy. Nie przychodzimy z pustymi rękami: możemy z wami handlować lub zabawiać was, jesteśmy, bowiem ludźmi posiadającymi wiele umiejętności…

………………

Czas płynął nieubłaganie obcy nie sprawiali kłopotów. Wzorowo wywiązywali się z przyrzeczeń złożonych grafowi, jednak nie wszystko, co wydawało się piękne było nim prawdziwie.
Przybysze pod różnymi pretekstami dociekali historii grodu i jego legend, chcąc dokopać się tajemnicy ojców założycieli miasta… Kamień Świtu, dzięki któremu miasto otoczone było płaszczem bezpieczeństwa, jak głosiły legendy.
Plotkarze szeptali o dziwnych odgłosach, jakie dało się słyszeć w podmiejskich korytarzach. Coś wisiało nad miastem, coś złego, coś usilnie ostrzegało przed nieszczęściem zsyłając prorocze sny na młodą akolitę Mariettę… udręczona dziewczyna szukała odpowiedzi w modlitwie, usilnie próbując odnaleźć trafne rozwiązanie. A jedynym dającym wiarę wizjom dziewczyny był jej kuzyn…


--- --- --- --- --- ---

Gród stał w ogniu. Niszczycielski żywioł trawił wiekowe serce miasteczka. Łuna pożaru widoczna była w całym mieście wzywając wszystkich mieszkańców na pomoc.
Dwoje młodych biegło wśród uliczek ogarniętego chaosem miasta, ku domowi dowódcy straży grodu – Reinharda.. Nie mieli broni, William przechowywał jej niewielki zapas w domu wuja. Nie szczędzili sił, nie było czasu.

Dopadli drzwi, nie były zamknięte. Młodzi dopadli do schowka z rynsztunkiem. Do komnaty pospiesznie wbiegła Elen.
- Czego tu szukasz? Wiedziałam, że nic dobrego nie może wyniknąć jak ta cudzoziemska hołota panoszy się p naszym miasteczku.
- Miałaś rację matko! Oni są naszymi wrogami! Otumanili całe miasteczko! To oni podłożyli ogień w dzielnicy świątyń! Wizje się urzeczywistniają – oni chcą wykraść Kamień Świtu!
- Nasza Pani nagradza świętość w człowieku – upierała się Elen potrząsając głową – Nie potrzebuje materialnych przedmiotów, żeby otaczać nas swą opieką.
- On ma racje ciociu – dodała dziewczyna – Vereny nie obdarzy nas swymi łaskami, jeśli pozwolimy wykraść taką świętość.
Elen pobladła, chyba zrobiło się jej słabo, lecz powiedziała ostro:
- Jeżeli rzeczywiście tak jest, musisz przysiąc naszej Pani, że użyjesz broni tylko w Jej sprawie.
Will najszybciej, jak potrafił złożył tę przysięgę. Jego matka podjęła decyzję.
- W takim razie dam ci jedyny legat, jaki został mi po twoim ojcu – rzekła, po czym poszła do swojej komnaty, a następnie za pomocą małego złotego kluczyka, otworzyła wieko ciężkiej skrzyni.
- Żelazny Płaszcz Edwarda Steinbach, największego rycerza, jaki kiedykolwiek żył na tych ziemiach. Mówią, że nikt, kto założy go w słusznej sprawie, nie może odnieść śmiertelnych ran.
Zbroja składała się z ciężkich płytek, połączonych w ten sposób, by można je było szybko zarzucić na siebie na podobieństwo płaszcza. W komplecie była również odpowiednia tarcza, karwasze oraz długi miecz.
Dziewczyna przywdziała koszulkę kolczą Willa i ujęła halabardę. Młodzi błyskawicznie pomknęli ku niebezpieczeństwu.



… … … … …


Brnęli przez mroczne korytarze podziemnej krypty. W oddali przed nimi słychać było odgłosy ciężkich kroków. Musieli przyspieszyć, za chwilę wszystko będzie stracone…
Skradali się cicho, jak mogli. Doszli do łuku między ogromnymi kolumnami. Kaganki, umocowane w kinkietach na dziwacznie pokrzywionych ścianach miały kształt chimer. Olbrzym klęczał nad wielką starą skrzynią. Czterech jego kompanów stało za nim monotonnie wyśpiewując słowa, których nie rozumieli. Nagle skrzynia otworzyła się ze szczękiem. Olbrzym sięgnął do środka, a po chwili wahania wyjął z niej talizman mieniący się w ciemności niczym gwiazda na niebie.
W komnacie pociemniało, jedyny blask emanował od gwiezdnego medalionu. Powietrze w komnacie zgęstniało nie pozwalając obecnym na złapanie oddechu. Nagle od medalionu uderzyła fala niematerialnej energii lustrując dusze obecnych. W pomieszczeniu dało się słyszeć odgłosy rozpaczy.
Z kaganków buchnął płomień, wszystko wróciło do normy. Medalion zwisał w powietrzu jakby trzymany niewidzialną ręką. Obcy stali w milczeniu wlepiając wzrok w swego przywódcę. Olbrzym siedział na kamiennej posadzce z rezygnacją wpatrując się w artefakt. Jego dłonie nosiły ślady licznych poparzeń.

