Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-01-2010, 15:46   #16
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Padli na kolana.

Dali mu posłuch, stanęli za nim, wynurzyli się ku opamiętaniu. Gaudimedeus obrzucił spojrzeniem tłum, szybko analizując nową sytuację. Choć zdawało się to niemal niemożliwe, udało się jednak zatrzymać rozlew krwi, być może na krótko tylko, ale śmiertelnicy nie zdążą zmarnować swoich żywotów w tej bezsensownej walce, a do tego niewątpliwie wszystkim w mieście wyjdzie na dobre powstrzymanie zamieszek mogących doprowadzić do dalszych konsekwencji, które dzięki mowie gwiazd astrolog dostrzegał dość wyraźnie.
No, może nie wszystkim – pomyślał, patrząc w twarz-maskę książęcego psa Armanda.

Teraz najważniejsze było pójść za ciosem i wykorzystać sprzyjający, jak się okazywało, układ gwiezdny. Nie można było zmarnować uzyskania tego dość niespodziewanego poparcia ze strony ludzi morza, nawet jeśli opierało się ono tylko na instynktownym, głębokim strachu przed nieznanym przeznaczeniem. Manuel nie oceniał ich przez to gorzej, przeciwnie, mądrością w jego oczach było uznanie istnienia straszliwych często i zawsze nieodwołalnych wyroków gwiazd, ignorancją było zaprzeczanie mocy nie dających się wyobrazić sił władających losem nie tylko śmiertelnych, ale i Kainitów.
W przeciwieństwie do wcale wielu Spokrewnionych, Gaudimedeus nie popełniał błędu niedoceniania dużych skupisk grup śmiertelników i ogromnego wpływu, jaki mieli oni na świat istot Nocy. Odwrotnie, wielokrotnie już w przeszłości przekonał się, że dobre relacje ze śmiertelnikami, bądź to wpływowymi, bądź mało znaczącymi ale dysponującymi w pewnych uwarunkowaniach określoną siłą, były czynnikiem nie do przecenienia w sytuacji kryzysu. Dlatego z powagą przyjął dar niebios w postaci posłuchu prostaków, choć wiedział, iż inni Kainici, nawet niektórzy z jego zboru, mogliby tak prostymi śmiertelnikami zwyczajnie pogardzić. On widział w żeglarzach uratowane istnienia, ale poza tym też pewien potencjał, całe konstelacje możliwości otwierające się dla Klanu. Zwłaszcza, w nadchodzących trudnych dniach, które widział w gwiazdach, poparcie marynarzy mogło stać się ważniejsze od czegokolwiek innego.
Dostrzeżono go i wysłuchano, poddając się jego wpływowi, widział zwracające się ku niemu coraz to nowe twarze, coraz częściej dawało się słyszeć chrzęst upadającej broni i rozpaczliwe potępieńcze niemal pokrzykiwania wystraszonych marynarzy. Wiedział, że tak zdobyte wysłuchanie i raz zbudowany autorytet należy utrzymać, pozostawiając swój ślad w umysłach śmiertelnych.

Gdy już poczuł kontrolę nad tłumem, zmienił jeszcze nieco ton. Z żałobnego niemal i wieszczącego w ojcowski, surowy i zimny ton kogoś, kto z naturalną swobodą przyjmuje opamiętanie gawiedzi. Rozpoczął grzmieć jeszcze mocniej i groźniej, ale studząc emocje, zaznaczając, jak mądrą decyzję właśnie podjęli ratując się w ostatniej dosłownie chwili przed gniewem niebios. Nauczając, jak przywołani święci słusznie poprowadzili ich serca i języki, by słuchać astrologa, który przybył tu specjalnie by obwieścić im skutki szaleństwa i uratować przed niechybną zagładą. Jak wiele zależy od tego, by dalej i zawsze już słuchali z jego ust, co powiedzą gwiazdy.
Grzmiał tak czas jakiś, a im bardziej spokojną i władczą postawę przyjmował, im chłodniej do nich przemawiał, tym bardziej jak się zdawało tłum robił się spokojny i z pokorą chłonął jego słowa.

