Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-12-2009, 19:38   #11
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus


- Psiekrwie! - wrzeszczał Krab. - Rzucać broń, kurwie syny! Zdrajcy! - jego krzyk był jak pomruk rozszalałego morza. - Zdrajcy, rzucać broń! Carlos, do mnie!

Bracia bić się i zabijać będą, ich krew uczyni słone wody tak ciemnymi i gęstymi, aż umrze w nich wszystko, co było światłem pośród naszych nocy.

Krab parł w samo serce walki. Ukrytymi w rękawach szczypcami zdzielił atakującego go żołdaka, jego głos był zdarty od krzyku.
- Rzucić broń! Do wszystkich diabłów! Carlos! Rzućcie broń!

Jeden ruch, zrozumiał Tremere w nagłym przebłysku. Jeden ruch, jedno szarpnięcie w gorączce walki, a opadnie kaptur okrywający odmienioną, nieludzką twarz kapitana. A wtedy... Gaudimedeus wzdrygnął się. Nie na zgrzyt ostrza, którym osłonił go przed ciosem jego tymczasowy obrońca. Od myśli, która raniła głębiej niż miecze.

Światło, światło... Światło umiera w ciemnych wodach, oleistych od przelanej krwi. Może uda się jeszcze ocalić, tak jak można obmyć unurzane w posoce ręce mordercy, tak jak można oczyścić własne imię, splamione udziałem w mordzie niewinnych, w niszczeniu wiedzy.


Szaleństwo krwi oślepia, szaleństwo krwi otumania zmysły. Jakiegoż lepszego dowodu potrzebował nad ten, który miał przed sobą? Załoga Bożej Łaski wykrwawiała się w beznadziejnej walce, nie słysząc lubo nie chcąc słyszeć rozkazów swego kapitana.

Od prawej strony, gdzie za żurawiami wznosił się ponuro miejski szafot, biegli już strażnicy, pospiesznie ściągnięci z murów. Niebawem marynarze zostaną zamknięci jak w kleszczach. Chwilowy obrońca Gaudimedeusa został gdzieś z tyłu, związany walką.

- Zabić ich! Zabić wszystkich!
Gaudimedeus poznałby ten głos nawet w piekle, pośród jęków tysięcy innych grzeszników. Armand. Książęcy syn. Książęcy pies. Wcielona idea czystości krwi, zrodzona w umyśle Manuela. Tak, wykrzywiona makabrycznie, słowo stało się własną karykaturą, i stało się ciałem. Zabić ich, zabić ich wszystkich. Wszystkich nie dość podobnych. Wszystkich nie dość posłusznych. A na koniec wszystkich, których można, bo zabijanie upaja.

Armand stał przy wejściu do Czerwonej Passionario, z twarzą i odzieniem splamionym krwią, szafarz życia i śmierci. Ruszył tanecznym niemalże krokiem, a jego przejście znaczył szlak trupów. Czy zobaczył? Czy dostrzegł szarpiącego się Kraba? I Manuela, stojącego pośród walki niczym latarnia morska?

Nie, Gaudimedeus był niemal pewien, że nie. Szaleństwo krwi zasnuwa oczy, szaleństwo krwi oślepia i plącze osąd, nie pozwala patrzeć daleko. Armand nie widzi dalej niż sięga ostrze jego miecza.

Nieludzki jęk rozdarł powietrze. Tak nie krzyczy człowiek. Gaudimedeus odwrócił się i zamarł.

Krab miotał się, przybity włócznią do beczki. Jednym uderzeniem powalił trzymającego drzewce strażnika, ale do ciosu przymierzał się już drugi, a kapitan był unieruchomiony. Spod kaptura błyskały przerażone oczy osaczonego zwierzęcia, a za plecami Gaudimedeusa Armand, hrabia Delacroix, parł w ich stronę niepowstrzymanie jak sama śmierć.

Eugenio


Wszyscy uważali Eugenia za szuję i mendę. Wieczorem, tuż po przebudzeniu, zdarzało się, że sam tak o sobie myślał. Ale czyż należy polegać na opinii kogoś, kogo świat zmusza notorycznie do gwałtownego zrywania się z łoża? Wszak jeśli Eugenio odleżał sobie deczko w łożu, zebrał rozespane myśli - jakież się w nim głębie miłosierdzia i łaskawości otwierały nieprzebyte! Jakie otchłanie niezmierzone!