- Stracone, wszystko stracone… - powtarzał z rezygnacją donośny glos – Nie godny byłem dostąpić zaszczytu…
- Kamień Świtu – wyszeptał William. I postąpił naprzód – Jak śmiecie, goście tego miasta, kraść jego najświętszy skarb, jego ochronę przed duchami ciemności!
- Widziałem oblicze zła tego świata: mroczne krainy, gdzie bestie mroku roją się obrzydliwie na powierzchni ziemi. I ujrzałem też broń, która może je pokonać … tę, która jest śmiercią wszystkich stworów ciemności.
Gwiezdny Oręż … tak, widziałem go formowanego przez Slannów, którzy żyli przed ludźmi… ale jak dotąd widziałem go tylko w proroczych wizjach. Tacy jak ty, stojący na jego straży i ociągający się z prowadzeniem krucjaty, szukający jeno ochrony dla siebie samych. Ale ja chciałem dzierżyć go tymi rękami, dotykać go własnymi dłońmi i zwrócić jego potęgę przeciwko ciemności… teraz wszystko stracone…nie przeszedłem próby…okazałem się niegodny…
Nie mogę dzierżyć Kamienia Świtu, by wskazał mi drogę do Mapy Nieba, magicznej tarczy, której jest epicentrum, ta zespalając oba fragmenty zatęskni za swą bratnią duszą i ukaże miejsce gdzie spoczywa siostra jej – Gwiezdną Włócznią zwana. Mając cały Gwiezdny Oręż mogłem poprowadzić armię naprzeciw ciemności…teraz wszystko przepadło…

Nagle zatrzęsło kryptą, pył posypał się na głowy obecnych, a w komnacie chwilowo zapanował mrok. Nim William i Marietta znaleźli w ciemnościach swoją hubkę, po przybyszach nie zostało ani śladu. Niewiasta bez chwili wahania, wiedziona wewnętrznym instynktem, poderwała magiczny amulet.
- Nie może tu zostać, tu nie jest już bezpieczny - Wiedziała, że krzywdy jej nie wyrządzi, bo tylko osoby o czystym sercu godne były dostąpienia zaszczytu znalezienia drogi…

Wracali w milczeniu. Zaczęło już świtać, gdy dotarli na powierzchnie … i stwierdzili, że obcy, zniknęli z miasta tak samo nagle, jak się pojawili.
Ogień udało się opanować. Pożar doszczętnie strawił tylko trzy budynki. Zasnute dymem miasto, dzięki postawie swych mieszkańców, odniosło zwycięstwo.

Kuzynostwo poprzysięgło szukać Gwiezdnego Oręża, odnaleźli cel większy niż dotychczasowe los. Prowadzona tchnieniem bożym Marietta i ten, który poprzysiągł bronić jej za cenę swego życia – William. Nie za długo zabawili w rodzimym mieście, gdyż błogosławiona wizją akolitka wymarsz zarządziła. Uzbierawszy niezbędnego bagażu ilości w kierunku wyznaczonym pospiesznie ruszyli powozem znakiem biegnącego wilka się pieczętującym…


Młody mężczyzna zakończył snucie opowieści. Po obliczach słuchaczy spojrzeniem swym wodząc na fotelu pojazdu rozsiadł się wygodniej.

Opatulony grubym płaszczem z niedźwiedziego futra narzuconym na sędziwy Żelazny Płaszcz Edwarda Steinbacha wyglądał na potężnego mężczyznę, którym w istocie nie był. A i owszem zbudowany był dobrze, w ruchach widać było grację, wszystkie ruchy młodzieńca były płynne niczym górski potok, ale siłaczem nie był. Pod zbrojo-płaszczem odziany był w gruby wełniany ciemnobrązowy półgolf i podszywane od spodu skórzane spodnie wpuszczone w ciężkie znoszone buciory. Za pasem opinającym zbroje wepchnięte były podszywane futrem rękawice obok których majtały się w nieładzie skórzane troki do podpięcia miecza, który leżał obecnie pod nogami chłopca.
Młodzian był racze przeciętnej urody, zielone oczy świdrowały spod krzaczastych brwi. Twarz, kanciasta i młoda, sprószona miękkim zarostem, prosty nos i długie, również proste, kruczoczarne włosy spięte wysoko mocnym rzemieniem w koński ogon opadające na plecy młodzieńca, nadawały całości młodego oblicza hardości. Jednak oczy, bijące spokojem i rozwagą oczy, ukazywały prawdziwą naturę młodzieńca.


Marietta odetchnęła ciężko, a William spojrzał czule w oblicze kuzynki.
Właśnie do karety promień zachodzącego słońca wleciał i błądząc delikatnie po twarzy akolitki ze snu niewiastę wzbudzać rozpoczął.
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."

Ostatnio edytowane przez Morfidiusz : 16-12-2009 o 21:14.
Morfidiusz jest offline