Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-02-2010, 14:26   #27
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus


Miasto było zamknięte. Nawet dla szlachcica. Nawet dla tego, który ledwie parę pacierzy temu okiełznał żądny krwi tłum. Strażnicy na bramie spozierali na niego z obawą. Kłaniali się. Przepraszali. Przepraszał ich dowódca, którego ściągnęli śpiącego z łóżka, by postanowił, czy jednak nie wypuścić sławnego astrologa. Bramy miasta pozostały zawarte dla Manuela i stało się jasnym, że tą drogą nie będzie władny opuścić miasta.

Kamienne stopnie, na których siedział, przejmowały jego ciało chłodem. Poza miastem czekała pracownia, kurz osiadał na pergaminach i drogocennych księgach, na których słowa i myśli stały na baczność w równych kolumnach jak karne wojsko. Kamienie weneckie o misternym szlifie czekały, aż ręka astrologa osadzi je w uchwycie, by wzmocniły jego skierowany ku niebu wzrok.

Znalezienia schronienia nie nastręczało problemów. Młody Tremere mógł wszak spać w siedzibie zboru lub w domostwie swej mentorki. Jednak to oznaczało odłożenie poszukiwań – na nie wiadomo jak długo. I przyznanie się Grazianie do słabości. Manuel dobrze wiedział, co rzeknie i uczyni jego mentorka, a wiedza ta nie płynęła z obserwacji szlaków niebieskich, lecz z doskonałej znajomości jej osoby. Na pierwszym ich spotkaniu zapytała, czy Manuel wie, co oznacza bycie Tremere. Manuel już nie pamiętał, co odrzekł w odpowiedzi, która okazała się błędna, ale doskonale zapamiętał stanowisko swej nauczycielki.

Jesteśmy Tremere. A to znaczy, że zawsze dostajemy to, czego pragniemy.
Jesteśmy Tremere i jesteśmy wierni swemu klanowi. Ale poza nim nie ma takiej drogi, z której zawrócimy, nie ma przysięgi, której nie złamiemy ani świętości, na którą nie podniesiemy ręki, jeśli będzie to konieczne.


Eugenio zapewne będzie miał Manuelowi za złe jego występ w porcie. Ale Graziana zapyta, czy dostał to, czego pragnął. Gdy odrzeknie, że tak, Graziana roześmieje się srebrnym głosem i uzna sprawę za niebyłą.

Jesteśmy Tremere. Zawsze dostajemy to, czego chcemy. Nie oszukujemy samych siebie, potrafimy nazwać to, czego chcemy, i potrafimy to zdobyć.


Manuel chciał wyjść z miasta. I za nic nie przyznałby się Grazianie, a już na pewno nie Eugeniowi, że pozwolił się odpędzić od bram jak byle żebrak.

- Chcę za mury - oznajmił brukowi miasta.
- Przeleć.

Mewa stała tuż przed nim, bose, wąskie stopy nurzały się w kałuży błota i plugastwa. Skurczyła ramiona jak skrzydła, jej oczy jarzyły się jak węgle.
- Przeleć - powtórzyła, jakby to było najnaturalniejszą rzeczą.

Manuel wstał. Zbyt świeżo miał w pamięci jej niedawny atak, by czuć się bezpiecznie. Wydawała się drobna i krucha, ale Gaudimedeus doskonale wiedział, jak jest to złudne. Te drobne rączki w mgnieniu oka mogą rozedrzeć na strzępy.
- Nie potrafię.

Przestąpiła z nogi na nogę, przygryzła wargi. Ogień w jej oczach zgasł, a jej drobną twarz odmieniło... współczucie? Tak, współczuła mu. W jej oczach był robakiem pełznącym w pyle ziemi, który nigdy nie zazna wolności, które daje otwarte niebo, który nie dotknie wiatru. Ślepa na to, że Manuel patrzył w nieba szersze i wyższe niż te, których tykała swymi skrzydłami, litowała się nad nim, przekrzywiając głowę i przygryzając kosmyk włosów.

- Muszę się dostać do mego domu – zaryzykował Manuel.
Wyjęła włosy z ust.
- Po co? Spać można wszędzie.
- Muszę spojrzeć w gwiazdy - widząc zdziwione spojrzenie, jakim obrzuciła niebo ponad nimi, na którym gwiazdy widać było doskonale, dodał – Przez szkła, które wzmacniają wzrok. Mam je w swym domu.
- Jesteś uczony? - znowu przygryzła włosy, postąpiła krok do przodu.
- Odebrałem nauki.
- Pewnie... przeczytałeś wiele ksiąg? - naciskała z niezwykłym uporem.
- Wiele – przyznał ostrożnie.
- Jak dużo?
- Ekhm... bardzo dużo.