A oto i przykład - nic tak nie działa na wyobraźnię jak przykłady, żywe i twarde fakty. Pierwszym, co ukazało się oczom Eugenia po pojawieniu się w porcie, była smukła sylwetka "Milagros", statku Zeloty Dantego Sorela, prująca szparko w stronę wyjścia z portu. Łańcuch zagradzający wyjście na otwarte morze podniesiono już niemal do połowy, ale bystre oko Tremere dostrzegło sprytny zamysł kapitana w tej pozornie szaleńczej szarży. Prujący pod pełnymi żaglami statek w pędzie siedział płycej w wodzie, i przeszedł gładko nad niepodniesionym do końca łańcuchem.
Łaskawe i miłosierne serce Eugenia uradowało się stokrotnie. Oto bowiem będzie mógł ucieszyć Sorela informacją, że okręt jego nie ucierpiał w zamieszkach, a pogratulować przy tym odważnego i bystrego kapitana... albo ucieszyć da Labrerę, wskazując mu kolejną ofiarę, na której będzie mógł skupić swój ze wszechmiar słuszny, święty książęcy gniew... Tak, tak. Eugenio był łaskawy. Jeszcze nie wybrał obiektu swej łaskawości, ale to wszak było sprawą wtórną, i jako taka mogło poczekać.

W zaułku stał sobie Zelota Custodio. Dłubał w zębach paznokciem kciuka, a na przewalającą się po nabrzeżu kotłowaninę spozierał obojętnie, jego oczy były okrąglutkie i wolne od wszystkiego. Jakże Eugenio nie znosił takich oczu. Oczy wampira winny patrzeć spod byka, czujnie i drapieżnie. A Custodio miał gały po rybiemu wybałuszone i całkiem pozbawione napięcia, co też korespondowało z jego wypranym do białości z emocji głosem i starannie sczyszczonymi z własnego zdania opiniami, jak już uznał za stosowne rozewrzeć swój pysk. W tych czasach trudnych wyborów, gryzących do kości rozterek, niełatwych doświadczeń, w czas krwi i zmieniających się częściej niż kierunek wiatru frontów i chybotliwych porozumień - oko Custodia nie mrugnie nawet. Cokolwiek się stanie, czymkolwiek Bóg, los, czy też Eugenio osobiście w swej łaskawości zechce go doświadczyć - po nim to spłynie. Odrażające, doprawdy. A najbardziej odrażające było to, że Eugenio widział, iż Custodia naprawdę ta walka nie obchodzi, i był równie znudzony jak zazwyczaj. Zelota ponoć. Cóż za smutny upadek obyczajów.

Tymczasem Wszechmogący nie oszczędzał tej nocy Eugenia. Oto jego oczom zdumionym - zdumionym, bo głupota bliźnich, mimo swej powszedniości, zawsze zaskakiwała go swym ogromem - ukazał się jakiś obcy oberwaniec, siekający żołnierzy Andradów na plastereczki z szybkością i siłą, które przecząc człowieczeństwu, jasno mówiły o przynależności gatunkowej przybysza.

Niesamowite! Porządny wąpierz siedzi sobie cichutko, umysł wysila w słusznej sprawie Camarilli, młodym cierpliwie i miłosiernie tłumaczy, że czasy się zmieniły i są trudne, że ukrywać się trzeba dla dobra własnej dupy, martwi się i gryzie, co też ludzie sobie o bladości jego lic pomyślą, i czy dobrze czy źle... A ten, juchą się pompując, rąbie w największym tłumie żarliwie jak król stworzenia, jeszcze w poczuciu własnej wyższości nad światem zapewne...

A nie! Tylko czerwona mgła gniewu otulała postać obcego. A sądząc z umiejętności szermierczych, szerokich barów i namiętnej durnoty, idealnie nadawał się do kroczenia na czele atakującego oddziału. Eugenio co prawda jeszcze nie postanowił w swej łaskawości, co, czy i kiedy będzie atakował... ale to było sprawą wtórną, i zajmie się nią, jak mu się zachce.

Z obcym coś trzeba będzie zrobić. Poprowadzić, znaczy. Porządny wąpierz w cywilizowanym świecie postępuje ostrożnie jak wąż, a ten, proszę bardzo, nikogo się nie boi i nie wstydzi, myślałby kto, karpacki wojewoda na własnych włościach.

