Teraz to dopiero można nazwać bitwą, a nie bijatyką uliczną. Gnając co sił w nogach by dobiec do maga, drogę zagradzało mu kilku pachołków straży miejskiej. Świadom tego, że to oni mogą przeszkodzić mu w dotarciu do niego, postanowił się przez nich przebić. Frontalnie liczba ich była problemowa, lecz gdyby zajść ich od lewej... to mogło by zadziałać. Nie zmieniając ani na chwile trasy biegu, wpadł na pierwszego pionka. Minę miał tęgą, gdy ork tracąc impet biegu uderzył go najpierw łokciem w skroń, a potem zatopił masywny miecz w jego boku. Kiedy ten upadł na kolana, a z ust broczyła mu krew, ork pomagając sobie w wyciąganiu miecza soczystym kopniakiem w lewy bok strażnika, spostrzegł w prześwicie miedzy ludźmi maga, który oberwał błyskawicznym czarem. Kiedy pociągną wzrok ku górze, w poszukiwaniu sprawcy tego czaru, zobaczył krasnoluda. Kto jak kto, ale jemu wybaczy zabranie mu tej ofiary.
Kiedy wznosił miecz, by ominąć jednego ze strażników z wbitym bełtem w bok, z zamiarem zaatakowania jego towarzysza, nagle poszła salwa z dział. Kule, wielkości jego głowy poszybowały w powietrzu tratując wszystko, co stanęło im na grodze. Impet wystrzału był wystarczający, my ork musiał zaprzeć się nogą, by nie stracić równowagi.
Z chwilowego ogłuszenia wypędził go donośny głos jednego z kamratów. Tak, teraz można ich tak nazywać. Wszyscy razem dzisiaj przelali krew. Głos należał do Sorina, który polecił pozostałym ładować się na okręt. Trzeba ich było osłaniać, a sam barbarzyńca nie planował tak łatwo zejść z pola walki. Na szczęście człek w białej koszuli rozwiał jego wątpliwości, stając razem z nim do walki przeciw reszcie...
[Rzut w Kostnicy: 21] [Rzut w Kostnicy: 15]