Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-12-2009, 16:24   #7
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Posłuchaj zatem, Gaudimedeusie, mych słów dla Ciebie ostatnich, słów ostatnich przed ostatnim pożegnaniem, słów wieńczących lata twych nauk, mego ostatniego dla Ciebie wykładu. Posiadłeś wiedzę gromadzoną tu przez lat setki, tu, ode mnie i od innych, w tych starych murach nie możesz dowiedzieć się już niczego więcej. Poza jednym, mój przyjacielu. Poza rzeczą, którą przekażę Ci na koniec, jako ostatni podarunek, jako ostatnią radę, jako ostatnie ostrzeżenie, jako ostatni drogowskaz. Całe me doświadczenie z żywota całego, chciałbym objawić Ci nie w formule tajemnej, nie w odkryciu nowym, nie w twardych logiki przykładach, nie w wiedzy starożytnej a zapomnianej. Ale w prostych strofach poezji…

"Są prawdy, które mędrzec wszystkim ludziom mówi;
Są takie, które szepce swemu narodowi;
Są takie, które zwierza przyjaciołom domu;
Są takie, których odkryć nie może nikomu."


Milczeć…

Co się w ogóle da powiedzieć, da się powiedzieć jasno. O czym nie potrafi się mówić, o tym należy milczeć. Tutaj milczeć można było tylko, milczeć było trzeba. Albowiem jednym tylko rzecz ta, widoma na nieboskłonie, być mogła… Wolałby mylić się po stokroć, wolałby by obliczenia jego uprzednie mylne dokonanymi zostały, jednak zgodnie z horoskopem wszystko zmierzało nieuchronnie ku nakreślonemu przez rękę gwiazd porządkowi. Czarna otchłań kosmosu też zdawała się trwać przez eony w milczeniu, lecz to akurat iluzją jeno było, bo szeptała ona tym, którzy umieli czytać tajemne jej znaki.

Milczeć, ale komu.

Co da się powiedzieć, nie da się powiedzieć jasno każdemu. Milczenie przybiera różne barwy, bywa na przykład jedynym słusznym rozwiązaniem jako zdawało się teraz. Milczenia sztuka, myślał, niezbędną jest zazwyczaj w przyjaźni i miłości. Jak teraz, niezbędna jest we władzy sprawowaniu, by ten, który wieści straszliwe dla siebie posłyszeć by miał, w szale znacznie większe negatywne następstwa dla wszystkich i siebie by ściągnął. Tak więc nie przemilczaj tego, o czym należy powiedzieć, Manuelu, ale nie mów tego, o czym należy milczeć.

Milczał.

Oko, dzięki niezwykłemu temu przyrządowi, który zbliżał je do niebios, zwrócone było na obiekt niebieski. Choć wizjom magicznym efekt ten był bliski, innym prawidłom on podlegał, a przecież dla zwykłego chleba zjadacza nie było między tymi sferami żadnej różnicy. Prawidła odbicia, myślał Gaudimedeus nie opuszczając ani na tchnienie obserwacji, teoryje zwierciadeł płaskich oraz wypukłych, powierzchnie wklęsłe i stożkowe, światła załamanie… Ptolemaeus więc znowu, i nauki jego, iluż to dziedzin myśl jego dotknęła, znak swój na ich postępu zwiastunem będący ostawiwszy…
Myśli te przebiegały jednak jak spłoszone jelenie, bezwiednie, tło jedynie dla innych stanowiwszy, bo umysł astrologa zogniskowany był na czym innym zgoła, niczym właśnie myśliwiec tylko na jednej ofierze upatrzonej, bez zainteresowania dla innej czmychającej zwierzyny, wzrok skupia.

