Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-01-2010, 15:06   #21
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giordano


Salome pracowicie ścierała urwanym rąbkiem sukni brud i zaschniętą krew z twarzy Zeloty. Właśnie odstąpiła na krok, by przyjrzeć się krytycznie swemu dziełu, gdy tuż za nią przemknął szalonym galopem koń, Zelocie mignęły szalone, rozwarte szeroko oczy jeźdźca. Salome padła w przód. Giordano podniósł z ziemi przestraszoną Trędowatą.
- Jeżdżą u was jak szaleni – zażartował.
Salome rzuciła mu kose spojrzenie.
- Żebyś wiedział. Akurat w tym przypadku... Nieważne. To był Ischyrion. Krew Malkava, obecnie jedyny Szaleniec w mieście.
- Mam go unikać?
- Sam podejmiesz decyzję – odburknęła Salome.
Zelota umarł młodo, zdążył jednakże dowiedzieć się o kobietach pewnej fundamentalnej prawdy. Wszystkie bez wyjątku robią się opryskliwe nie wtedy, gdy czują gniew, ale wtedy, gdy są czymś zmartwione.
- Co cię martwi, Salome? - zaryzykował.
Trędowata westchnęła i przetarła dłonią plamy krwi na kubraku Zeloty.
- On. Ischyrion. To nie jest ktoś, z kim chciałbyś żyć pod jednym niebem. A wyjechał stamtąd – wskazała na kamienicę otoczoną wysokim murem. - Od księcia.
Przebierała w palcach rzemyki paska, wreszcie uśmiechnęła się wymuszenie.
- Nic teraz z tym nie zrobimy. Jesteś gotowy? To idziemy. A, jeszcze ten kubrak – zmięła w ręku poplamioną tkaninę. - Podszewka ładna. I czysta. Załóż na lewą stronę.
- Będę wyglądał jak błazen – obruszył się lekko Zelota.
- E tam – Salome potarła nos czubkiem palca. - Nasz książę, jak się szybko zorientujesz, choć uwielbia odbierać wyrazy szacunku i poddania, nie ma duszy dworaka. Nie podejrzewałabym go o świadomość, co obecnie jest w modzie w Italii. Za to gniewny będzie, jak cię ze śladami krwi na odzieniu obaczy.
- Salome? - zagadnął Giordano, gdy przekraczali bramę domostwa księcia.
- Tak?
- A jaką ma duszę?
- Kto? - zmarszczyła się Nosferatka twarzą smagłolicej piękności, na jej uszach podzwaniały złote kolczyki.
- Książę.
- Ma duszę żołnierza, drogi Giordano. I nie żołdaka. Żołnierza. Zanotuj sobie dobrze w pamięci tę różnicę.

Winorośl pnie się w górę po ścianach kamienicy, wężowymi splotami obejmuje balustradę schodów, z niewielkiego ogrodu do nozdrzy Giordana podmuch wiatru przyniósł słodką i upajającą woń kwiatów.
- Pięknie mieszka nasz książę – mruknął do Nosferatki.
- Cicho.
Już zdążą ku nim starszy wiekiem sługa.
- Stój! - dobiegło z góry.
Na krużganku stoi szczupły mężczyzna, długie, czarne, naoliwione włosy opływają wąską, młodą jeszcze twarz o ostrych rysach. Salome przyklękła, pociągając za sobą Giordano.
- Z czym przychodzisz, Salome? - książę opiera szczupłe, muskularne dłonie o balustradę.
- Przedstawić pragnę księciu mego towarzysza, i w jego imieniu prosić o zaszczyt osiedlenia się w dziedzinie – Salome nie wstała z ukłonu ani nie podniosła oczu, jej dłoń ściskała ostrzegawczo rękę Zeloty, dopóki książę nie ozwał się:
- Zatem zapraszam.
Giordano podał ramię Salome. Gdy razem z Trędowatą piął się po schodach, widział w oczach księcia odbicie ich postaci: jej – dawnej księżniczki zdobnej w złoto i jedwabie i jego – rosłego męża w kubraku obróconym podszewką na wierzch. Książę obrócił się na pięcie, gdy dotarli do szczytu schodów. Sługa, niewidoczny dotąd w cieniu, pchnął przed nim ciężkie odrzwia komnaty.