Podeszła jeszcze bliżej. Brudnym palcem dotknęła delikatnie okrwawionego rękawa, przeciągnęła po misternie haftowanych znakach.
- Sokół powiadał, że nasz rodzaj dzieli się na tych, którzy w ciemności nocy szukają światła i tych, którzy szukają krwi – powiedziała wolno. - Myślę, że szukasz światła w tych swoich gwiazdach. Pomogę ci. Ale ty pomożesz mi.
- W czym?
- Później.

Później przeciągnęła go przez trzewia Ferrolu. O tak, wiedział, że w tak starym mieście muszą być drogi prowadzące pod murami, spodziewał się tego. Ale nigdy nie myślał, że będzie mu dane zejść pod ziemię i opuszczać miasto drogą przemytników, tak, niewątpliwie przemytników, po cóż innego w tunelach zmyślne wózki i system kołowrotków, niż do szybkiego transportu towarów, które nie miały zostać odnotowane i obłożone podatkami? Wejście – zwykła klapa w podłodze, pyszniło się na widoku w warsztacie powroźników. Obydwaj rzemieślnicy na polecenie Mewy obejrzeli uważnie twarz Manuela.
- Ilekroć się zjawi, macie go puścić. Z przewodnikiem, coby się nie pogubił w ciemnościach.


I poprowadziła go wąskimi, krętymi korytarzami, jedną rękę – z pochodnią – trzymając daleko od siebie, drugą ściskając jego dłoń.
- Ten jest świeży – zauważył Manuel. Echo poniosło jego głos.
- Co?
- Tunel. Tamte były murowane. Ten tylko w ziemi wyryto, podparto strop...
- Bo tamte jeszcze z czasów Maurów. A ten myśmy kopali. Jesteśmy już poza murami.
- Mewa?
- Hm?
- Czym jest to światło, o którym mówił Sokół?
- Czymś cennym. Dla każdego czym innym, ale dla wszystkich tym, co nie pozwala zamienić się w bydlę.
- W zwierzę?
- Nie. W bydlę. W łajdaka, który pragnie tylko krwi. To coś, co jest tak cenne i tak jasne, że zdejmuje z twoich czynów brzemię podłości. Każdy pragnie czego innego, dlatego każdy szuka innego światła. Żądza krwi dla każdego z nas jest taka sama. I czyni nas takimi samymi, jeśli się jej poddamy.
- Potworami?
- Potworami. To już tutaj. Mam nadzieję, że nie śpią jeszcze.

Nie spali. Przynajmniej nie wszyscy. Manuel stał w milczeniu i pozwalał obmacywać swoją szatę gromadce zasmarkanej dzieciarni, kiedy Mewa tłumaczyła wychudzonej kobiecie, że Manuel jest przyjacielem, i od czasu do czasu będzie chciał przejść do miasta. W chacie cuchnęło, rybami, potem, chorobą i biedą. Spod ściany obserwowały astrologa dwie kozy o wyleniałych bokach, patrzył na niego staruszek z trzęsącą się brodą, któremu mała dziewczynka wtykała raz za razem łyżkę cienkiej zupy w bezzębne usta.
- Idziemy – Mewa rozpędziła dzieci. - Magik następnym razem przyniesie wam coś do jedzenia.

- Kobieta ma na imię Rosa – wyjaśniła już na zewnątrz. - Przynieś jej zawsze coś do jedzenia, to cię puści. Poproś zawsze, żeby ktoś odprowadził cię do progu. Drogą lepiej byś nie chodził, a wśród skał pogubisz się łatwo.

Maszerowała szybko, lekko przeskakując przez przeszkody. Kiedy oczom Manuela ukazała się znajoma sylweta jego domu, astrolog był solidnie zmęczony, jego szata porwana i brudna. Mewa przystanęła.
- Trafisz już sam. Jutro, Tremere... jutro książę wezwie wszystkich na spotkanie. Jeśli jeszcze nie dostałeś rozkazu, otrzymasz go pewnie szybko. Mam prośbę. Już po spotkaniu... - szukała słów – myślę, że wszyscy będą szukać krwi. Odłącz się od swoich, tak by nie zobaczyli, będę na ciebie czekała przy eremie na drodze do Oka Zachodu. Wszyscy będą szukali krwi, a my wyniesiemy księgi i pisma.
- Od kiedy klan Gangrel pasjonuje się księgami?
- Od kiedy odkrył, że wszyscy inni potrafią pisać i czytać. Przyjdziesz?



