Podróż przebiegała bez przeszkód, chyba że takimi można by nazwać wybryki pokładowego psa o głupawym imieniu, Fifi. Wielki brytan brykał po pokładzie, kilkakrotnie starał się wyskoczyć za burtę i ogólnie stał się ulubieńcem wszystkich podróżujących. Gdyby jeszcze nie te obślinione rękawy i podrapane kolczastą obrożą, dłonie.
Blaise podobnie do pozostałych pasażerów łodzi, spędzał czas leżąc na pokładzie lub też siedząc opartym o reling i przyglądając się porośniętym lasem, brzegom. Prastarym borem jakże innym od znanych mu zielonych pól i jasnych zagajników jego ojczyzny. Od właścicieli łodzi, dowiedział się, że rzeka którą teraz płynęli nazywa się Flashgang i spływa z Gór Środkowych, na południe, wpadając do innej rzeki o nazwie Drakwasser. Siedział więc na jakiejś skrzyni i przyglądał się mijanej okolicy. Z rzadka widywał osady, skupiska paru chat stojących niemal w wodzie. Były to sioła zamieszkane przez rybaków, na co wskazywały niewielkie łódki przycumowane do pali i rybackie sieci rozwieszone na stojakach. Czasem osada zamieszkana była nie przez ludzi rzeki a przez drwali. Wówczas na brzegu i w samej wodzie piętrzyły się stosy, przygotowanych do spławienia pni.
Nocą, podczas swojej warty, bretończyk usilnie walczył z pragnieniem snu. Pragnienie snu zostało wieczorem wzmocnione przez wino, jakim jeden z byłych flisaków poczęstował wszystkich, z okazji jasnej nocy, rozświetlonej księżycową poświatą, umożliwiającą dalszą podróż, nawet po zmroku. Blaise całą swoją wartę spędził chodząc tam i z powrotem po pokładzie, po czym obudził swego następcę i ułożył się do snu. Spał mocno. A śnił mu się nie rodzinny dom, nie ukochana kobieta, nie chwalebne czyny a las. Potężne drzewa otaczające go na jawie, zakradły się także do jego snów. Ogromne i niebosiężne pnie celujące w niebo i on, niczym robak, pośród nich. Ciemna zieleń listowia i igieł, brąz kory i zapach wilgotnej, przesyconej grzybnią ściółki. Szczekanie...
Szczekanie nie pasowało do lasu. Szczekanie było realne. Zerwał się z miejsca, na którym spał i zaspanymi oczami spojrzał w stronę, w którą ujadał pies. Dostrzegł pędzącego przybrzeżną drogą jeźdźca, ubranego w kolorową liberię. Zauważył też, to czego ów jeździec nie widział. Za zakrętem odziani na czarno mężczyźni szykowali zasadzkę.
- Heeeej! Ty tam! Na koniu! Stóóój! Zasadzka! - krzyczał ile sił w płucach i wymachiwał rękami w stronę gońca, chcąc przyciągnąć jego uwagę i uchronić go od śmierci. |