W środku stał tron z drzewa wygładzonego do białości przez morskie fale, ciężkie krzesło zdobne w przerażające, wijące się postacie morskich potworów. Książę zasiadł na nim i zarzucił swobodnie jedną nogę na podłokietnik tronu. Giordano uśmiechnął się dyskretnie. Salome musiała martwić się na zapas. Książę przyjętą pozą właśnie zarządził rozluźnienie dworskiego ceremoniału.
- Jedna rzecz jeszcze. Wybaczcie mi, Salome i ty, panie...?
- Giordano di Strazza.
Książę klasnął w dłonie.
- Mewa!
Szelest tkaniny za plecami. Giordano chciał się obejrzeć, ale dłoń Salome trzymała go na miejscu jak kotwica. Minęła ich po chwili, cicha jak wędrująca mgła, bosa, odziana jeno w białe, postrzępione giezło, długonoga i nerwowa w ruchach jak spłoszony ptak. Opadła przed da Labrerą na kolana, tak że Giordano widział tylko łuk szczuplutkich pleców o delikatnym kośćcu, ciemne włosy skręcone w niemożliwy kołtun i brudne, bose stopy.

- Słyszałaś, co było mówione?
- Każde słowo, mój panie... Mój książę – poprawiła się zaraz. Głos miała przestraszony, pobrzmiewał w nim ślad obcego akcentu.
- Powtórzysz swej pani wszystko, co usłyszałaś. Powiedz Cykadzie ode mnie... - książę urwał, w zamyśleniu przeciągnął dłonią po ustach. - Powiedz, że ja także zawsze dotrzymuję danego słowa. I że oczekuję jej i was jutro po zmroku.
Dziewczyna przypadła do podłogi, dotknęła czołem kamiennej posadzki.
- Książę mój, pani będzie pytać. Czy wolno mi wiedzieć... - Mewa poruszyła się niespokojnie, szukała słów. - Kto? Jutro?
Salome ścisnęła dłoń Giordana tak mocno, że jej paznokcie poznaczyły mu skórę krwawymi półksiężycami. A książę... książę się uśmiechał.
- Podejdź!
Dziewczyna wstała, na sztywnych, drewnianych nogach zbliżyła się do tronu.
- Bliżej!
Podeszła jeszcze bliżej, przyklękła powtórnie przed księciem z nisko opuszczoną głową. Da Labrera ujął ją pod brodę, pogładził delikatnie po policzku, i Giordanowi zdało się, że to wąż hipnotyzuje spojrzeniem ptaka. Ale nic się nie stało. Książę nachylił się z uśmiechem do małego, różowego uszka dziewczyny, skrytego w plątaninie nierozczesywanych chyba nigdy włosów. I wyszeptał imię.

Dziewczyna zerwała się jak oparzona, już się odwracała, już chciała pędzić ku wyjściu, ale przypomniało jej się, gdzie i przed kim jest. Pokłoniła się księciu pospiesznie i ruszyła biegiem ku wyjściu, bose stopy plaskały o kamienie. Widok delikatnej, ślicznej twarzy dziewczyny wykrzywionej dziką radością i żądzą miał zapaść Giordanowi na długo w pamięć. A książę się śmiał. Plaskanie bosych stóp umilkło, a za chwilę dziedziniec rozbrzmiał łopotem wielu skrzydeł.


- Zatem, Salome? - zapytał rozbawiony Damaso. - Z czym przychodzi twój towarzysz? Zelota, Zwierzę czy brat mój po krwi?
- Zelota, mój książę.
Brwi księcia uniosły się w górę.
- I znów chcesz mówić za klan Brujah? Broniłaś Custodia, i przemawiałaś za Sorelem, gdy się chciał tu osiedlić.
- Wypierać się nie będę, wszak tak właśnie było – odparła Salome. - I czyż się pomyliłam w mych osądach co do nich?
- Nie, ale znudzony już jestem twymi wywodami. Dla odmiany dziś pierwszego posłucham Zeloty. Słucham, panie...?
- Giordano di Strazza.
- A tak. Strazza. Bardzo szlachetna rodzina. Słucham.


Iblis


Po sztormie krwi, po cudzych wspomnieniach bijących w jaźń jak fale, po ostrych słowach... spokój. Spokój pobojowiska. Kogo można było uratować, żywi ponieśli ze sobą, kto miał umrzeć – już zamknął oczy. Ciszy nie mącą jęki konających, ani tętent koni, ani nic. Nic. Cisza. Po niebie pełzną blade obłoki. Jak upiory, jak strzępy sztandarów pokonanych.