Poruszała się. Gwiazda, mówią. Ignorancja nie jest ich przewiną. Gwiazdy nie poruszają się w oczywistej relacyi do gwiazd innych na naszym nocnym niebie… Jakże jasny promień wiedzy rozświetla iluzje rozbijając je w nicość, tak jak światło słoneczne obraca w nicość nasze martwe ciała… Stąd gdzie jesteśmy, gwiazdy zdają się wędrować po niebiesiach, ale zawżdy w jedną stronę tylko, od wschodu ku zachodowi. Dzieje się tak na skutek wielkich obrotów, myśl o których ogromie może nawet w szaleństwa odmętach pogrążyć umysł niewprawny.
Tutaj jednak o żadnej zwykłej gwiazd wędrówce nie mogło być mowy, nie trzeba było do tego nawet żadnych obliczeń. Z wiedzy, którą do tej pory posiadł Gaudimedeus, wyłaniała się, niestety, tylko jedna ewentualność. Mógł mieć tylko nadzieję, że było to jednak coś innego, póki co należało przyjąć najbardziej prawdopodobną wersję. Najbardziej złowróżbną…

Przetarł zmęczone oczy, te które już tyle lat służyły wiernie gwiazd wypatrywaniu. Dłoń opatrzona matowym, jednobarwnym sygnetem puściła powoli lunetę osadzoną na stalowym wysięgniku. Gaudimedeus podniósł się i obrzucając jeszcze spojrzeniem stojące nieopodal astrolabium opuścił obserwatorium.
Stukanie podeszw astrologa o drewniane, spiralne schody dobiegało uszu strażnika, który siedział na samym dole biblioteki, tuż przy drzwiach prowadzących jeszcze niżej. Jak każdej nocy popatrzył znudzony wyżej, na Gaudimedeusa przechadzającego się to w górę, to w dół rdzenia przypominającego szyb górniczy. Szyb ten jednak posiadał solidny żelazny trzpień i opasany był metalowymi prętami ułożonymi rękoma rzemieślników w ozdobne kształty: cała misterna struktura z metalu przytrzymywała w swym środku dziesiątki drewnianych, ułożonych spiralnie stopni. Tędy to właśnie poruszał się astrolog, od czasu do czasu wychodząc z rdzenia krótkimi pomostami wiodącymi prosto do okalających szyb ścian pokrytych w całości półkami. Półki mieściły dziesiątki, może nawet setki ksiąg, czasem zabezpieczonych w tubusach zwojów i tam to sięgały raz po raz dłonie astrologa, wyciągając z namaszczeniem kolejne tomy. Jak co noc, pachniało starymi pergaminami i wszędobylskim kurzem, z którym bezskutecznie usiłowano walczyć.
Strażnik zdziwił się nieco, gdyż zazwyczaj mag sięgał po wybraną już wcześniej pozycję i udawał się z nią do czytelni. Do przytulnej czytelni, względnie do pięknego pokoju, na którego ścianie wisiał zwój z paryskiego uniwersytetu opatrzony imieniem astrologa i glosą Maximus Astrologorum, gdzie to Manuel zwykł przyjmować klientów. Dziś jednak Mistrz krążył w górę i w dół, zaglądając pobieżnie do wielu woluminów i odkładając je zaraz na powrót na swoim miejscu.
Niestety, przewidywania astrologa znów miały się ziścić: podręczna biblioteka, choć zawierała wiele prawdziwych białych kruków, tym razem nie wystarczała. Przebiegając pamięcią po minionych dawno latach, astrolog wyławiał z mroków przeszłości nauki i wykłady, na których omawiano szczególny przypadek zjawiska, z którym właśnie przyszło mieć do czynienia w Ferrolu. Choć doskonale pamiętał teorie i ich implikacje, czułby się bezpieczniej i lepiej mając pod ręką studiowane niegdyś księgi, które potwierdzałyby trwałość jego pamięci. A był to temat rzadki, o którym milczało wielu wielkich, jak choćby Aristoteles.

Ważył z lubością w dłoni jedną z części słynnego Megale Syntaxis autorstwa samego Claudiusa Ptolemeusa właśnie. Duma biblioteki Gaudimedeusa, już niemal w całości, dzięki staraniom lat czterdziestu, skompletowany zbiór trzynastu ksiąg, nosił dumnie na obwolutach słynny w świecie naukowym tytuł "Almagestum".
Był to ten sam zbiór, któremu tłumacze arabscy oddali termin "wielki" poprzez "al-majisti", które w Europie stanowiło przyczynek do powstania jego łacińskiej nazwy.

