Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-01-2010, 15:47   #15
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Eugenio


Szlachetni panowie i piękne damy! Natura pustki nie znosi, a każde wolne miejsce będzie niezwłocznie zapełnionym!

Eugenio wykrzywił się szpetnie, tak swym duchem, jak i ciałem spoczywającym bezpiecznie w fotelu. Gaudimedeus przemawiał żarliwie jak jaki księżulo, imiona świętych i błogosławionych latały w powietrzu jak motylki w letni pamiętny poranek, w którym to młody Eugenio wyrysował swój pierwszy pentagram. Podopieczny Graziany wyłaził z siebie i stawał obok, aby zająć puste po tragicznej i nieodżałowanej śmierci Celestina poczesne miejsce w sercach gawiedzi, i szło mu nadspodziewanie nieźle. Nie zważał przy tym zupełnie, że zarówno Graziana, jak i Eugenio w swej łaskawości upatrzyli dla niego drogę i pozycję znaczniejszą niż natchniony kaznodzieja prostaczków.

Jeszcze chwila, a przed nim uklękną i modlić się poczną.
O kurwa.


Uklękli.

Zniesmaczony Eugenio przepłynął nad rozmodloną grupką świeżych wyznawców astrologa i wylądował delikatnie na przywiązanej do słupa rybackiej łódce. Woda cuchnęła jak otwarty grób i już samo to skłoniło Tremera do niesmacznych rozważań na temat miejsc, w których Rabia zażywa kąpieli.

Krew była ciemna jak gęsta jak olej. Chęć rzucenia się w fale i ożłopania za wszystkie czasy umarła momentalnie, Eugeniem zatrzęsło obrzydzenie i byłby się porzygał, gdyby tylko mógł. Zamiast tego przyjrzał się wodzie uważniej, podniósł wzrok za oparami, snującymi się z tafli krwi, idącymi w górę, wędrującymi po nabrzeżu... uniósł się razem z nimi i patrzył.

Opar snuł się przy ziemi, marynarze i żołnierze wdychali go razem z powietrzem, a z każdym oddechem walczyli coraz zajadlej. Jedynie wokół Gaudimedeusa powietrze było wolne i czyste, choć mgła kłębiła się i gęstniała w okręgu wokół przemawiającego astrologa. Eugenio opuścił się niżej nad taflę. Coś tam się poruszyło. Mignęła mu w toni znajoma gęba, uśmiechnięta jak zwykle w ten – teraz już Eugenio to wiedział! - fałszywie życzliwy i roztargniony sposób.

Eugenio zaklął nad wyraz szpetnie.

Celestin, cholerny martwy bardziej niż zazwyczaj Celestin. Usmażony w słońcu, powstał z popiołów, i nie tylko nie stracił nic ze swych zdolności, ale wyraźnie jeszcze zyskał.

Już miał się unieść znad wody, kiedy czerwona tafla wybrzuszyła się gwałtownie, powstały bąbel połknął Eugenia, ciemne wody zamknęły się nad nim z ohydnym mlaśnięciem, a czyjeś mocarne dłonie pociągnęły go za nogi w toń. Jego usta wypełniła maź zepsutej krwi, w oczach pociemniało, gdzieś w głębi ciała począł narastać silny, rozrywający ciało ból, dłonie zaciśnięte na jego kostkach paliły go żywym ogniem.

Nim światło dobiegające z powierzchni umarło zupełnie, zdążył spojrzeć w dół, na tego topielca, co go ciągnął uparcie na samo dno. Ciemne, długie włosy krążyły rzadkimi pasmami wokół jego głowy, z twarzy o rysach kiedyś zapewne szlachetnych, a teraz rozmytych przez psujące się ciało, patrzyło fanatycznie czarne oko i pusty, zaropiały oczodół. Wierzgający rozpaczliwie w walce o swe istnienie Eugenio zdał sobie sprawę, że widział już tę twarz, i uderzyła go pewność, że wówczas topielec był mniej zgniły i nie stracił jeszcze oka.

Zaczęła piec go twarz i miał wrażenie, że jego usta za chwilę eksplodują od nacisku.

- Mistrzu! Mistrzuuuuuuuuu!

No co jest... no o co chodzi? Czy moja służąca też pływa sobie w jusze, zamiast sprzątać pracownię? To jakaś nowa moda?


Twarz znowu go zapiekła i Eugenio zdał sobie sprawę, że ktoś ma czelność tłuc jego ciało po gębie.
A potem czyjeś dłonie szarpnęły nim i ucisk topielca zelżał.