Ale Iblis wiedział, przeczuwał to głęboko w swym sercu, że nie była to ani pierwsza, ani ostatnia bitwa w tej wojnie, której powodów i zasad nią rządzących – jeszcze – nie dane mu było poznać.

Jego dłoń łomotała miarowo o bramę ogrodową kościoła Zwiastowania, nawet wtedy, gdy w okienku ukazała się zaspana twarz odźwiernego.
- Późno już – wymamrotał, okraszając wypowiedź przeraźliwym ziewnięciem, ukazującym zęby jak pogorzelisko wypalonych pniaków.
- Twój pan o porę, w której przybyłem, pytać cię nie będzie. Zapyta, czemuś mi kazał czekać na posłuchanie – odparł Iblis z wyrozumiałością, która zaskoczyła jego samego.
Odźwierny, człek tu nowy, nie znał jeszcze Ischyriona, co tłumaczyło jego zwlekanie. Przygryzł wargę.
- Obudzę pana – zdecydował w końcu i zatrzasnął okienko. Zza bramy dobiegł odgłos jego kroków. Na jego szczęście – należycie pospiesznych.

Jakaś dłoń spoczęła na ramieniu Iblisa, budząc wspomnienie ciężkiej dłoni księcia, obelżywego uśmiechu pod martwymi, obojętnymi oczami. Iblis zrzucił z siebie tę dłoń, strząsnął ją z obrzydzeniem.
- Pan dziś gniewny – ozwał się głos skrzekliwy. - Panicz mówił, że pan gniewny będzie.
Za Iblisem stał starzec, jego poskręcana w szpony przez artretyzm dłoń zawisła drżąc w powietrzu pomiędzy nim a Malkavianinem. Był niski, a przygięty jeszcze do ziemi przez starość, jak drzewo, które choć żywe, już płoży się po ziemi, skręca się, schnie i gnije jednocześnie od środka. Twarz śmiertelnika zdała się Iblisowi znaną, ale czasu ani miejsca tej znajomości odnaleźć nie potrafił, choć majaczyło mu się wspomnienie muzyki i smaku czyjejś krwi.
- Panicz mówił – zaskrzeczał starzec zdartym głosem – że pan gniewny będzie do końca świata, chyba że gniew swój i jego we krwi utopi. To przekazać kazał.

W szponach starczej dłoni brudnawy, postrzępiony pergamin, karta wydarta z księgi zapewne.
- Pan weźmie, weźmie. Nie trzeba się bać.
Palce Iblisa obejmują ten skrawek pergaminu, jego oczy już biegną po znakach pisma rodzimej mowy.


Razem ze wspomnieniem tego, który tak wprawnie kreślił greckie litery, bo to wszak ręka Celestina, niczyja inna, spisała te słowa, przyszło olśnienie. Twarz starca. Twarz ghula Celestina, grajka, który mu służył.

Iblis szarpnął głową jak spłoszony koń. Starzec zgięty w pół kuśtykał mozolnie w dół ulicy, a w bramie, która rozwarła się ze skrzypnięciem, ukazała się postać odźwiernego.
- Wielebny przyjmie szlachetnego pana.