Dante Sorel



Walka już się skończyła. Już znoszą ciała, usypują je w stosy. Gdzieś rzęzi konający. Jakiś ksiądz modli się rozedrganym głosem. W wodzie unosi się ciało marynarza, twarzą w dół, obija się o burtę statku w jakimś upiornym tańcu, krew barwi wodę długimi pasmami.

Aimar odbiegł i Dante został sam na nabrzeżu, ze swoimi pytaniami, swoją modlitwą o odpowiedzi i swoją samotnością. Słyszał jak przez mgłę pokrzykiwania Kraba i przekleństwa, które wartką strugą płynęły z ust kapitana portu. Doprowadzić port do porządku... sprawdzić żurawie...
Po co, do wszystkich diabłów? Po co, skoro port został zamknięty? Nie będzie towarów, które trzeba rozładować. Dantego tknęła myśl, która choć jego – była zupełnie obca jego dotychczasowym rozważaniom.

Da Labrera zrujnuje miasto.
Cokolwiek skłoniło go do zamknięcia portu, nieważne, czy osiągnie zamierzony skutek, czy nie, doprowadzi Ferrol do ruiny i biedy, jeśli kwarantanna się przeciągnie.

- Cóż za piękna, piękna katastrofa – głos Custodia, który stanął obok niego, ramię w ramię, był jak zwykle obojętny i zdawał się tylko stwierdzeniem faktu, jakby jeńca da Labrery zupełnie nie obeszła ani ta walka, ani jej efekty, ani niewinne ofiary.
- Wrogowie księcia będą radzi, jeśli statki zaczną omijać Ferrol – wypalił Dante równie obojętnie jak jego rozmówca.
- Wrogowie księcia woleliby stanąć przeciwko niemu w otwartej walce. A nie patrzeć, jak się sam wykrwawia – odparł Custodio z uśmieszkiem. - Przynajmniej ci wrogowie, których znam, stoją na straży honoru własnego i innych. Co za honor dla księcia upaść w pogardzie i nędzy?

Jego nazwisko, przemknęło Dantemu przez głowę. Custodio. Strażnik.

- Książę zwołał na jutro po zmroku spotkanie. Wszystkich spokrewnionych, nawet mnie, nędznego jeńca, nie ominęło zaproszenie. Nadchodzą ciekawe czasy, panie Sorel. Czasy, w których wszyscy będziemy musieli podjąć ważkie decyzje. Nie chcę, byś dokonywał wyborów opierając się na kłamstwie. Wszak jednej krwi jesteśmy, nieprawdaż?
- Prawdaż.
- Zatem patrz, komu zawierzasz, na czyich słowach budujesz swe postępowanie. Zawsze byłeś blisko z Gangrelami. - Custodio odwrócił się twarzą do Dantego, jego twarz ciągle była obojętna, przykryta tym znudzonym uśmieszkiem. - Opowiedzieli ci już wzruszającą bajkę o honorze, miłości i śmierci? Wycisnęli ci łzy z oczu? Są w tym doskonali, rozminęły się powołaniem nasze zwierzątka, na salony i pałace im było iść, nie na okręty. Nasze Zwierzęta, co się chlubią, że ich słowo jest równie niewzruszone jak prastare korzenie Oka Zachodu. Cykada, dziwka bez honoru, która zdradziła Malafrenę i doprowadziła do jego śmierci, która wyniosła swego malkavskiego gacha ponad własny klan; Sokół, jej syn - tchórz, który odstąpił swych druhów trzęsąc się o własne istnienie, i Krab. Kłamca.