Płacze i nawoływania do rozbrojenia rozległy się wszędzie dookoła. Potem Krab ściągnął go na dół, ale tłum nie zamierzał wypuścić astrologa łatwo, raz ośmielony dostępem do ukrytej wiedzy. Gaudimedeus znalazł się nagle w prawdziwym wirze ludzkich zakrwawionych szarpiących go rąk i bełkoczących ust na wykrzywionych lękiem facjatach, a każdy chciał poznać dalszą część prawdy. Ale astrolog nie stracił głowy, wiedział już że ta potyczka jest na jego korzyść, że tłum nie odważy się rozszarpać wieszczącego, że należy umiejętnie pozostawić teraz niedpowiedzenie i niepewność, by kiedyś ubiegający się o odkrycie przyszłości wrócili po więcej. Mechanizm był ten sam, niezależnie od tego czy pytał jeden władca, czy dopiero co oszalały z żądzy mordowania tłum żeglarzy.
Dlatego szedł pewnie, jak nauczyciel pośród swych uczniów i jak nauczyciel mówił do nich nadal, ale zmienił zasadniczo ton.

- Przyjaciele! – nadal przemawiał niczym ojciec, ale głosem już spokojnym, wręcz troskliwym, choć bardziej nawet sugerującym dystans – Zdradziłem wam już i tak zbyt wiele… Nie należy nigdy pragnąć spojrzenia na oblicze diabła, oszczędzę wam tego. Pamiętajcie tylko zawsze jedno – jeśli wy patrzycie na niego, on także przez cały czas patrzy na was! Nie mogę mówić dalej, a to z bojaźni jeno o was, żeglarze, bowiem gdybyście mogli ujrzeć to co ja ujrzałem jako los wasz, niechybnie postradalibyście zmysły!

Gaudimedeus przesuwał się pomiędzy postaciami, wśród fetoru potu i krwi, łagodnie odsuwając zbyt natarczywie potrząsające nim ręce, od czasu do czasu kładąc dobrotliwie dłoń to na ramieniu jakiegoś marynarza, to na głowie innego. Niepostrzeżenie, w swej marszrucie przemieszczał się spokojnie, ale zdecydowanie w kierunku miejsca, gdzie miasto od rozbrojonych już żeglarzy oddzielał szpaler żołnierzy.
- Mądrość przemówiła przez was, bo posłuchaliście mnie i opamiętaliście się – prawił przedzierając się między klęczącymi, brudnymi postaciami – Pamiętajcie, słusznie uczyniliście, choćby języki diabelskie potem jad wam zadawały twierdząc inaczej. Jestem waszym przyjacielem, bo jak i wy patrzę co noc w gwiazdy i jeszcze raz powiadam: słuchajcie i bądźcie powolni tym, którzy chcą waszego dobra, nie zaś tym, którzy sojuszników udając jedynie zguby waszej pragną!

Gdy dotarł do miejsca, gdzie pchających się ku niemu marynarzy zaczęły odpędzać drzewce broni gwardzistów, odwrócił się jeszcze raz ku tłumowi i powiedział głośno:
- Nie mogę zostać teraz z wami, ale nie lękajcie się. Ja, Gaudimedeus, mówię: miejcie ufność w przyszłość, jeno pamiętajcie - wysłuchawszy moich przestróg na dobrej drodze się znaleźliście, ale bardzo łatwo z niej spaść, wystarczy jeden fałszywy krok! Zachowajcie teraz spokój, burzliwy czas jeszcze przed nami, ale będę świadczył za wami i rozmawiał z możnymi tego miasta wstawiając się w waszym imieniu, boście niewinni przecie niczemu! Niechaj strzeże was Święta Barbara z Nikomedii!