Saban


W kącie ślepy starzec brzdąkał nostalgicznie na lutni, akompaniowała mu na dzwonkach odziana w powłóczystą szatę dziewczyna, dym kadzideł snuł się pod rzeźbionymi belkami sufitu. Dwójka dziewcząt, wysoka, krągła blondynka i ciemnowłosa trzpiotka o zadartym nosku grały z klientami w karty. Pachniało winem, młodością i obietnicą tysięcznych rozkoszy. Za pieniądze, oczywiście.
Santiago, pełniący w przybytku rozkoszy zaszczytną funkcję wykijdajły, nachylił się do marynarza. Czerwona rozpięta koszula nie ukrywała ani siatki blizn na jego piersi, w tym jednej szczególnie ciekawej po pchnięciu nożem, ani szerokich barów i muskularnych ramion.
- Sara nie przyjmuje gołodupców – oznajmił tubalnym basem.
Saban zachichotał w duchu. Wyraźnie długie nauki dobrych manier, których Sara udzielała swemu porządkowemu, spełzły na niczym.
- Mam pieniądze – oznajmił, a na wypadek, gdyby do niezbyt lotnego Santiago nie dotarły słowa, zademonstrował to samo gestem. Mianowicie zabrzęczał sakiewką.
- Sara nie przyjmuje obcych.
Saban przewrócił oczami. Zawsze to samo. Gdyby greccy bogowie, miast Cerbera, ustawili u wrót Hadesu miłego Santiago, żaden wypacykowany heros by się przedarł. Santiago, zbrojny w swe straszliwe pięści i przyrodzoną tępotę, stał w miejscu jak wmurowany.
- Przekaż swej pani, że zapłacę.
Na czoło Santiago wystąpiły krople potu, znamionujące ciężki wysiłek umysłowy.
- Za co pan zapłaci?
- Powiedz pani, że chciałbym się od niej dowiedzieć wszystkiego – oznajmił Saban głosem głębokim i aksamitnym. - Całej prawdy o kobietach.
Osiłek trawił to zdanie przez chwilę. Wreszcie, rzuciwszy krótkie „Pan poczeka” obrócił się niczym okręt pod pełnymi żaglami, i przemieścił swą zwalistą sylwetkę w stronę schodów o balustradzie rzeźbionej fikuśnie w sceny mitologiczne. Saban rozwalił się swobodnie na ławę. Z rozbawieniem odnotował ciekawe spojrzenia klientów. O tak. Wielu chciałoby dowiedzieć się całej prawdy o kobietach. Wielu skłonnych było za to zapłacić. Z tego, co Saban wiedział, Sara sprzedała kilku ciekawskim i naiwnym tę prawdę. Każdemu inną, przykrojoną na jego potrzeby. Wymyślone dla krotochwili hasło żyło własnym życiem i jak czarodziejska kura znosiło złote jajca.

Sara bawiła się słowami, każde wydarzenie odbijała po tysiąckroć w lustrach swoich oczu, żadna opowieść powiedziana powtórnie nie była taka sama. Każdy inny powiedziałby, że Sara kłamie i nie może przestać. Saban natomiast uważał, że Sara jest urocza. Tak jak uroczy był jej dom, pełen przepychu i bogactwa, muzyki i pięknych dziewcząt. Cygan skądinąd wiedział, że każda z pracujących tu dziewcząt posiadła trudną sztukę czytania. Specjalnie dla klientów, oczywiście. Tych wożących ze sobą ważne listy. Jak Sara podczas krótkiego snu wycieńczonych rozkoszami klientów zakładała z powrotem zerwane pieczęcie, jeszcze nie odkrył. Ale mu się nie spieszyło. Chciał przedzierzgnąć tę znajomość w przyjaźń, bo szczerze lubił Sarę – za jej urok, za klasę i za kłamanie dla czystej zabawy. A wszak przyjaciołom pozwalamy na posiadanie małych tajemnic.

- Sara czeka – zagrzmiał za nim Santiago, i Saban, odprowadzany zazdrosnymi spojrzeniami klientów, ruszył za olbrzymem do prywatnych komnat Sary.
Po wąskim korytarzu biegała czteroletnia może dziewczynka, goniąc z grzebykiem małego, białego pieska. W sąsiedniej komnacie znana Sabanowi Luisa, dwudziestoletnia śmieszka, czesała jakąś nową dziewczynę, i mozolnie uczyła ją słów, które mężczyźni chcą usłyszeć w łożu. Pachniało gardenią i plackiem na miodzie, jakaś roznegliżowana dziewczyna z naręczem sukni na ramieniu śmignęła obok mężczyzn, ocierając się o Sabana ze śmiechem. Zza kolejnych otwartych drzwi dobiegało dukanie po łacinie. Młoda dziewczyna o włosach koloru miodu, gustownie upiętych za pomocą srebrnego drutu, męczyła się nad listem. Za jej plecami spacerowała wyprostowana jak struna, dumna Dezyderia Barroso. Poprawiała co chwilę wymowę dukającej młódki. Nagle uniosła głowę i spojrzała Sabanowi w oczy. Gwałtownie podeszła do drzwi.
- Za młoda! - warknęła ostro, zanim zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Saban szczerze nie znosił Dezyderii. Była zbyt oschła i zbyt wyniosła. Czasami się zastanawiał, czy gdy leży pod klientem, też zachowuje ten swój pogardliwy i pełen wyższości wyraz twarzy. I czy komukolwiek to się podoba.