Obcy zostawił nieszczęsne swe ofiary, porwał leżącą na ziemi kobietę i dzielnie pomknął w zaułek... Eugenia ogarnęło rozbawienie - obszarpaniec ukradł ghula Szarlatanowi. Eugenio w swej łaskawości wskazałby drogę Ravnosowi, ale Saban - niestety niestety - poradził sobie sam.

Za to do Czerwonej Passionario wtargnął z rumorem ulubieniec Eugenia, okrwawiony jak świnia, płonący oburzeniem, na czele siepaczy. Eugenio zwalczył nieludzką pokusę, by zajrzeć do środka i zobaczyć, jak Nosferatu przybliżą hrabiemu Delacroix kilka prostych zasad obowiązujących w Elizjum... ale coś kazało mu się obejrzeć.

W samą porę, by dostrzec Gaudimedeusa, który dostojnym krokiem bociana maszerował w sam środek walki. Eugenio uniósł się lekko, by lepiej widzieć.

Wychowanek Graziany zmierzał w kierunku, w którym tętnił i wił się zwierzęcy strach i tępy ból Kraba. Od morza wionęło trupim zapachem i nienaturalnym chłodem, przejmującym aż do szpiku kości, a woda w zatoce przybrała szkarłatny kolor krwi.


Eugenio nawet nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że Armand wyszedł z karczmy. Nienawiść, urażona duma i żądza mordu tworzyły doprawdy urocze połączenie.


Giordano da Strazza i Saban

Palce Giordana zadawały łeż temu, co mówiły mu jego oczy. Oto bowiem widział w swoich ramionach uśmiechniętą, wtuloną ufnie w jego pierś dziewczynę, a na palcach czuł lepką, krzepnącą krew. Dolores ciążyła mu coraz bardziej bezwładnym ciężarem osoby tracącej przytomność i Giordana ściskało za gardło okrutne przeświadczenie, że nie zrobił wszystkiego, co mógł, i jej życie przecieknie mu między palcami jak jej krew.

Saban zatrzasnął drzwi za Zelotą i opuścił skobel, ciężką jak grzech żelazną sztabę. Wnętrze karczmy było puste. Szarlatan otarł twarz chustą.

- Wszystko będzie dobrze, Dolores - zapewnił kwilącą z bólu Cygankę.
Wszystko będzie dobrze. Graziana Serafina Mendoza odmówiłaby przyjścia na prośbę cygańskiego gołodupca, ale nie odmówi Nosferatu. Nie odmawia się Salome. Saban był o tym głęboko przekonany.

- Saban? - zapytała ciemność na szczycie schodów głosem Jokanaana. - Kto jest z tobą?
- Ten młodzik, co rozgromił żołdaków - Saban zawahał się na chwilę. - Jest nasz - włożył w ostatnie zdanie cały spokój, na jaki jeszcze było go stać i modlił się, by Trędowaty nie zaczął dociekać, co konkretnie oznacza "nasz".
Jokanaan nie dociekał.
- Dawaj dziewkę na górę.
Ciemność cofnęła się przed światłem świecy, trzymanej przez młodziutką dziewczynę w szarej sukni służącej. Jej twarz była obca dla obydwu męzczyzn, ale Saban po delikatnych ruchach i głosie rozpoznawał Salome... tak często, jak ona tego chce - przemknęło przez głowę Cygana.
- Żwawiej, żwawiej! - ponagliła wspinających się po kamiennych stopniach mężczyzn. - Tędy! - skoczyła otwierać kolejne drzwi kluczami zawieszonymi na tasiemce na pasku. - Wytrzymaj jeszcze chwilę, serduszko - szepnęła do Dolores.

W alkowie obok ciężkiego, rzeźbionego łoża stała bladolica kobieta o pięknych, zmysłowych rysach twarzy i oczach głębokich jak czarne studnie, z odbiciem księżyca uwięzionym na wieki na dnie. Ciemne włosy, upięte wysoko, podtrzymywał czepek haftowany srebrną nicią i drobnymi perłami, dumną pierś opinał ciasno gors czarnej sukni. Promieniała pięknem, którego strach tknąć ręką - można je tylko wielbić na kolanach z oddali.

