Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-02-2010, 17:31   #23
Token
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
Czuł jak jego ręce drżą, jak zaciśnięte zęby trą o siebie, z towarzyszącym temu nieprzyjemnym dźwiękiem. Głupim było jednak sądzić, że Dantego ogarnęła wściekłość. Choć wściekły był na siebie, bo pierwszy raz od bardzo dawna opuścił gardę i gdyby nie Krab, gdyby to nie jedynie słaba Mewa, próbowała posmakować jego krwi. Nie byłoby dla niego nadziei. Ta noc miała jednak przyćmić wszystkie, które do tej pory raczyły jego oczy. Podczas trwającej przeszło sto siedemdziesiąt lat egzystencji widział ich natomiast ponad miarę znaną ludzkiej jaźni. Był to też czas ważnych wyborów i on sam aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji przyszło mu się znaleźć. Myślał o tym całkowicie ignorując postać milczącego Astrologa.

- Ich serca plamią grzechy przodków, a myśli kłamstwa. Odarli nas z drogi ku zbawieniu Ukochany.

Wspominał słowa Pauli trwając w milczeniu. Nie drgnął ani o cal. Wyglądał jakby atak Mewy wyrwał go z objęć rzeczywistości. Dopiero powrót Kraba zmusił jego ciało do ruchu. Obrócił się powoli w jego kierunku i choć przez krótką chwilę jego twarz znaczył smutek, szybko przykrył go gniewem. Cenił kapitana „Bożej Łaski” i ponad wszelką miarę pragnąłby zachować jego sympatię. Nie dane mu było jednak zaznać komfortu okazania swej słabości w chwilach takich jak ta. Nie potrafiłby skrzywdzić Mewy. Obarczyć Kraba bólem, który niegdyś wpędził jego samego w szaleństwo. Gdyby dzielili krew, Dante dawno zmieniłby się już w dzikie zwierze, jeśli w istocie niegdyś nim nie był. Być może to właśnie owe dziecko naznaczyło twarz Gangrela wieczną szpetotą. Dość miał jednak tych nieistotnych rozważań. Wypuścił z lekkim gwizdem powietrze i podniósł wzrok na sługę Cykady.

- 12 listopada 1478 roku - powtórzył cichym głosem. - Owej nocy zostałem odarty z miłości własnej matki.

Jego oczy zwęziły się, twarz natomiast napięła, sylwetka nieco pochyliła w kierunku Kraba. Postura Zeloty uległa całkowitej zmianie. Jakby pośród bezsilności i roztargnienia znalazł jedynie rządzę krwi, po czym z całych sił przytulił ją do własnego serca. Pozwalając by ta zawładnęła nim wedle swej woli.

- Wierzę, że choć namiastkę tego bólu. W przeciwieństwie do towarzyszącego nam Tremere, jesteś w stanie sobie wyobrazić - jego głos nadal pozostawał spokojny, dłoń zatrzymała się jednak na pasie, choć nadal w sporej odległości od rękojeści miecza. Druga natomiast, nieustannie przyciskała do boku księgę znalezioną w eremie. - I podobnie jak ja, tak i ty nie zważałbyś na nic, torując sobie drogę do prawdy.

Wykonał jeden spokojny krok w stronę Kraba. Nie chciał by do walki doszło przez przypadek. Po prawdzie w ogóle jej nie pragnął, ale nie miał żadnych złudzeń, że nie może pozwolić sobie na pozbawienie się takiej szansy. Możliwości by choć odrobinę lepiej zrozumieć to co wydarzyło się tej przeklętej nocy.

- Jeśli natomiast nie potrafisz powiedzieć mi nic więcej o błękitnej gwieździe, o owej nocy i o tym co wywołało gniew twej córki. Lepiej będzie ci zejść z mej drogi.

Nie potrafił przewidzieć zachowania kapitana. Trudno było mu wierzyć, że oddałby w jego ręce członka swego klanu. Jak nieporównywalnie większą niedorzecznością była prośba o własną córkę. Żałował, że nie miał innego wyjścia, że nie oddał przyjacielowi należytej czci i rzucił się w ten chaos, który wziął w posiadanie Ferrol. Nie wiedział gdzie był Aimar, Fernandez i dlaczego gwiazdy zaniosły całemu światu wieść o śmierci Pauli. Czuł jak sam zatraca się pośród targających nim wątpliwości. Kapitan uniósł zakończone szczypcami dłonie przed odmienioną, nieruchomą twarz.