- Zostaw nas, Santiago!
Sara stała na końcu korytarza, opierając wdzięcznie pulchną dłoń o futrynę. Jej obfite kształty opinał fantazyjny, wielobarwny zawój, droga materia trzeszczała niebezpiecznie na szerokich biodrach i obfitych piersiach. Uśmiechnęła się filuternie. Zęby też miała duże, szerokie i bardzo białe. Właściwie wszystko w niej było duże. Patrzyła na Sabana z niebotycznych wyżyn swego niepospolitego wzrostu, a ogrom roztaczających się przed Cyganem kobiecych krągłości jak zwykle go przytłoczył. Głupi byłby jednak ten, kto sądziłby, że Sara przy swym wzroście i wadze jest ociężała. Saban miał okazję to sprawdzić i wiedział, że Sara biega szybciej niż myśliwski ogar. Zamknęła za nim drzwi, i jak zwykle porwała go w objęcia.
- Tak dawno nas nie odwiedzałeś, myślałam już, żeś gniewny o co – wychlipała mu z uczuciem w ucho.
- Saro... - jęknął głosem zduszonym przez napierające mu na twarz piersi, wsłuchując się z przestrachem w podejrzane trzeszczenie swoich żeber. - Wiesz dobrze, że o nic nie jestem gniewny. I że zawsze o tobie pamiętam – zełgał, bo wydało mu się to odpowiedni do sytuacji.
- Naprawdę? - puściła go wreszcie. - Ja też o tobie często myślę – zełgała radośnie w odpowiedzi. - I pomyślałam dzisiaj, jak mi wieści z portu przynieśli.
- Port i miasto zamknięte. Ponoć zaraza. Mam nadzieję, że to nie wpłynie na twoje interesy.
Sara machnęła pulchną dłonią i prychnęła pogardliwie.
- W czasach próby ludzkich charakterów, wojen, zarazy czy innego plugastwa, którymi Wszechmogącemu podoba się doświadczać prostaczków, dwa interesy nigdy nie padną: Kościół i burdele. Bo jedni szukają pocieszenia w kruchcie, a inni między nogami dziewek.
- To cudownie. Chciałem o czymś z tobą pomówić. Ale najpierw...
- Tak, najdroższy?
- Oddaj mi sakiewkę.
- Ależ, doprawdy...
- Moja sakiewka, Saro. Tu, do mojej dłoni.
Wampirzyca złożyła usta w ciup i niechętnie oddała mieszek.
- To tylko dla wprawy przecież – zełgała wierutnie.
- Nic innego nie przyszło mi do głowy, najdroższa – skłamał Saban w odpowiedzi.




Dante Sorel i Gaudimedeus


Armand sapnął ze wściekłości za odchodzącymi.
- Dobrze zrobiłeś – szepnął Zelocie Krab. - Dobrze zrobiłeś, nie bij się z tymi, od których hańba przylgnie do twego miecza jak trąd, i jak trąd go zeżre.
- Co z „Milagros”? Nie ma jej przy nabrzeżu. Widziałeś cokolwiek? - odszepnął Dante.
- Widziałem, jak odpływali. Nie turbuj się. Tu wiele małych zatoczek, w których mogli się schronić. Poślemy kogoś zaufanego, znajdzie twój statek.
Dante skinął głową. Od Kraba zawsze bił spokój i pewność, i jakimś niewytłumaczalnym sposobem udawało mu się przekazać te uczucia swym rozmówcom.
- A jemu co?
Gaudimedeus stał na progu karczmy jak słup soli. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie, szkliste oczy wpatrywały się w morze. Krab syknął.
- Zapaści dostał? Może w twarz mu trzasnąć, to się ocknie? - zasugerował ostrożnie.
- Nowemu bożyszczu gawiedzi? Podnieś na niego rękę, a rozerwą nas na sztuki.

Gaudimedeus patrzył. W chybotliwej powierzchni wody odbijały się znajome konstelacje, ale woda falowała, mieszała znajome kształty, wykrzywiała je, zakłamywała odelgłości. Które niebo jest prawdziwym? To nad nami, czy to odbite w tafli wody? I cóż się dzieje, gdy to nad nami roni jedną z gwiazd, przekazując je odbiciu? Gaśnie? Umiera? I czy w tym odbiciu umiera prawdziwie?

Astrolog potrząsnął głową, uraczył Zelotę i Kraba rozkojarzonym spojrzeniem. Chyba cos do niego mówili...
- Zamyśliłem się tylko. Wejdziemy do środka?

W zamkniętej sali, sali przeznaczonej dla Kainitów nie było nikogo, tylko sługa Jokanaana o twarzy zeszpeconej szarawym liszajem, kłaniając się do samej ziemi, rozwarł przed nadchodzącymi drzwi.

