Otrzepawszy swój jakże sponiewierany habit frater Hugon pokłonił się dwornie niewieście niepospolitej urody, która to z nagła zjawiła się przed nim. Pokłonił się tak dwornie, że aż bury kaptur spadł mu na czoło. Uśmiechnął się szczerze i z trudem władając niemiecką mową, w której nie dało się nie poznać frankońskiego zaśpiewu rzekł:
-
Żadnym sposobem, szlachetna panno, nie mogę znać wspomnianego biskupiego sekretarza. - Przerwał na chwilę, by ze zdziwieniem przyglądać się jak panna rękę obwiesiowi podaje by mu pomóc wstać. Sam miał ochotę jeszcze jedną modlitwą go poczęstować. Ot choćby "Pater noster", w sam raz na trzy kopnięcia i kilka celnie wymierzonych łokci. Lecz wstrzymał się w obecności szlachcianki. -
Bom nie tutejszy i ledwie co przybyłem do tego miasta na krańcu chrześcijańskiego świata. Bo ponoć jak pisze uczony saracen Ibrahim syn Jakuba, dalej na wschód jeno psiogłowcy, jednonogi i litwini i rusini żyją.
Brat Hugon raz jeszcze obdarzył nadobną niewiastę miłym, w jego mniemaniu, uśmiechem. Zerknął przelotnie na obalonego rzezimieszka i z nagła zatrzymał się w pół kroku.
-
Powiadacie, że zabito kogoś na rynku? - Szybkim, acz wnikliwym spojrzeniem obrzucił wątpliwej prominencji zewnętrze, ledwo co obalonego obwiesia. I choć nigdy brat Hugon nie był mistrzem w sztuce arytmetyki umiał dodać dwa do dwóch tak by dało nie mniej ni więcej tylko cztery. -
Ten tu bastard wpadł na mnie uciekając od rynku!
Franciszkanin jedną ręką ucapił za zmierzwioną i brudną fryzurę śląskiego rzezimieszka, w drugiej zaś jego dłoni błysnęło krótkie ostrze mizerykordii. Spod kaptura wyzierały na łotrzyka oczy zimne i niebieskie jak polne chaberki. Spojrzenie tych oczu mówiło jasno, że jakby co to będzie się tu pruć i chlastać bez litości. Bo może i dla łotrzyków, po tęgiej pokucie będzie odpuszczenie grzechów, lecz morderca na litość liczyć nijak nie może.
W trakcie długiej podróży z ojczystego kraju Franków, frater Hugon napotkał starego ojca z zakonu benedyktyńskiego, który to prawił mu o tym dziwnym kraju, do którego właśnie Hugon zmierzał. Prawił, że ludzie są tam nieżyczliwi sługom bożym, bo w głębi serca jeszcze wielbią pogańskie bałwany i niejeden dobry zakonnik i ksiądz postradał już tam życie. A co gorsza w tej krainie dzikiej i strasznej nijakiej władzy nie ma i nawet knechci miejscowych wielmożów widząc pogwałcenie praw ludzkich i boskich czym prędzej głowy odwracali. Przeto powiadał mu stary benedyktynin:
"Gdyby cie jaka zła przygoda spotkać miała, krzycz co sił w płucach, że pali się! Tym prędzej uwagę przyciągniesz niźli byś krzyczał, że sługę bożego mordują. Bo na taki okrzyk, kto wie, może by kto jeszcze odpowiedział: I dobrze, że mordują, jeno szybciej, bo ludzie spać chcą!"
Tak właśnie Hugonowi o tej krainie opowiedziano i już prawie chciał krzyczeć co sił w młodych płucach:
"Gorze! Straż! Pali się!" , ale mu jakoś nie w smak było tak krzyczeć przy niewiastach. Bo choć był stanu duchownego nijak się swej dumy męskiej i szlacheckiej nie wyzbył Tedy tylko mocniej schwycił za brudną fryzurę łotra i ku miejskiemu rynkowi ruszył. W sam raz by usłyszeć przemowę dominikanina, który to skupił na sobie uwagę wszystkich...