Giordano di Strazza


- Jest chyba dobrze? - zasugerował Giordano Salome, która drobiła obok niego małymi kroczkami.
- Jest chyba bardzo źle – odparła Trędowata. Milczała przez chwilę, tylko odgłos ich kroków rozbrzmiewał w wąskiej uliczce. - Dla domeny – dodała po chwili. - Bo ty masz szansę się wyślizgać. Jestem przekonana, że księciu nie doniesiono o twoim wybryku. Dowie się, wcześniej lub później, ale swego zezwolenia już nie cofnie. Postaraj się jutro, cokolwiek się będzie działo, zaskarbić sobie jego wdzięczność. O twoim czynie nie zapomni, ale będzie miał powód, żeby o nim nie myśleć i nie szukać odwetu.
- Coś winienem wiedzieć o domenie?
- Poza tym, że Damaso jest tu jedynym panem, słuchasz go albo giniesz? - Salome przystanęła. - Prawa Camarilli znasz, Antoniusz mi pisał, że cię wprowadził. Przestrzegaj ich, bo to oczko w głowie naszego księcia. Nie poluj na szczurołapów i zakonnice, mamy zakaz. Nie tykaj też ludzi Andradów – zakazu formalnie nie ma, ale książę nie będzie patrzył na to przychylnie. I szukaj przyjaciół, którzy staną za tobą w potrzebie. Szukaj ich szybko, bo bez nich przepadniesz. Znajdź też sobie schronienie. Na razie możesz zatrzymać się u nas, ja ucznia Antoniusza na bruk nie wyrzucę, ale winieneś mieć własny dom.
- Ktoś z mego klanu jest w mieście?
- Dwóch. Custodio, jeniec z północy. Staraj się z nim nie pokazywać, bo łatwo możesz zostać oskarżony o spiskowanie z buntownikami. I Dante Sorel – Salome zamilkła, szukała słów. - To dobry, cnotliwy i rozważny mąż, ale uważaj, jeśli będziesz z nim rozmawiał i jeśli zechcesz uczynić go swym druhem.
- Dlaczego?
Milczała. Tym razem zbyt długo i Giordano zyskał niemal pewność, że Salome udzieliła mu pokrętnej odpowiedzi.
- Jest pełen smutku, a jest to smutek takiego rodzaju, który wędruje od duszy do duszy, i spala wszystko na swej drodze. Nie powinno go tu być, ale kiedy przybył, jeszcze się łudziłam, że da się wrócić do snu, z którego nas brutalnie zerwano. To puste i naiwne, Giordano. Mówię ci o tym, byś nie popełnił mego błędu. Czasami w dobrej woli czynimy innym śmiertelną krzywdę.
- Książę jutro ruszy na północ?
- Nie sądzę. Wszak mówił, że Zeloci to nie największy problem. Ale ma to w planach i raduje się na tę walkę. Odżył nasz książę. Znów jest w swoim żywiole.
- Zatem co rozkaże jutro?
- To, co mówił. Będzie karał zdrajców. Naszymi rękoma, skoro zamknął miasto, by nikt nie odszedł. Czekają nas Krwawe Łowy. Pierwsze od pół wieku. Dałabym wiele, żeby wiedzieć, co książę wyszeptał tej gangrelskiej ptaszynie. I po co wezwał tego grubego Giovanni.



Saban


Uśmiech Sary sam w sobie był klejnotem.
- Ukochany kuzynie, to, co w tobie cenię najbardziej, to wierność starym obyczajom i troska, z jaką prowadzisz mnie, słabą niewiastę, po drodze czci i cnoty.
Gdyby słowo ciągle miało moc stawania się ciałem, te słowa przybrałby niechybnie postać wielkiej głowy cukru. Sara splunęła na dłoń i ścisnęła wyciągniętą rękę Sabana.
- Udam się do księcia jeszcze dzisiaj, dawno mnie nie widział, stęsknił się zapewne. Sama nie wiem, czemu jestem wobec niego taka okrutna?
- Nie zawiesił ci na szyi jakiejś ładnej błyskotki?
- Taaak. To może powód, mój drogi i przenikliwy kuzynie. Ale poważnie... dostałam od niego coś innego, jeszcze dzisiaj. Poczekaj chwilę, pokażę ci...
- Worek złota?
- Nie, gdzież ja to schowałam?
- Testament, w którym zapisuje ci Ferrol z przyległościami?
- To byłoby cudne, ale nie. Ach, moja pamięć. Mam! - i Sara sięgnęła za swój obszerny dekolt, ukazując rzeczy, które słabe niewiasty podążające drogą cnoty winne trzymać w ukryciu. List, opatrzony złamaną książęcą pieczęcią, podała Sabanowi, po czym zaczęła upychać pod tkaniną niesforne, wyrywające się na wolność wdzięki.