Blade, wąskie dłonie kobiety zdecydowanymi ruchami z trzaskiem darły połeć lnu na szarpie. Z kociołka zawieszonego na trójnogu nad żarnikiem bił gorzki zapach ziół. Kobieta milcząco wskazała Giordanowi łoże, z którego młodziutka służka ściągała już kołdry i piernaty.
Zanim zdążyli cokolwiek rzec, służąca wypchnęła ich obydwu za próg i zatrzasnęła drzwi przed nosem, twardo ustanawiając granicę pomiędzy tym, co męskie, a tym, co kobiece.

- To mój ghul - Saban mimo wszystko zaprotestował w przestrzeń.
- Mój list - przypomniał Giordano.
- Moja alkowa i moje łoże - oznajmiła ponuro ciemność za ich plecami. - W którym dzisiaj nie będe spał, bo Graziana nie da ruszyć dziewki. I własnej żony nie zaznam przez najbliższe parę nocy, bo będzie kompresy zmieniać i buliony podawać... Cyganie, nie wypłacisz się do sądnego dnia.

Ciemność ustąpiła, przybierając kształt śmiertelnie wychudzonego mężczyzny o twarzy zasnutej trupią szarością, poznaczonej kępkami rzadkich włosów. Z tej twarzy patrzyły uważnie siwe oczy o czujnym, bystrym wejrzeniu przywodzącym na myśl szczura. Z piersi Trędowatego wydobyło się ciężkie - i, zdaniem Sabana, zdecydowanie teatralne westchnienie.
- Ale nic to. Ile wyrwiemy z nocy do dnia Apokalipsy, tyle nasze. Przedstawisz mnie swojemu druhowi, Sabanie?
- A tak! - zreflektował się Szarlatan, przerywając próby nasłuchiwania, co też dzieje się za zawartymi głucho drzwiami alkowy. - Giordano, pozwól, że przedstawię ci Jokanaana, samozwańczego króla portu i ferrolskich rynsztoków, księcia tutejszych żebraków, hrabiego szczurów i barona szczurołapów, a także...
- No, dość już - oznajmił łaskawie Nosferatu. - Nie chcemy, aby moje tytuły onieśmieliły naszego gościa.
- ...a także męża najpiękniejszej i najsłodszej wampirzycy, której obecność rozpromienia nasze smutne noce - ciągnął Saban niezrażony.
- Jeżeli liczysz, że teraz powiem: "kiedyś, synu, to wszystko będzie twoje", błądzisz - warknął Jokanaan, ale szare usta rozciągały się już w uśmiechu, a z oczu biła duma i szczęście, jakby sam dźwięk imienia Salome wystarczał, by rozpędzić smutki i zgryzoty.
- Jokanaanie, a oto Giordano da Strazza, Zelota, szermierz niezrównany, który poszukuje w naszym mieście pytań i odpowiedzi.
- Fiu fiu fiu. To niech się ustawi, podle odwiecznego porządku, za możniejszymi od siebie, a nie zwady szuka. Mieczem jeszcze nikt do prawdy się nie dorąbał.

Dolores za drzwiami krzyknęła imię Sabana i zamilkła, a z alkowy dobiegł łagodny głos Salome, szepcący jakieś kojące i pozbawione znaczenia słowa.
Jokanaan oparł sie o ścianę, przymknął oczy, jakby nagle ogarnęło go przemożne znużenie.
- Uważajcie, obydwaj. Mam wrażenie, że siedzimy w gównie po uszy. Za wyjątkiem ciebie, Zeloto, bo ciebie to już z głową przykryło. Nie wierzę w tę całą zarazę. Gdyby ktoś rzeczywiście zachorzał, wiedziałbym to pierwszy. To blaga. A Andrade nawet nie pierdną bez błogosławieństwa księcia. Zabiłeś żołnierzy Andradów, chłopcze. Podniosłeś rękę na własność księcia Damaso. Jeśli nie masz dobrego wytłumaczenia, wymyśl je szybko. Podpowiem ci - całkiem za darmo. Pobicie dziewki nie będzie dla naszego pana żadnym wytłumaczeniem - spojrzał uważnie na Sabana. - Armand tu był, przed waszym przyjściem.
- Książęcy syn - objaśnił Cygan Zelocie.
- Teraz już książęcy pies, wściekła bestia na zbyt długim łańcuchu -żachnął się Jokanaan. - Widział niecodzienną walkę naszego obrońcy czci cygańskich niewiast, zapadła mu w pamięć.
- Czego chciał? - Saban zmrużył oczy.
- A czegóżby? Jego - Jokanaan splunął i machnął wyleniałą czaszką w kierunku da Strazzy. - Złapałem kundla za kark i wyrzuciłem z mego domu. Wlazł mi tu zlany juchą jak rzeźnik, z mieczem w garści i siepaczami za plecami, rzucił mi rozkaz, że mam pojmać obcego, jak tylko przestąpi próg mego domu. Czy ja burdel tu, kurwa, prowadzę, czy jednak tu jest Elizjum? A rozkazy od księcia przyjmuję, nie od jego psa. Tak więc też siedzę w gównie, ale ja w odróżnieniu od naszego dzielnego rycerzyka mam naprawdę dobre wytłumaczenie na swe słowa i czyny.