- Panie Sorel, nim zasiądziemy radzić nad zniszczeniami i przedsięwziemy poszukiwania Milagros, pomówić muszę z Manuelem. Mam wobec niego dług – Krab wskazał astrologowi jedną z ław. - Pan wybaczy, panie Sorel, ale nieczęsto zdarza się, by jeden z Tremere wyciągał do mnie pomocną dłoń.

Dantego gryzła sprawa zaginionego statku, chciał skoczyć na zewnątrz i tam czekać na Aimara... ale sam wiedział, że niecierpliwość nic mu nie przyniesie. Aimar zbierze wieści, tak dokładne, jak to możliwe, i sam go odnajdzie. Siedział tedy jak na szpilkach, strzelał kostkami dłoni i przysłuchiwał się szmerowi rozmowy dobiegającej zza przepierzenia.

- Nie zrozum mnie źle, Manuelu. Jestem ci wdzięczny. Całym sobą. I nie tylko ja. Wdzięczna ci będzie Cykada i wszyscy z naszych. Chciałbym tylko wiedzieć: dlaczego.
Astrolog milczał przez chwilę.
- Bo tak było trzeba. To było to, co trzeba było uczynić, aby uniknąć koszmaru, który tknąłby nas wszystkich.
Dante myślał o przeznaczeniu. O Aimarze, który w nie nie wierzył. O Manuelu, który jako astrolog wierzył całym sobą. O Krabie, który właśnie się z niego śmiał swoim dziwnym, chrzęszczącym śmiechem.
- A to paradne! Naciskać nie będę, nie chcę znać waszych tremerskich tajemnic, zachowajcie je dla siebie. Za zratowanie mnie odwdzięczę ci się. Według mej woli lub podług tego, czego sobie zażyczysz. A teraz dokończmy naszą rozmowę.
- Zbyt wiele długów za mocno ciąży.
- Właśnie tak, Manuelu, właśnie tak.

- Czy te spadające... gwiazdy, różniły się między sobą? Kolorem, kształtem?
Krab oparł twarz na szczypcach.
- Nie. Za każdym razem były takie same. Błękitne, pulsujące.
- A kształt.
- Okrągłe, ale ogon ciągnęły za sobą w pędzie. Jeśli leciały.
- Jak to: jeśli leciały?
- Te pierwsze dwie, które widziałem w Niebla del Valle, 50 lat temu, zrazu wisiała jedna nad twierdzą. Potem obok niej rozbłysła druga. I razem, obok siebie, pomknęły prosto na południe. Wtedy w pędzie ciągnęły ogon, obydwie.
- Kiedy to było dokładnie?
- Pamiętam jak dziś. 12 lipca roku 1465. Tuż po północy...

Drzwi skrzypnęły, nad głową sługi Nosferatów śmignęło kilkanaście mew. Jeden z miotających się w zamkniętym pomieszczeniu ptaków uderzył Dantego skrzydłem po twarzy. Astrolog przezornie i zapobiegawczo naciągnął kaptur.

Ptaki zbiły się w stado pośrodku pomieszczenia, skrzeczały upiornie. Słychać było trzaskanie kości i ohydne mlaśnięcia, jakby połeć mięsa był dzielony na sztuki przez rzeźnika. Ptaki stały się jednym ciałem, wirującą, makabryczną obrzydliwością, zbitą masą kości, piór, dziobów i paciorkowatych oczu, z których nagle wyrastała to ludzka ręka, to noga, to pęk włosów...


- Nie! - krzyknął Krab do wstającego Zeloty. - Odłóż broń!
Przyskoczył do potwornej masy, okrył ją zerwanym z pleców płaszczem, zamknął w ramionach. Ptasie skrzeczenie ucichło, a spod tkaniny dobiegł dziewczęcy, przepraszający głosik.
- Coś mi chyba nie do końca wyszło...

Krab tulił to przedziwne stworzenie w ramionach, szeptał coś uspokajająco. Szczupła, delikatna rączka wysunęła się spod płaszcza i oplotła jego pokrytą pancerzem głowę, drobne palce badały załamania skorupy. Przez szczypce Kraba przeplatały się ciemne, skołtunione włosy.
- Już dobrze?
- A mam wszystkie potrzebne kawałki?
Krab zaśmiał się cicho.
- Wszystkie, kruszyno. Wstań. Przestraszyłaś moich towarzyszy.