Jednak Gaudimedeus nawet nie otwierał drogocennego dzieła, wiedział bowiem, iż w żadnej z trzynastu ksiąg tego zaawansowanego matematycznie traktatu nie znajdzie fragmentu, który byłby poświęcony temu, o czym bezustannie rozmyślał.
Aleksandryjczyk jednak również o nich rozmyślał…- Gaudimedeus odkładał pozycję na szczególne, wyeksponowane niczym ołtarz miejsce biblioteki – Rozmyślał, jako i jak teraz rozmyślam. Pamiętam ja dobrze, gdzie dał myśli tej świadectwo, otóż nie gdzie indziej niż w Tetrabiblosie. Pamiętam ja również i to, że nie gdzie indziej niż w Księdze Drugiej Czworoksiągu znajdują się opisy wpływu zjawiska owego na przyszłe losy Ziemi i istot, które po niej stąpają. Jakaż to ironia, jakież to gwiazd igraszki: z wszystkich Czworoksiągu części tylko jednej tej nie posiadam w swym zbiorze…

Astrolog zadumał się jeszcze bardziej. Kiedyś poczucie irytacji zapewne dosięgłoby jego duszy, ale nauczył się trzymać ją w ciemnych lochach już wiele lat temu. Rozważyć należało podróż do Salamanki i tamtejszej skarbnicy wiedzy, z której krynicy czerpał był jeszcze jako śmiertelny, gdy jeszcze choćby przewidywanie położenia planet przy znajomości absolutnych wielkości referentów i epicykli stanowiło dla niego nie lada wyzwanie. Dziś, mógłby zrobić to w pamięci, używając jedynie względnych wartości ich promieni… Uśmiechnął się do siebie. Jakim głupcem był wtedy, wysoko oceniając swoje możliwości. Jaką ważną lekcję na dziś przynosiła ta myśl. Dziś również nie tarzaj się w otchłani pychy, gdyż jak się ciągle okazuje wciąż wiedza twa nadal jest niczym ziarnko piasku w oceanie pustyni wiedzy. Nie zapominaj o tym. Nigdy.

Dwa dni później astrolog pochylał się nad wielkim okrągłym stołem, na którym wąziutkim rylcem wyryte były skomplikowane figury geometryczne i kształty gwiazdozbiorów, tworzące mapę nieboskłonu. Nad pozornym chaosem papirusów, przyborów kreślarskich przypominających wyrafinowane narzędzia tortur i buteleczek z barwnikami skupiona twarz Gaudimedeusa rzucała cień na mapę otrzymaną od Graziany. Obok leżała sporządzona kopia mapy, a właściwie tylko czysty pergamin na którym naniesione zostały w tożsamych miejscach niektóre punkty odniesienia, które Manuel uznał za istotne. Natomiast na prawdziwej mapie nie było za to tej plątaniny kręgów, łuków, prostych i wypełniających przestrzenie między nimi symboli, które dopiero co zostały zakreślone ręką astrologa na kopii. Wzrok Manuela padał to na jeden pergamin, to na drugi, a zaraz potem wędrował ku porozkładanym wszędzie dookoła otwartym księgom i rozpostartym na specjalnych uchwytach zwojom.

Analiza nie była jeszcze skończona, ale nadchodził czas by wyruszać na umówione spotkanie. Spotkanie, które rozpoczynało ciąg zdarzeń, o którym mówiły gwiazdy… Nadchodziło… Nieuniknione…

Gwiazdy rozsiane po nieboskłonie były dziś doskonale widoczne. Astrolog stał na szerokim balkonie swojego domu, otoczonym pięknie rzeźbioną balustradą. Za nim, poruszane delikatnym wiatrem ciągnącym od wody, lekkie i barwne zasłony w otwartym przejściu na dom tańczyły powolutku swój taniec niczym kolorowy dym. Mag nie zwracał jednak dziś wzroku na gwiazdy, ale wpatrzony był w morze. Czarna toń falowała lekko, zdając się być częścią zaczynającego się tuż nad linią horyzontu nieba, nie mógł oderwać dziś spojrzenia od niesamowitego spektaklu światła, zdawało mu się wręcz, iż widzi w nieprzeniknionej jak kosmos toni gwiazdy. Myślał, ściskając w ręku zdobiony tubus z mapą dla Kraba, o całych konstelacjach gwiazd kryjących się w głębinach, do których nigdy nie dociera światło, o nieodkrytych gwiazdozbiorach i podwodnych planetach. O morskich potworach, które mogłyby posłużyć do nazwania tych nowych gwiazdozbiorów i znaków.
W dole, fale uderzały o skalistą, postrzępioną ścianę, jak co noc z hukiem rozbijając się o kliff, na którego krawędzi, niczym morska latarnia, stał dom astrologa. Gaudimedeus, nie do końca zdając sobie w tej chwili sprawy z rzeczywistego upływu czasu, przeniósł zamyślony wzrok na port. Kołyszące się maszty statków i odległe pokrzykiwania uwijających się jak mrówki ludzi morza, dalekie dźwięki pobrzmiewające z rozświetlonych nabrzeżnych tawern…

