Wenecja 2 maja 1186 roku
To miasto zdawało się być ósmym cudem świata, szczególnie w blasku zachodzącego słońca, które odbijając się w wodzie laguny rozświetlając kanały i zatokę.
Filip krążył bez celu zastanawiając się co dalej ma z sobą począć. Był bardzo, bardzo daleko od domu, a choć pełna sakiewka przydawała mu pewności siebie to jednak nie dawała odpowiedzi co ma dalej czynić. Przekroczył jeden z przewieszonych nad kanałem mostków, skręcił w jedną uliczkę, drugą, trzecią i... stwierdził że się zgubił.
- Monsignore - zagadnął jakiegoś tragarza dźwigającego wielką pakę - Plazza Saint Marco, catedrale, capisci ? - próbował swym, mizernym italskim dogadać się z robotnikiem.
Ten chwile mierzył go wzrokiem po czym machnął niedbale ręką w kierunku z którego przyszedł Filip i szybko wyrzucając słowa zalał go potokiem wskazówek.
- Si, si , merci - przerwał ten zalew słów Francuz i skierował się w kierunku wskazanym przez Wenecjanina.
Zaułek w który wkroczył był wąski i zapadający wieczór skrywał go coraz w głębszym cieniu. przezornie oparł dłoń na rękojeści krótkiego marynarskiego kordu i krokiem mającym świadczyć o jego pewności siebie zagłębił się w uliczkę, choć po prawdzie wcale się tak nie czuł.
Gdzieś na górze otworzyło się okno i tylko dzięki refleksowi uskoczył przed strugą pomyj, która ochlapała jego ciżmy. Zaklął pod nosem i przyspieszył kroku tracąc na chwilę czujność. Dopiero więc po sekundzie lub dwóch zobaczył ze przed nim z ciemnej niszy wychynęły dwie postaci. Gdy rzucił szybkim spojrzeniem za ramię stwierdził że dwie kolejne blokują mu odwrót.
Wysoki, barczysty człek o twarzy pokrytej dziobami zagadał coś do niego. Filip rozróżnił kilka słów w języku normańskim, ale nie mógł uchwycić sensu wypowiedzi. Jednak wyciągnięta ręka wyraźnie dawała do zrozumienia, że nieznajomy żąda oddania broni.
De Fontebleu przyjrzał mu się baczniej lecz nawet w tak mizernym świetle mógłby przysiąc że widzi napastnika po raz pierwszy w życiu.
Jerozolima 2 maja 1186 roku
W Jerozolimie wrzało. Choć Święte miasto nigdy nie mogło być nazwane oazą spokoju to jednak teraz napięcie było wręcz namacalne. Ulicami przewalały się tłumy kupców, szlachty duchownych i żebraków. Tu i ówdzie błysnął bielą płaszcz templariusza, nieopodal mignął barwny herb rycerza naszyty na tunice.
Ostatnie wyczyny Renalda z Chatillon który splądrował muzułmańskie miasta na wybrzeżu Morza Czerwonego i złupił kilka pielgrzymich karawan spolaryzowały nastroje wśród mieszkańców.
Niektórzy jak templariusze czy Courtneyowie wyraźnie go popierali, inni jak szpitalnicy czy byli doradcy niedawno zmarłego króla Baldwina żądali ukarania rabusia i mordercy.
Oliwy do ognia dolewały wieści jakoby Saladyn rozjuszony wyczynami Renalda zbierał wielką armie z którą miał zamiar pognębić Królestwo Franków. Każdy plac, kawałek wolnej przestrzeni zajęty był przez mówcę, który z ogniem w oczach i płomiennych słowach przekonywał do swych racji.
Tak jak tu teraz.
Vincenzo widział stojącego na beczce niemłodego mnicha, który nawoływał do walki z synami Belzebuba jakimi mieli być wojownicy Salah ad Dina. Piętnował także fałszywych chrześcijan którzy w duszy sprzyjają poganom i chętnie widzieliby ich bijących swe bezbożne pokłony w świątyniach Pańskich. Łypał jednocześnie wzrokiem ku grupce sergeantów szpitalników ubranych w czarne płaszcze z naszytym białym krzyżem niedwuznacznie wskazując kogo ma na myśli.
Ci wysłuchiwali dość długo spokojnie coraz bardziej niedwuznacznych aluzji, jednak w końcu ich cierpliwość się wyczerpała.
- Stul pysk golona pałko - zawołał jeden z nich
- Do kruchty - zakrzyknął drugi.
- Dajcie mu mówić, prawdę mówi - za mnichem-pyskaczem wyrosło jak spod ziemi pól tuzina półbraci Zakonu Templariuszy - mów mnichu !!!
- Odkąd to Zakon Świątyni rządzi w mieście Pańskim ? - szpitalnik nie zamierzał dać za wygraną - niech ten klecha zamilknie !!!
- Odkąd my bronimy go własną piersią a nie zmawiamy się z poganami wrzasnął rosły żołnierz templariuszy.
- To kłamstwo !!! - odparował szpitalnik.
- Zarzucasz mi psie że kłamię ? - w rękach sługi Templum błysnął miecz.
Ciżba ludzka zafalowała, gdy przeciwnicy dobyli broni, zakolebała niczym morska fala przyboju i runęła w wąskie uliczki Jerozolimy. Jednocześnie z pobliskiej komandorii Templariuszy wysypały się dwa tuziny zbrojnych pachołków.
W tej samej chwili jakby za skinieniem różdżki u wylotu placyku ukazało się kilku konnych szpitalników. Widząc swych braci z zakonie w opresji spięli wierzchowce ostrogami popędzili na adwersarzy.
Wrzask walczących uniósł się ku niebu zmieszany ze zgrzytem dobywanych mieczy.
Vincenzo uniosła ludzka ciżba i chwile miotał się miedzy ludźmi walcząc tylko o utrzymanie równowagi. Jednak gdy baby, dzieci i starcy zniknęli w bramach domów zrobiło się nieco luźniej i mógł spokojniej się rozejrzeć.
Obie strony konfliktu na razie ograniczały się do płazowania, ale starcie za chwile mogło się przerazić w regularną bitwę bowiem na pomoc templariuszom biegli już Pizańczycy, na pomoc Szpitalnikom ciągnęli najzawziętsi rywale miasta z krzywą wieżą - Genueńczycy.
Właśnie wprost na Vincenza sadził susami typ z solidna lagą w reku, nie wiadomo czy Pizańczyk czy Genueńczyk. Pescadore widząc dziobate po ospie oblicze i potwornego zeza przeciwnika uznał w ułamku sekundy iz żadna genueńska niewiasta nie mogła wydać na świat podobnego indywiduum.
Pachołek bez ochyby musiał być nieodrodnym synem Pizy.