Dziewczyna miała subtelną, słodką twarz. Drobna i szczupła, o kościach delikatnych jak kości ptaka, przy rosłym Krabie zdawała się dzieckiem, choć liche giezło, w które była odziana, ukazywało kształty przynależne kobiecie, nie dziewczynce. Krab ciągle otaczał ją opiekuńczo ramieniem i serce Dantego ścisnęło się boleśnie. Wiedział, że kapitan ma córkę, choć nigdy jej nie widział, a teraz, wbrew sobie, zazdrościł im tej bliskości. Bo jemu tę bliskość odebrano przemocą, i nigdy nie będzie mógł odzyskać tego, co ma ta dwójka. Wieczne uczucie rodzica i jego dziecka. Dziewczyna szeptała coś do ucha ojca, wreszcie poczęła ciągnąć go na zewnątrz.
- Mewa, później!
- Teraz! Książę mówił...
Wyszli. Wrócili po chwili, delikatną twarz dziewczyny szpecił okrutny uśmiech. Krab zdawał się zadowolony, choć można to było wywnioskować tylko z raźnych, sprężystych kroków i intonacji głosu.

- Wybaczcie panowie, ale wiele się dzisiaj wydarzyło spraw dla mego klanu istotnych. To moja córka, Mewa – przedstawił dziewczynę Krab. - To Dante Sorel, opowiadałem ci o nim. I Manuel, zwany Gaudimedeusem.
- Tremere! - zjeżyła się dziewczyna, szarpnęła się niespokojnie.
- Manuel zratował mi dziś życie. Podziękuj mu. Choć jest uczonym i nie włada orężem, to jego ręka ocaliła mnie przed śmiercią.
Mewa przekrzywiła głowę jak zaciekawiony ptak, poruszyła nozdrzami. Wyzwoliła się z objęć ojca i pokłoniła się nisko przed astrologiem, składając delikatny pocałunek na wierzchu jego dłoni.
- Dziękuję wam, panie. I przepraszam za ostre słowa - wyrecytowała wyuczoną formułę, ale w jej niespokojnych, płochliwych oczach widać było niekłamaną wdzięczność.

Zasiedli ponownie do stołów. Dante za przepierzeniem, a Krab z Mewą przytuloną zaborczo do jego pleców naprzeciwko astrologa.
Jasnym się stało niebawem, że Krab plącze się w zeznaniach, jeśli chodzi o to, co robił w Niebla del Valle w chwili przejścia gwiazd. Astrolog zadawał kolejne pytania, na które kapitan nie chciał lub nie mógł odpowiedzieć.
- Celestin podpalił bibliotekę, wszędzie było pełno dymu, płomienie biły jak słup w niebo... Byłem przerażony, nie pamiętam.

Dante patrzył przez przepierzenie na drobną twarzyczkę Mewy, na jej chude przedramiona opalające szyję ojca, na wylęknione spojrzenia, jakie dziewka rzucała podczas rozmowy o rzezi sprzed lat, i zaczynał przeczuwać prawdę. Krab nie poświęcił zjawisku niebieskiemu więcej niż chwilę. W kłębach gryzącego dymu, brodząc we krwi, walczył o ocalenie tej, która była lub miała stać się jego córką.