Tawerna. Mapa. Krab. Pora. Nieuniknione.

Manuel ruszył w dół, w kierunku miasta, szybkim i zdecydowanym krokiem. Skalisty krajobraz i chrzęszczące pod butami twarde kamienie szybko ustąpiły pola ciasnym, portowym uliczkom. Siedzący pod ścianą zabudowania o zniszczonym, odrapanym tynku żebrak dostrzegł nadchodzącą często tą drogą postać i jak zwykle wysunął ostentacyjnie ku wąskiemu przejściu kikut utraconej dawno nogi, sterczący spośród brudnych łachmanów.
Jęcząc błagalne, ale nierozpoznawalne prośby o datek, przyglądał się jak zwykle znajomej postaci. Zbliżający się po stromym skalnym zejściu przechodzień był dość nawet wysoki, mocnej i zbitej budowy ciała, które chowało się pod obszerną, przypominającą do złudzenia mnisi habit szatą. Żebrak widywał tego przechodnia wyłącznie po zmroku, przez co szata ta wydawała mu się zawsze jednolicie szara lub czarna. W istocie ubiór był rzeczywiście ciemny, ale gdyby żebrak miał okazję przyjrzeć się habitowi dłużej i przy świetle, dostrzegłby zapewne wtopione w szatę, czy też może wyszywane nieco jaśniejszą nicią dziwne ornamenty na zwieńczeniach szaty, na brzegach obszernych rękawów i wielkiego kaptura.
Żebrak wiedział, że mężczyzna ten mieszka w tym odosobnionym domu na klifie oraz że jest jakąś znaną osobistością w mieście. Mało go to obchodziło, ważne było to że od czasu do czasu człowiek ten wrzucił coś do jego brudnego, popękanego garnka na datki. Z nadzieją więc gibał się, zawodowo użalając się nad swoim losem, gdy przechodzień mijał go wyprostowany, nie zatrzymywawszy się. Nie zawiódł się. Choć biedak nie otrzymał żadnego spojrzenia od nieznajomego spod postawionego kaptura, to z szerokiego rękawa na moment wysunęła się dłoń i gdy kroki mężczyzny przebrzmiewały już w ciasnej uliczce, na dnie garnca radośnie łomotała wciąż rzucona tam moneta.
Żebrak jęcząc jeszcze podziękowania w ślad za przechodniem, zajrzał do środka i otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Jeszcze nigdy, przez tyle lat, ten mężczyzna w habicie nie wrzucił do garnka aż tak pokaźnej, królewskiej wręcz jałmużny… Biedak odwrócił głowę, niemal ze łzami w oczach chcąc krzyczeć za nieznajomym, ale w uliczce nie było już nikogo, a ziejący z niej mrok był nieprzenikniony…

W miarę jak astrolog zbliżał się do wiadomej gospody czuł coraz wyraźniej narastający w nim głód. Nie był to jednak głód powodujący każdym Kainitą, w tym sensie Gaudimedeus był syty, ale doskonale znajomy Manuelowi głód poznania, zawsze obecny gdy nadchodził moment potencjalnego zanurzenia ust u źródła skrytej do tej pory wiedzy. Dziś źródłem tym miał być Krab, a jego słowa czymś, co mogło zadecydować o odsłonięciu większej części drążącej duszę maga tajemnicy. Zapłata była duża, tak to zgodnie z umową Gaudimedeus spodziewał się za nią otrzymać równie ważną dlań prawdę.