- Mistrzuuuuuu! Mistrzuuuuuuuuuuu! - ryczała histerycznie Rosalba.

Eugenio otworzył oczy. Przez chwilę nie był pewien, czy ma nogi, ale dotkliwy ból podpowiedział, że jednak ma... Mistrz zboru Tremere leżał przed swym fotelem w kałuży czarnej krwi. Błękitnooki żeglarz, który przyniósł mu wieści o Celestinie przerwał kontynuowany z werwą najwyraźniej od dłuższego czasu zabieg oddychania usta-usta. Eugenio usiadł chybotliwie, odepchnął dłonie Rosalby, która rzuciła się ocierać mu twarz z krwi... nie, nie krwi. Zwykłej, słonej wody.

Z jękiem podwinął nogawki i zakrył je natychmiast. Służba nie powinna tego widzieć. Na obydwu nogach, nieco powyżej kostek, tam, gdzie ściskał go topielec, wykwitły dwie plamy psującej się skóry. Czuć już było trupią zgniliznę.

- Mistrz nie oddychał – oznajmił żeglarz prawdę przedwieczną. - Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak długo nie oddychał. I Mistrz topił się, będąc na lądzie – zmarszczył brwi.

Eugenia wszystko bolało, a pod powiekami ciągle miał ostatni obraz świata po tamtej stronie, gdy walcząc panicznie z topielcem spojrzał na chwilę w górę, na to, co wisiało nad nimi w toni.


Gaudimedeus


- Ludzie! Ludzie! Ciemne wody powstaną i zatopią wasze statki! Morskie potwory wciągną was w głębiny, potopią jak kocięta! Na Boga! Na świętą Barbarę z Nikomedii, która strzeże zacnych mężów przed gniewem mórz! Opamiętajcie się!

Gaudimedeus stał na skrzyniach niczym ksiądz na kazalnicy, z rozłożonymi ramionami, na przemian to rozczapierzał dłonie, to zaciskał je w pięści, gorące, żarliwe słowa płynęły z jego ust. Odwróciło się kilka głów

Jego nozdrza podrażniła woń krwi. Nie czystego, ciepłego potoku vitae, czerwonej, wartkiej strugi, ale czarnej, zepsutej posoki, trupia, słodka woń rozkładu, bijąca od wody za jego plecami. Zimny dreszcz przebiegł po jego karku, jakby to nie uzbrojeni po zęby żołnierze i marynarze byli dla niego zagrożeniem, jakby to nie z ich strony groziło mu niebezpieczeństwo.

Morze. Śmierć czai się w morzu, tam ma swoje schronienie, stamtąd przychodzi i tam chroni się, gdy zbierze swe żniwo.


Fale uderzały o nabrzeże, astrolog czuł drżenie ziemi, jakby raz po raz trzęsła się w strachu przed słonymi wodami. I zrozumiał, że to nie strach objął chłodem jego nieumarłe ciało, ale przeraźliwe zimno bijące od morza. I ten chłód zamknął jego usta, a w głowie kołatała się jedna, paniczna myśl: nie odwracać się, nie pokazywać morzu swej twarzy.


Krab, leżący pod skrzyniami, które astrolog obrał sobie za kazalnicę, charknął coś niezrozumiale, uniósł się na rękach. Ponad głowami tłumu Gaudimedeus dostrzegł Armanda, który zatrzymał się w swym pochodzie walki i mordu, patrzył na niego szeroko rozwartymi oczami, krew ściekała leniwie z opuszczonego ostrza miecza. I ten widok, ta świadomość nieoczekiwanego zwycięstwa wygnała z ciała Tremere paraliżujący chłód.

- Miejcież odwagę odrzucić diabelskie podszepty, jak dzielny Expeditus zmiażdżył swymi stopy diabelskiego kruka! - krzyknął Gaudimedeus, i w skrytości swego serca począł się modlić, by ktoś wreszcie cisnął broń na ziemię. Pomału kończyli mu się już święci – patroni żeglarzy. I nagle zdobył serca tłumu.

- Słusznie prawi! - rozległ się jakiś głos, trwogą przejęty. - Diabeł krąży między nami, do walki podjudza!

Odmiana. Nadeszła upragniona odmiana. Chłód bijący ode morza zelżał, wiatr począł już rozwiewać trupią woń, niebawem śladu po niej nie zostanie. Zniknęło napięcie na twarzy marynarzy, wygładziły się wykrzywione w dzikich grymasach twarze, zamarły dłonie uniesione do ciosów.