- Potrafię. Zrozumieć - oznajmił spokojnym głosem kogoś pogodzonego z samym sobą. - Wiem, do jakich czynów potrafi popchnąć miłość. Do jakiego bohaterstwa. Do jakich szaleństw. I do jakich podłości. I wiem też, że jej siłę mierzy się ofiarami, jakie jesteśmy zdolni ponieść w jej imię. Mewa jest moją córką, panie Sorel. Jedyną, jaką mam. Jedyną, jaką pragnąłem mieć. To moja krew i ja ją nauczyłem, że należy walczyć o wszystko, co kochamy. Jeśli moje słowa doprowadziły ją do szaleństwa i podłości, powtarzam raz jeszcze: zapłacę za to ja i tylko ja, jako jej ojciec i opiekun. Także za jej atak i słowa, które rzuciła ci w twarz w miejscu, które winno być wolne od walk i kłótni. Nawet jeśli jej gniew okaże się słuszny. Czy mam twoje słowo, że satysfakcji za czyny mej córki domagać się będziesz tylko ode mnie?
- Od twej córki pragnę jedynie odpowiedzi i jedyne co mogę obiecać, to że nic jej z mej strony nie grozi - Dante cofnął nieznacznie prawą nogę, dłoń powoli przesunęła się zaś w kierunku rękojeści miecza, na której chwilę później spoczęła. - Jeśli dalej będziesz ostawał przy swoim. Za nic będą mi zasady rządzące tym miejscem, podobnież zdrowie me własne, a także każdego, kto w swej głupocie stanie na mej drodze.

Oczy Kraba podążyły za dłonią Zeloty, wbiły się czujnym spojrzeniem w rękojeść miecza, jakby w płatkach misternie kutej róży tkwiła odpowiedź na wszystkie pytania. Przekrzywił głowę, aż w jego karku chrupnęło coś nieprzyjemnie i ostro.


- Moja córka i Sokół, syn Cykady, byli sobie bliscy. Jego śmierć była najgorszym, co mogło ją spotkać. Co mogło spotkać nas wszystkich. Mewa nadal nie pogodziła się z tą stratą... to uczucie, jak sądzę, jest ci bliskie i znane. Wszystko, kim był, i wszystko, co się z nim łączyło, tkwi jej w pamięci jak zadra. Zeloci do dziś nie zwrócili nam miecza Sokoła, choć wielokrotnie o to prosiliśmy. Broni, którą miał ze sobą, gdy ruszał na północ, którą dzierżył w swej ostatniej walce. Broni niezwykle podobnej do tej, którą nosisz.
- Miecz ten otrzymałem przed laty od swej matki, daleko od ziemi po której dziś przyszło nam stąpać. Zaś od dnia kiedy narodziłem się w ciemnościach, ani ja, ani też ona, nie gościła w tych stronach - Dante minął Kraba. - Wolałbym by do tej sytuacji nigdy nie doszło. Miast tego, pozostaje mi ofiarować ci me najszczersze przeprosiny.

Kończąc przekroczył próg pomieszczenia pozwalając by jego ciało opuściło wszelkie napięcie. Jego umysł jeszcze przez moment wolny był od wszelkiej myśli. Dopiero widok wyczekującego go Aimara wyszarpnął Kainitę z tego osobliwego stanu. Mina młodzika nie poprawiła nastroju Zeloty.

- Kapitan Fernandez opuścił port kiedy tylko żołnierze chwycili za broń ... - już otwierał usta by kontynuować, urwał jednak widząc gest Sorela.
- Wystarczy Aimarze. Dobrze się spisałeś, a ja rad jestem, że Hugo opuścił port zdrów. Tymczasem musisz zrobić dla mnie coś jeszcze. Udasz się do ojca Navarro, wypytaj go o to co zaszło w mieście i opłać wedle swego uznania. Później odnajdziesz Romero, chcę by nadchodzącej nocy pomógł mi opuścić miasto. Kiedy skończysz, udaj się do domu i za nic go nie opuszczaj. Przybędę niebawem.

Ledwie przez moment wpatrywał się w oczy swego towarzysza. Ten nie odpowiedział, lata wspólnego życia nauczyły młodzika czytać emocje z twarzy Dantego, był zmartwiony. Po prawdzie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Bez słowa wykonał więc wydane mu polecenie. Zelota natomiast odczekał moment i dopiero kiedy ten minął, powrócił w objęcia nocy. Ruszył powolnym krokiem wzdłuż portu. Modląc się by ten jeden raz, jego osoba przyciągnęła ciekawskie spojrzenie Custodia. Czuł się dziwne ociężały. Ciążył mu miecz u boku, księga, którą nadal trzymał w dłoni, a także i sama dłoń przyozdobiona prezentem od Alego. Modlił się o czas, kiedy miast pytań, przyjdzie mu posiąść upragnione odpowiedzi.
 

Ostatnio edytowane przez Token : 05-02-2010 o 14:08.
Token jest offline