Manuel opuszczał najbardziej oświetloną część miasta, odpowiadając od czasu do czasu dworskim skinieniem głowy na pochylające się z szacunkiem przed nim i przed jego imieniem głowy śmiertelników. Mimo późnej pory dzielnica portowa tętniła życiem jak zawsze, jak zawsze cuchnęła też mułem i rybami. Astrolog ominął znajomą sobie uliczkę, gdzie z umieszczonego wysoko okna bardzo często wylewano pomyje wprost na przechodniów. Potem przyspieszył kroku, by już po niedługiej chwili znaleźć się za progiem znajomego szynku.

Wyjaśnienia Kraba trwały dość długo, a jeszcze dłużej zeszło wcześniej na postawieniu klarownych i jasnych dla kapitana pytań. Nie było łatwe rozmawiać na temat zjawisk niebieskich z kimś, kto nie dysponował odpowiednim aparatem pojęciowym, ale Gaudimedeus był jak zwykle niewzruszony i cierpliwy, może nawet bardziej niż zwykle. Dziękował gwiazdom, bo i tak najłatwiej na temat nich samych dogadywać się przychodziło właśnie z żeglarzami. Astrolog słuchał, znad błyszczącej powierzchni lekko kołyszącego się w kielichu czerwonego płynu, notując w pamięci każdy szczegół. Jednocześnie starał się na gorąco nałożyć zasłyszane daty….Niestety, gdy rozmowa weszła w najciekawszą fazę, do uszu wszystkich dobiegły niepokojące dźwięki z portu, z każdą chwilą przybierając na sile…

Zamknął na moment oczy i wsłuchał się z pojawiający się w hałasach coraz częściej szczęk broni. Gdy usłyszał zrywającego się Kraba, nie poruszył się nawet, nie otworzył oczu. Własne wnioski, które w ramach jak Krab mówił, stawały się coraz bardziej prawdopodobne, były jak plamy na zamkniętych powiekach. Plamy, jeszcze je pamiętał ze śmiertelnego życia, gdy spojrzało się w słońce i zamknęło oczy zbyt późno. Teraz patrzył, oczyma umysłu, w blask prawdy i tak jak słońce, prawda oślepiała, a kiedy raz już w nią spojrzeć, o wypalonych śladach nie dawało się zapomnieć…

Ulegnie też rozproszeniu jego skarbiec, a król zmieni swoich doradców. Następnie zwielokrotnią się więzienia i choroby, grasować będzie śmierć nagła i niespodziewana… Powstaną ludzie jedni przeciw drugim i będą się nawzajem zabijać. Zrodzi się bunt. Potem zaś…

Gaudimedeus otworzył oczy i wstał. Twarz jego była nieprzenikniona jak morze, choć jak morze zdawała się falować lekko. Dość mięsiste wargi przestały się bezgłośnie poruszać, astrolog naciągnął jednym ruchem kaptur na głowę i skierował swe kroki w kierunku drzwi. Myślał teraz już o oddalającym się Krabie, wraz z nim oddalały się brakujące fragmenty układanki. Brakujące zmienne do równania. Moment i miejsce ekliptyki wtedy i teraz, i podwójne… Brakujące koordynaty… Długość tamtego dnia, gdy… Tożsamość znaków, w którym się pojawiła wtedy, potem i teraz… Nie słyszał do końca, z umysłem pochłoniętym obliczeniami, co mówi kobieta starająca się zatrzymać go za progiem. Wyjrzał i popatrzył na port, to co tam zobaczył, było tym, co…

Powstanie też bunt tych, którzy nie tylko wypowiedzą wierność i posłuszeństwo wobec swych panów, lecz także ich oszukają…

Szeptał do siebie, a złowieszczy spektakl, który rozgrywał się na jego oczach, gdzie środkiem sceny kroczył do wnętrza tego chaosu Krab, nie rozbudził Manuela z dziwnego stanu. Zrobiło to dopiero zdarzenie, dziejące się tuż pod bokiem astrologa. Szeroko otwarte oczy Manuela utkwione były w kurczącej się na ziemi sylwetce kobiety, bezbronnej matki powalonej ciosem żołdaka. Golgota. Przed oczyma stanęły mu nagle ryciny przedstawiające sceny z drogi krzyżowej. Gaudimedeus ruszył nagle do przodu w tamtym kierunku i nikt nie wiedział, łącznie z nim samym, co stanie się za chwilę w miejscu tej tragedii.