- Jesteśmy przeklęci! - poniosło się szeptem, z ust do ust, po nabrzeżu. Twarze wykrzywiły się w zgrozie, ktoś z brzękiem cisnął broń na bruk, ktoś począł się modlić drżącym głosem. Żołnierze Andradów, ciągle pod bronią, odstąpili o krok i ustawili się w zwartym szeregu przed chaotyczna i kolorową marynarską zbieraniną. Po nabrzeżu pobiegły rozkazy poddania.
- Złaź, kurwa – wysapał Krab, pociągając astrologa za połę szaty. - Koniec przedstawienia.

Z delikatnością, która przeczyła ostrym słowom, popchnął astrologa za skrzynie, po czym poprawił kaptur i ruszył w stronę Armanda. Zapewne miał w zamiarach ukrycie astrologa przed oczami tłumu, ale zamysł ten spalił na panewce. Marynarze otoczyli Gaudimedeusa ciasnym kręgiem, chwytali za ręce, za poły szat, domagali się szczegółów wróżby, odkrycia tajemnic, jakie skrywały gwiazdy.

- Więcej, powiedz nam więcej!
Pokrwawione ręce poznaczyły mu szaty lepkimi plamami, zmieszany zapach potu i juchy drażnił nozdrza.
- Powiedz nam wszystko! Co widziałeś? Widziałeś diabła?

Jedynym diabłem, którego astrolog widział, był Armand. Schował już broń, ale jego twarz wykrzywiał upiorny grymas. Słuchał Kraba z narastającym zniecierpliwieniem na twarzy. Do astrologa nie docierały ich słowa, ale Tremere widział, że się targują, a Armand jest coraz bardziej zniecierpliwiony i rozwścieczony sytuacją.


Dante Sorel

Dzwony wypełniły uszy Dantego muzyką trwogi. Woń krwi czuł już od chwili, w której przekroczył mury miasta. Prócz gniewu rodził jednocześnie obrzydzenie i czułość. Oto bowiem prócz woni świeżej krwi czuł trupią woń zepsutej, sczerniałej od ropy juchy, woń rozkładu. I czuł też – słaby, ale dla niego wyraźny, bo upragniony i zapamiętany na wieki – zapach cedru i jaśminów – ukochanych perfum Pauli, które nie licząc się z kosztami sprowadzała z Egiptu.
- Wezmę konie – mruknął Aimar. Jego wzrok zatrzymał się na obrączce na palcu Dantego, przemknął po robaczkach obcego pisma. Źrenice młodzieńca zwęziły się gwałtownie, choć jego twarz pozostała obojętna.
- Aimar, widziałeś kiedyś coś takiego? - Dante czujnie wpatrywał się w twarz towarzysza. Wszyscy mamy tajemnice, które skrywamy nawet przed przyjaciółmi.
- Nie – zaprzeczył stanowczo młodzik i rozejrzał się uważnie. Odczekał, aż minie ich postukujący klatkami i pułapkami zawieszonymi na kiju miejski szczurołap. Gdy mężczyzna zniknął za zakrętem, odezwał się cicho i niechętnie.
- Znam ten język... As-Nur – wskazał palcem znaki na obrączce. - To znaczy: światło – ujął dłoń Dantego i przekręcił pierścień na palcu Kainity, ukazując drugie słowo. - A to znaczy: krew.


Zacisnął zęby, pochwycił mocno wodze i pociągnął konie za sobą, zapewne znał tu gdzieś miejsce, gdzie można je zostawić.

Z nabrzeża dobiegał gwar. Dzwony nadal biły, ale nie słychać już było szczęku oręża. Słabła też woń zepsutej krwi i zapach perfum Pauli, wiatr rozwiewał ostatnie pasma słodkawych woni. Wśród głosów dobiegających z portu Dante słyszał wyraźnie modlitwy i przeraźliwe, powatrzajace się „jesteśmy przeklęci, jesteśmy potępieni!”.

Zszedł na nabrzeże tuż obok siedziby kapitanatu portu, z Aimarem za plecami. I gdyby nie młodzik, skoczyłby z krzykiem na okrwawiony bruk, szukać Fernandeza pośród trupami.
Stój! - syknął młodzik, przytrzymując towarzysza za ramiona. - Stój, szaleńcze! Patrz!