Drzwi odchyiły się ze skrzypnięciem, w szparze ukazała się twarz służki.
- Sabanie, pani Mendoza prosi. Tylko Sabana - zaznaczyła kategorycznie, gdy trójka męzczyzn podniosła się z ławy. Cicho przymknęła drzwi za Szarlatanem.

Dolores leżała w małżeńskim łożu Nosferatów, przykryta po szyję. Była śmiertelnie blada, oczy miała na wpół przymknięte, ale jej piesi unosił spokojny oddech. Nie zareagowała, kiedy Saban do niej przemówił, jej dłonie były słabe i wiotkie. Obok łoża piętrzył się stos okrwawionych szarpi.


- Śpi. Dałam jej makowego mleka. Pragnęła tego dziecka całym sercem, strata była dla niej wielka, a nie ma jeszcze dość sił, aby się z nią zmierzyć. Ale żyć będzie. - Graziana myła dokładnie i metodycznie wąskie dłonie w misie. - Winna tutaj zostać, dwa dni co najmniej, potem możesz ją zabrać do swoich. Zostawiłam Salome polecenia i medykamenty.
- Może zostać, Sabanie - zapewniła służka, której twarz służyła Salome - Tutaj ciepło i sucho, prędzej do sił dojdzie niż na wozie.
- Jest młoda i silna, dojdzie do siebie niebawem - ciągnęła Graziana martwym, obojętnym głosem. - Zrobiłam, co mogłam, lecz ona już nie pocznie. Nigdy. Powiedz jej, kiedy będzie gotowa, albo nie mów jeśli uznasz, że dla niej to lepsze - Tremere pakowała do obszernej torby lekarskie przyrządy. - Kup jej psa, Cyganie. Dużego i ostrego - wciągnęła na kształtne dłonie haftowane rękawiczki - żeby jej bronił. I znajdź dla niej dziecko. Potomka z własnej krwi mieć nie będzie, ale świat jest pełen niechcianych bękartów, a to pomoże jej otrząsnąć się z bólu. Ta rada... była za darmo. Za resztę policzymy się w stosowniejszym i spokojniejszym czasie.

Z szelestem sukien postąpiła lekko ku wyjściu, skinęła na pożegnanie Salome, kiedy ta otworzyła przed nią drzwi.
Jej wzrok prześlizgnął się po obliczu Jokanaana i spoczął na młodym Zelocie. Z rękawa sukni wysunęła się wąska dłoń w koronkowej, haftowanej rękawiczce, ze smukłymi palcami obciągniętymi wdzięcznie w dół.


- Tyś walczył z żołnierzami Andrade, panie? - zapytała, gdy Zelota, zgięty w ukłonie, składał na podanej mu dłoni pełen szacunku pocałunek.
- Ja - Giordano już przymierzał się do wyjaśnień, ale pachnąca różanym olejkiem dłoń wampirzycy spoczęła na jego ustach, powstrzymując słowa.
Poczerniona, wygięta niczym skrzydło jaskółki brew uniosła się do góry, pociągnięte barwiczką usta rozciagnął lekki, zdawkowy uśmiech.
- Zatem ocaliłeś jej życie - Graziana Mendoza nachyliła się lekko i wyszeptała - Dwukrotnie.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 30-12-2009 o 22:04.
Asenat jest offline