Po tych słowach, nie zważając na protesty i błagania, Manuel z trudem oderwał się od rąk tłumu i wepchał się pomiędzy żołnierzy, słysząc za swoimi plecami pokrzykiwania marynarzy i ostrzegawcze powarkiwania wartowników z akompaniamentem szczękającej broni. Gdy znalazł się po drugiej stronie kordonu wypuścił powietrze z sykiem. Ryzyko było duże, w dodatku nie poprzedzone żadnymi obliczeniami, a astrolog nie cierpiał takich sytuacji. Mimo wszystko jednak nie żałował, bo choć rzadko działał tak jak przed chwilą pod wpływem impulsu chwili, to tym razem czuł, że nie można było przejść obok tej sytuacji obojętnie. Pomijając niespodziewane korzyści i również spodziewane negatywne konsekwencje przedstawienia, jakie zdecydował się odegrać w porcie, astrolog pomyślał z zadowoleniem, że przede wszystkim Krab, a z nim cała maskarada, wyszli z tego wszystkiego bez szwanku. Teraz pozostaje porozmawiać z kapitanem i wyjaśnić pewne sprawy do końca, na przykład pewne koordynaty czasowe i przestrzenne, które pozwolą wreszcie na jednoznaczne ustalenie, w którym domu danego znaku się znalazła…

Gaudimedeus postał tam jeszcze chwilę, nadal nie zwracając ani na moment wzroku w kierunku wody, gdy przymknął jednak oczy słyszał jej szum, a co gorsza wciąż odczuwał ten lodowaty nienaturalny chłód bijący od morza. Teraz już się nie wzdrygnął, ze zrozumieniem i czymś w rodzaju smutku przyjmując to zimno jako kolejny ze znaków.
Narzucił na głowę kaptur, a potem schował naprzemiennie dłonie w szerokie rękawy szaty, którą nawiasem mówiąc należało niechybnie oczyścić. Na razie jednak nie był jedynym, którego odzienie znaczyły ślady walki w porcie. Póki co, nie miał też wcale zamiaru ukrywać faktu, że to on, we własnej osobie znalazł się pośrodku tego zamętu.

- Krew jest na moich szatach i na rękach moich…- pomyślał ruszając, wyprostowany i na powrót spokojny, prosto w kierunku Czerwonej Passionario. – Nadchodzi czas rozliczeń, czas wyjścia z siebie i popatrzenia na siebie oczyma prawdy. Nie skryję się przed samym sobą. Chciałem zawsze, by krew była czysta, a teraz krew ta znaczy moje szaty i jest brudna jak nigdy jeszcze nie była. Graziana miała rację. Wiedziałem, że ją ma, ale cóż z tego teraz. Niechaj dziś wieczór, raz niechaj wszyscy zobaczą, że obnoszę krew tą nieczystą na moim odzieniu jako znak, że staję dziś twarzą w twarz z przeszłością moją i wyborami moimi. I przyszłością moją, która powoli z układu ciał niebieskich się okazuje, jako obraz prawdziwy na wodzie, kiedy powierzchnia jej wzburzona powoli drgać i falować przestaje.

Idąc, Tremere czuł jak morze patrzy na niego, nie spuszcza z niego swych oczu, spojrzenie to paliło jego plecy, ale nie burzyło jego spokoju. Odczuwał, jak gdzieś wysoko nad jego głową planety i gwiazdy układają się cal po calu w określoną konfigurację, ku której zmierzały nieuchronnie przez setki, tysiące, miliony lat. Na jeden tylko moment zatrzymał się i bez lęku, po raz pierwszy od chwili gdy wkroczył między walczących, popatrzył na morze. Zimno uderzyło z jeszcze większą mocą, ale Gaudimedeus też miał je w sobie od dawna. Dziś, teraz może jego umysł był skuty lodem nawet jeszcze bardziej niż zwykle i Manuel patrzył tak nad głowami innych w tę czarną, poruszającą się powolutku toń. Patrzył już bez lęku, na Tę, która wieki całe czai się w tych odmętach, jak przypływ przychodząc po swoje i jak odpływ do schronienia swojego w głębinie wracając. Znowu i znowu, w cyklu nie mającym końca.

„Wiem, że jestem śmiertelny i jednodniowy, lecz kiedy śledzę obiegi gwiazd, tudzież powroty ich, już nie dotykam ziemi, ale u Zeusa w gościnie bogów spożywam karm, słodkiej ambrozji dar.” – usta jego szeptały bezwiednie aleksandryjski epigramat, niczym słowa modlitwy czy jakiego ochronnego zaklęcia.

Astrolog patrzył w oblicze Śmierci.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 14-01-2010 o 15:50.
arm1tage jest offline