Wskazał dłonią ponad marynarzami klęczącymi w modlitwie na zlanym krwią bruku, między ciałami towarzyszy, ponad żołnierzami zbierającymi porzuconą broń, ponad głowami pogrążonych w kłótni Armanda i Kraba, za tłum otaczający ciasnym kręgiem Gaudimedeusa ze zboru Tremere.

- Patrz! - warknął Aimar.

Miejsce na nabrzeżu, przy którym przycumowana była „Milagros”, było puste. Gdziekolwiek był i cokolwiek uczynił – kapitan Fernandez nie brał udziału w zamieszkach.

- Pójdę poszukać wieści, co się stało – oznajmił Aimar.
- Zobaczymy się w Czerwonej Passionario – Dante skinął głową i postąpił na zlany posoką bruk. Jęki rannych i umierających wypełniły jego uszy.

- No, no, no – rozległo się za jego plecami. - A kogo nam tu licho przyniosło?

Armand stał w szerokim rozkroku, opierając dłonie na ciężkim pasie. Za jego plecami Krab błysnął oczami spod kaptura i pokręcił głową, jakby chciał dać Dantemu coś do zrozumienia.

- Książę zamknął miasto i port z powodu zarazy – kontynuował Armand z obelżywym uśmieszkiem na twarzy. - Tymczasem twój kapitan, za nic sobie mając rozkazy, zbiegł z portu. Masz coś na wytłumaczenie postępku swojego człowieka, czy też sam nie wiesz, co czynią twoi słudzy?


Giordano di Strazza

Sześciu go opadło, w uliczce wąskiej jak przełyk węża, czterech z przodu i dwóch za jego plecami. Herb Andradów pysznił się na ich piersi, błyskały miecze.
- Kogo my tu mamy... - najstarszy z nich, zapewne dowódca, splunął na ziemię. - Teraz się policzymy...
- Uważaj, Rodrigo, jest szybki jak sam diabeł...
- A może jestem diabłem? - poinformował ich uprzejmie Giordano i z rozkoszą zaobserwował poszarzałe ze strachu twarze. Jednak sytuacja nie wyglądała różowo. Podnieść na ręki za bardzo nie mógł, to dodatkowo rozsierdziłoby księcia. Zanosiło się na to, że jednak stanie przed da Labrerą pod strażą... albo, nie daj Boże, zawleką go tam jak psa, bez broni i bez honoru. Dusza Giordana wrzasnęła w ostrym sprzeciwie, krew przemieszana z ogniem gniewu popłynęła wartko przez żyły.
- Stać! On jest ze mną i ja go do ojca poprowadzę!
Dziewczyna o twarzy zakrytej czarną mantylką była tak szczupła, że wydawała się niemal przezroczysta, ale głos miała władczy i nieznoszący sprzeciwu. Za jej plecami stała starszawa, gruba zakonnica i dwóch żołnierzy z herbem Andrade na piersi.
- Panienka Lucinda nie powinna po zmierzchu wychodzić, w tak słabej obstawie – zaczął polubownie dowódca.
- Precz, powiedziałam – odparła Lucinda i zrobiła coś, przez co Giordano niemal nie wybuchnął śmiechem. Tupnęła nóżką.
- Panie Giordano, pan pozwoli ze mną – wyciągnęła do Zeloty chudziutkie przedramię. Jej palce zacisnęły się na jego dłoni z siłą zaskakującą u takiej chudziny. - A wy poszli precz, Armand was nie potrzebuje?
Żołnierze kłaniając się do samej ziemi i mamrocząc przeprosiny, zawrócili w stronę portu. Twarz szlachcianki zaczęła się zmieniać, gdy tylko ucichły ich kroki. Przed Giordanem stała topielica o rozlanych rysach twarzy i przetłuszczonych, smętnie zwisających włosach. Na miejscu zakonnicy i eskorty stało trzech żebraków.
- Salome.
- A tak, Salome, chłopaczku. - westchnęła, jakby nagle zwalił się jej na piersi ciężar wszystkich grzechów świata. - Nie mogłam pozwolić, by uczeń Antoniusza wystąpił w roli kolejnego przykładu, na którym Labrera pokaże swym lennikom, czego nie toleruje... Pójdę z tobą do księcia.
- Widziałaś list?
- Widziałam. I widziałam na nim to, co nie było przeznaczone dla twoich oczu. A teraz, ponieważ przejawiasz zachowania, które mogą ściągnąć gniew księcia na moją głowę, albo święte oficjum na głowy nas wszystkich, słuchaj mnie uważnie. - Głos Nosferatki był słodki jak miód. - Po pierwsze: nie jestem twoją matką, aniś mi brat, ani swat, pomogę ci ze względu na Antoniusza, ale nie będę nadstawiać za ciebie karku. Pamiętaj o tym. Po drugie: książę poparł Camarillę, to jedna z najlepszych jego decyzji, jeśli nie potrafisz postępować według zasad, jeśli otwarcie pokazujesz śmiertelnym, kim jesteś, będziesz stracony. Sama ci kark skręcę. Po trzecie, i ostatnie: nikt nie może się dowiedzieć, kto jest twoim ojcem. Trzymaj gębę zamkniętą, jeśli chcesz żyć.
- Bo?
- Bo twój rodzic siedzi od miesiąca w wąwozach na północy, i według wszelkich znaków na niebie i ziemi podjudza Zelotów do kolejnego powstania.



