Kalin nie miał zamiaru ginąć dla miasta, które tak go przyjęło ani dla ludzi, którzy traktowali go jak śmiecia. Zresztą nie był wojownikiem. Nie mógłby i tak w niczym pomóc. Poza tym ważniejsze teraz było co innego... Jego wzrok powędrował na laskę w ręku. Obrócił się na pięcie i zaczął biec w stronę innej bramy. Dość szybko oddalił się od tłumu. Długie nogi sprawnie i szybko unosiły go, w jak mu się zdawało, bezpieczne miejsce. Kita na czubku głowy skakała przy każdym kroku. Cały dobytek ciążył mu na plecach, ale jeszcze bardziej ciążyła myśl o tym co właśnie zrobił. Jeszcze raz spojrzał na laskę. Błyskawicznie odwrócił się w stronę napastników. Oddzielony był od nich tłumem. Zaczynała się walka.
Taranis ściągnął z pleców toboły i dobył krótkiego łuku myśliwskiego. Wykonał kilka obrotów rękami w stawach i złapał za strzałę. Naciągnął cięciwę i pierwsza strzała poszybowała w stronę wroga. Potem druga. Chyba jednak nie wiele mógł zdziałać. Nie umiał szyć szybko. Naciągnięcie łuku zajmowało mu dużo czasu, a z nawyku zawsze dokładnie celował, a teraz było zbyt wiele celów. Nie wiedział gdzie strzelać. Może wyciągnąć miecz i do pierwszej linii? - Nie. To był jeszcze głupszy pomysł. Zginał by od razu. Był szybki i zwinny, ale nie specjalnie silny i kompletnie nie zaprawiony w boju. Poza tym - nigdy nikogo nie zabił. Nie mógł by tak po prostu odciąć komuś głowy... A gdyby tak?.. - Kalina olśniło. Cofnął się do tobołów i wydobył z nich liczne maści i eliksiry, które przyrządził. Jak nie zabijać to ratować! - Zarzucił łuk na plecy, złapał laskę w garść i pognał do trafionego strzałą mężczyzny nie zważając na plecak. Zręcznie ją wyjął (wiedział jak to robić. W końcu całe życie był myśliwym) i posmarował człowieka maścią powodującą spowolnienie wylewu krwi. Przyjrzał się ranie zastanawiając się czy grot mógł uszkodzić coś poważniej. Wylał na ranę mężczyzny trochę specyficznie pachnącej cieczy. Tamten syknął z bólu gdy substancja wdarła się do ciała. Szalony szybko wyciągnął z jednej z kieszonek duży, włochaty liść i kazał go ugryźć rannemu. Do ust człowieka spłynął palący i deczko miętowy płyn. Taranis nie zważając na grymas bólu i obrzydzenia na twarzy "pacjenta" otworzył kolejny pojemniczek. Nabrał na palce trochę obrzydliwie śmierdzącej, oleistej substancji i wtarł ją w ranę. Ciało automatycznie się sklepiło. Kalin wyrwał liść z ust mężczyzny i popędził do kolejnych rannych. Czuł się zobowiązany do pomocy. Czuł, że to wola Mistrza...
__________________ ...I'm still alive...Once upon the time...Footsteps in the hall... |