Ja, Damaso Hiero da Labrera, książę miasta Ferrol, zapraszam ciebie, Saro klanu Ravnos, i ciebie, Sabanie klanu Ravnos, do mego domu jutro po zmroku.

- Jakiż jest... wylewny nasz książę, drogi Sabanie. Ale zważmy, że ma nas za swych drogich przyjaciół.
- Skąd ten wniosek, droga kuzynko?
- Widziałam list przeznaczony dla Custodia. Jemu rozkazywał, w razie niestawienie grożąc karaniem na gardle. Nas zaprasza.
- Zamierzasz skorzystać?
- A któż wie, co przyniesie jutrzejsza noc?

Gdy Saban schodził ze schodów, poczuł na pośladkach siarczyste i poufałe klepnięcie. Sara uśmiechnęła się niewinnie.
- Podoba mi się twoje nowe ciało. Przyprowadź je jeszcze kiedyś.
Zanim Saban zdążył rozważyć, czy wampirzyca żartuje, kłamie, czy też – co robiła od czasu do czasu, żeby zbić go z pantałyku – mówi prawdę, zanim zdążył ułożyć w głowie odpowiedź, Sara ścisnęła jego ręka i syknęła jak kocica.
- Idź już.
- Co się dzieje?
- Ischyrion przyszedł. Zaraz mi wystraszy wszystkich klientów.
Istotnie, szczupły Malkavianin stał na dole schodów i dyskutował z Santiago. Ucichły śmiechy, i zdawało się, że nawet ciepła woń kadzideł uciekała przed otaczającym szaleńca chłodem.


- Poradzisz sobie?
- Z tym cherlakiem? Nawet się nie spocę. Jedyny syn Malkava, którego się obawiałam w tym mieście, szczęśliwie gryzie już ziemię. Ischyrion to wychudzone kocisko, które pomalowało się w paski i udaje, że jest tygrysem. Idź już.
- Nie chcesz, bym był świadkiem twej wiktorii?
- Nad taką nędzą? Nie wiedziałabym, gdzie oczy podziać ze wstydu!

W porcie uprzątano już ciała. Saban szedł ostrożnie by nie wdepnąć w kałuże juchy i tych wszystkich płynów i mazi, które winny tkwić w środku człowieka, bo gdy wydostawały się na wolność, nie był to najpiękniejszy widok.

Na nabrzeżu, pięknie komponując się z szafotem wznoszącym się za ich plecami, szeptali coś do siebie Custodio i Dante Sorel. Wenecki statek „La Voce della Luna” kołysał się spokojnie na falach. Grubas w zielonych aksamitach przechadzał się po pokładzie, całkiem nieświadomy faktu, że jego otyła osoba stała się obiektem zakładu pewnego Ravnosa z pewnym Trędowatym. Zelota twierdził, że grubas należy do Giovannich, co zapowiadało kolejne ciekawe wydarzenia. Rabia mogła zdawać się obojętna na wszystko, co ją otacza, ale wizyty mordercy swego klanu w swym mieście nie zostawi ot tak, bez komentarza. Może zresztą nie będzie komentować, ale od razu przejdzie do działania? W każdym bądź razie... będzie bal.

I Saban zagwizdał sobie cichutko pod nosem wesołą melodię.



Iblis


Chuć i ruja, i ciała gżące się po kątach w tym domu, w którym odrodziła się pradawna Sodoma. Zapach chuci wypełnił nozdrza Iblisa, wsiąkł w jego odzienie i nie dawał się zignorować. Morze śpiewało w uszach Szaleńca, chodź, obmyjesz się w falach.

Osiłek, którego Bóg nie obdarzył rozumem, nie chciał go puścić na piętro. Iblisowi mignęła na szczycie schodów dumna sylwetka Dezyderii, mogła odprawić tego Cerbera jednym skinieniem, ale nie uczyniła tego. Iblis znał powód. W swej alkowie wyniosła kurtyzana gorączkowo nakładała na twarz mazidła, by ukryć swe zmarszczki, ściskała wiązania gorsetu, by nie zobaczył, że jej wdzięki zaczynały już więdnąć. Zapewne kropiła dekolt wschodnimi perfumami, by zamaskować ten koszmarny zapach. Zapach nieuchronnie zbliżającej się starości. I podczas gdy ona folgowała swej próżności, by ukryć przed nim usychającą urodę, on stał na schodach jak byle włóczęga. I musiał przełknąć tę zniewagę, bo Dezyderia nie należała – jeszcze – do niego. Więc stał, przestępując z nogi na nogę. Skinął właścicielce domu uciech, która stanęła na szczycie schodów z jakimś rosłym marynarzem. Sara uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, ale jej uśmiech nie sięgnął oczu. Wiedział nie od dzisiaj, że Szarlatanka patrzy niechętnie na jego wizyty u Dezyderii, że nie jest w Róży mile witanym i wytęsknionym gościem.