Iblis

Dzwony biją, biją fale o nabrzeże... Chodź, chodź, pokarzę ci cuda tamtego świata! Obmyjesz się z bólu i krwi, znajdziesz spokój, chodź, chodź...

Iblis rozerwał sobie paznokciami uszy, ale wciąż słyszał ten nęcący zaśpiew, a w jego sercu raz za razem rozwierała się tętniąca tęsknotą rana. Stojąc na progu domu księcia pojął z całą siłą, że tego dnia został osądzony i skazany. Może ucieknie przed Cykadą, może uda mu się schronić przed jej gniewem... ale nie ucieknie przed samym sobą, nie znajdzie kryjówki przed własnymi myślami i tym cudzym pragnieniem, które stało się jego własnym. Szukał jeszcze rozpaczliwie ratunku, i w rozedrganej swej duszy – znalazł. Ta jedna myśl – ale uczepił się jej jak tonący chwyta się potrzaskanego takielunku – nie tylko Cykada posiada klucze do tamtego podwodnego świata. Ktoś jeszcze mieć je musi.

Czy to książę? Iblis potarł dłonie. Nie, to być nie może. Książę nigdy nie postawił stopy nawet na własnym statku, i w dziedzinie po kątach szeptano, że da Labrera obawia się morza. Ale ktoś wszak musi!

Kim są obcy, kręcący się po dziedzińcu księcia? Kimże jest ten mężczyzna w zielonych aksamitach, którego dłonie są splamione krwią?

Książę stoi z obcym obok powozu, przemawia do obcego łagodnie i życzliwie, kiwa głową, wreszcie wyciąga prawicę, jego dłoń zamyka się na dłoni obcego szlachcica w mocnym uścisku. Iblis oblizuje usta, wytęża wzrok... Nie, nie ma śladu krwi na dłoniach księcia, nawet jedna kropla nie przylgnęła do jego skóry.

Damaso wydaje się szczuplejszy i bardziej zgarbiony niż jeszcze wczoraj. Może inni tego nie dostrzegają, ale Iblis to widzi i wie! To korona, ta żelazna korona wyrastająca wprost z głowy księcia wysysa z niego energię, ona przytłacza go do ziemi, pod jej ciężarem Damaso może upaść i nigdy nie powstać.

- Panie Giovanni...
- Proszę, by książę mówił mi po imieniu, w tych ciężkich czasach...
- Nie jesteśmy druhami, panie Giovanni. Nigdy nie będziemy – w tonie księcia przygana zaledwie, nie gniew. - Jutro ogłoszę łowy. Kiedy pan wypływa?
- Niezwłocznie po tym, jak łowy się zakończą, panie da Labrera.

Obcy wsiada do powozu, a oczy księcia spoczywają na Iblisie. Te oczy są czarne jak noc pod żelazną koroną, która – teraz Iblis widzi to wyraźnie – pokrywa się plamami krwi jak rdzą.

- Iblis – głos księcia jest ostry jak brzytwa. - Czyś ty się z jakimś Zwierzęciem na umysł pomieniał? Teraz lubujesz się w tarzaniu w posoce? Nie, Cykada ich twardo trzyma, żaden z nich nie chodzi po moim mieście zlany krwią jak rzeźnik. Żaden nie nosi śladów polowania jak sztandarów bojowych. Tylko ty. Tyś po prostu zdurniał doszczętnie, z własnej nieprzymuszonej woli.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 28-01-2010 o 17:56.
Asenat jest offline