Okazało się, że jest to dopiero początek całego łańcucha zdarzeń, wtedy to właśnie stało się coś całkiem dla Manuela nieoczekiwanego. Stanął jak wryty, bo coś, coś co jeszcze niedawno wyglądało jak zwykły cudzoziemiec zagubiony w całym tym zamieszaniu, nagle wpadło pomiędzy żołnierzy urządzając sobie między nimi krwawy taniec. Nie mógł być to nikt śmiertelny, ale nie był też to ktoś w mieście znany. Ci, którym przed momentem sam chciał zrobić coś strasznego, padli rzężąc i krwawiąc, ponosząc dużo gorszą chyba karę niż on by dla nich przeznaczył.

Umysł ochłonął nagle, w okamgnieniu. Myśl wróciła na normalne tory, wróciła do przerwanego tak nagle procesu. Krab.
Rozejrzał się zaniepokojony, że stracił go już z oczu. Na szczęście kapitana było jeszcze widać, przepychającego się w kierunku, gdzie działo się najwięcej, krzyczącego jakieś niezrozumiałe, być może ważne słowa…
Bez wahania ruszył jego śladem, choć wiedział, iż może go to wiele kosztować. Umowa jeszcze nie została sfinalizowana. Poza tym, Kainicie groziło niebezpieczeństwo, a ten najwyraźniej nic sobie z tego nie robił, pchając się w sam środek portowych zamieszek. Gaudimedeus szedł coraz szybciej, z wzrokiem utkwionym gdzieś w plecy torującego sobie drogę przez walczących Kraba. Wokół nich rozlegały się wrzaski ścierających się stron, bojowe okrzyki, przekleństwa i rozpaczliwe krzyki rannych, światła tawern odbijały się w wypolerowanych pancerzach gwardzistów, a posoka zaczynała płynąć w wyżłobieniach portowych uliczek. Astrolog nie zatrzymywał się, jednocześnie wyławiając wzrokiem z tłumu walczących potężnie zbudowanego wojaka.

Ten akurat z dużą, zdradzającą lata bojowego treningu wprawą zastawił się zręcznie przed ciosem rozzuchwalonego, pijanego napastnika i odepchnął go z całą mocą na stojące nieopodal beczki. Już miał dokończyć dzieła na leżącym, ogłuszonym marynarzu, gdy kątem oka zauważył przechodzącego tuż obok, zwalniającego nieco kroku mężczyznę kryjącego twarz pod kapturem. Żołnierz właśnie wyprostowywał się, gdy przechodzący nie zatrzymując się podniósł nieco pochyloną głowę i spod kaptura popatrzył mu prosto w oczy.

-* Chroń mnie. *-

Gaudimedeus pochylił na powrót głowę i szedł dalej, nie obejrzawszy się nawet, a potężnie zbudowana postać ruszyła nagle w krok za nim. Krab nadal coś krzyczał. Idący szybko astrolog skupił się i przymrużył oczy w oczekiwaniu na mające zaraz nastąpić nieprzyjemne doznanie. Już po chwili zwielokrotniony zgiełk, niewyobrażalny huk żelaza i niemal katujące bębenki krzyki walczących uderzyły w uszy Manuela… Trwało to jednak krótko, na tyle krótko by mag mógł dosłyszeć wzmocnione teraz, wykrzykiwane ponad głowami mordujących się słowa Kraba…

Dystans do spokrewnionego zmniejszał się. W przeciwieństwie do rozmiaru toczącego się w ferrolskim porcie krwawego konfliktu…

- A przybycie jej rozruch i liczne ofiary śmiertelne zapowiada. Nie koniec na tym, powiadam, obawiać się należy, by klęski nie poprzedzały jakiegoś poważnego nieszczęścia grożącego samemu miastu lub jego skarbom.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 18-12-2009 o 16:43.
arm1tage jest offline