- Dobrze - dał w końcu za wygraną Gaudimedeus. - A w innych przypadkach? Co widziałeś? I gdzie wtedy byłeś?
- Dwa dni temu, tuż po zmroku. Stałem na murach Oka Zachodu. Gwiazda pojawiła się nad miastem. Jedna, także błękitna, pulsująca. Wisiała przez chwilę i pomknęła na zachód, prasnęła daleko w oceanie. Gdyby się zastanowić... - Krab przymrużył oczy. - Jakby one wszystkie w jeden punkt leciały. Gdzieś tam na otwartym morzu.
- To ważne? Ojcze? - wtrąciła się Mewa zza pleców Kraba.
- Istotne - kapitan skinął głową.
- Wiem, gdzie mogła spaść. Mgła wisiała, ale po łuku ocenić można... z łowów wracałam. Tam spadły, gdzie Palec Diabła.
- Zatem i masz miejsce, astrologu. Skała daleko od wybrzeża. Każdy rybak cię tam zabierze. A raczej każdy, któremu złotem w oczy zaświecisz i strach stłumisz. Przesądny ludek wierzy, że to przeklęte miejsce.
- A wy?
- A my tam nie pływamy - oznajmił Krab tonem wykluczającym drążenie tematu. Różnica zaiste była ogromna.
- Poprzednia - ciągnął kapitan. - Dziesięć lat temu, 12 marca. Blisko do świtu było, może godzina?
- Dwie - uściśliła Mewa pękniętym głosem. Schowała twarz za plecami ojca, jednak nie na tyle szybko, by Tremere nie dostrzegł czerwonych kropel wzbierających w kącikach jej oczu. Krab sięgnął do tyłu nie oglądając się i pogładził ją nadgarstkiem po zmierzwionych włosach.
- Byłem na morzu, sam nie widziałem, ale opowiadali mi nasi. Nadleciała z północy...
- Spadająca gwiazda - szepnęła Mewa. - Niebo zapłakało nad Sokołem.
- Może to i prawda? - Krab przymrużył oczy. - Potem nam wieści przynieśli. Ponieważ Cykada odmówiła odstąpienia od księcia za cenę życia syna, Zeloci pozbyli się niepotrzebnego jeńca. Tyle dobrego, że mu miecz rzucili. Padł w walce.
Mewa pociągnęła nosem i oderwała się od pleców Kraba. Rzuciła Dantemu roztargniony i smutny uśmiech, po czym ze wzrokiem wbitym w brudne stopy poczęła krążyć po komnacie jak zwierzę w klatce. Krab potarł twarz szczypcami, pancerz chrzęścił nieprzyjemnie.

Manuel pojął, że tknął bolesne struny i rozmówcy jego stracili chęć do grzebania w otchłaniach pamięci.
- Jeszcze jedno tylko. Mówiłeś, że było jeszcze jedno.
- Tak. Siedemnaście lat temu - Krab mówił szybko, jakby zależało mu już na zakończeniu rozmowy.
- Trzydzieści siedem - poprawiła Mewa. - Ojciec spał, to mu się lata zlewają. Na jesieni.
- Datę pamiętasz dokładną? - Gaudimedeus niemal nazwę Mewę "panienką", ale zreflektował się, że Zwierzęta gardzą tytułami.
Mewa skubała chwilę usta palcami.
- Taaak. Chyba. To było tuż po tym, jak Morze Szczurów rozbił się we mgle pod samą twierdzą. 12 listopada.
- To była ta, która leciała z północy?
- Taaak. Bardzo szybko. - Mewa przeciągnęła dłonią w powietrzu dla podkreślenia swych słów.
- Godzinę pamiętasz? Gdzie wtedy byliście?
- Po północnym dzwonie, a byliśmy dalej na zachód od twierdzy, tam gdzie ruiny po opactwie...

Dante zerwał się z hukiem z ławy. Mewa podskoczyła wystraszona i znieruchomiała, wytrzeszczając na niego ciemne oczy.
- 12 listopada - wycedził Dante i dźwięk jego głosu zdumiał jego samego. - W 1478 roku? Tak?
Mewa nie słuchała. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w Dantego, jej usta zaciskały się coraz mocniej, na zaciśniętych pięściach zbielały kostki.
Wrzasnęła coś, jedno słowo, nim jej twarz przedzierzgnęła się w wykrzywioną maskę gniewu, nim skoczyła na Zelotę jak harpia, z rozczapierzonymi szponami.

Jej dłonie przecięły powietrze. Krab zdążył się zerwać i złapać córkę w pół. Wiła się w jego rękach, wierzgała i siekła na oślep pięściami, wykrzykując w gniewie na przemian dwa słowa w języku, w którym astrolog rozpoznał arabski.

Krab wreszcie unieruchomił ręce dziewczyny, wywlókł ją przemocą na zewnątrz. Słychać było jego ostry głos strofujący córkę, a potem wszystko ucichło. Astrolog rozważał, czy podzielić się obserwacją, że to nie widok Dantego rozwścieczył dziewczynę. Patrzyła na broń u jego boku.

Drzwi huknęły ostro za Krabem. Gangrel ściągnął kaptur z twarzy i zacisnął usta. Gdy się ozwał, w jego głosie przebijał ogromny zawód. I wstyd.

- Pan wybaczy, panie Sorel, mojej córce. Jest młoda i nie panuje nad sobą. Za jej postępek zapłacę ja. Proszę, byś nie chował urazy ani do niej, ani do mego klanu. Wiem, że to bardzo wiele, ale proszę też was obydwu, abyście zachowali to, co się stało, dla siebie. Jak i opinie na temat tego, jakim jestem ojcem.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 26-01-2010 o 18:48.
Asenat jest offline