Czekał na schodach jak włóczęga, i wreszcie zezwolono mu na wejście. Służąca Dezyderii poprowadziła go na górę z pełną atencją, która jednak nie zakryła czasu, jaki musiał spędzić na oczekiwaniu.

Dezyderia czekała w swej alkowie, w obłoku perfum spoczywając pomiędzy poduszkami. Jej poza zdawała się swobodna, ale Iblis rozważył czas, jaki spędził pod schodami... nie, cały jej wygląd, ułożenie wszystkich przedmiotów, każdy jej gest był zaplanowany. W tym przedstawieniu na jego cześć, które powtarzało się z regularnością przypływu, dostrzegał coraz bardziej dotkliwy strach przed starością, który toczył tę piękną kobietę jak robak. Ciągle wszak była piękna, i będzie taka jeszcze przez parę lat, zanim czas odbierze swoje wotum.


- Ischyrionie – uniosła się lekko na poduszkach, głos miała głęboki, niższy, niż na ogół miewają niewiasty i lekko chrypliwy. - Rada jestem znów cię widzieć. Tym bardziej, że owo magiczne oleum, które byłeś miły dla mnie sporządzić, już się skończyło.
Do drzwi za plecami Iblisa ktoś zapukał. Dezyderia wstała z leżanki, ale zignorowała natręta. Mówiła szybko i coraz bardziej nieskładnie. Pukanie do drzwi umilkło. Dezyderia naciskała na sporządzenie kolejnych maści, kremów i olejków, które zatrzymają to, co nieuniknione, a w jej oczach coraz bardziej widać było panikę. I wtedy drzwi się otworzyły, a za nimi stanęła Sara, wypełniając swą niepospolitą posturą całą ościeżnicę.
- Pogruchacie sobie później, gołąbki – oznajmiła zimno, podrzucając klucz w dłoni. - Zapraszam do mnie, szlachetny panie. Dezyderio, ogarnij się. Barwiczka ci spłynęła z oka.

Ravnoska z hukiem zatrzasnęła za Iblisem drzwi swych komnat. Kolorowy ptaszek podskakujący w klatce natychmiast przestał śpiewać.
- Pan spocznie.
- W twoim domu traktuje się mnie jak psa – poinformował zimno Iblis.
- Doprawdy? - Sara podparła się pod boki. Wyglądała, jakby ugryzła zgniłą śliwkę i teraz się zastanawiała, czy ma ją przełknąć, czy wypluć. - W moim domu jesteś i będziesz traktowany specjalnie, to prawda. Ale na pewno nie jak pies.
- Zapewne są warunki?
- Są. Zawsze.
Wydobyła z sekretarzyka plik pergaminów. Jeden z nich podała Iblisowi.
- Ten dokument uczyni cię właścicielem pięknej kamienicy. Niezbyt dużej, ale położonej niedaleko nabrzeża, dostatnio urządzonej, ze służbą, którą oczywiście możesz wymienić na swoich ludzi. Niech to będzie mój prezent i dowód na atencję, którą zawsze darzyłam twój klan.

Dowody tej atencji dawała, faktycznie, wielokrotnie w przeszłości, rzucając Celestinowi kłody pod nogi przy każdej możliwej okazji. O ile jednak Sara szczerze nie znosiła starszego Malkavianina, o tyle on traktował ją jak dokuczliwą, ale niezbyt szkodliwą muchę.

- A jaki miałby być dowód mej atencji dla klanu Ravnos?
Sara skrzyżowała pulchne ramiona na piersi.
- Atencji? Jesteś zimną, plugawą żmiją, Iblisie, i plunąć mi na twą atencję. Straszysz mi klientów, przerażasz moje dziewczynki. Weź ten papier, zamieszkaj w tej kamienicy i niech cię oczy moje nie widzą. Niech twoja noga nie przestąpi mojego progu. Chciałabym w ogóle o tobie nie słyszeć, ale obawiam się, że to niemożliwe. Nie psuj mi interesu, a ja nie będę się interesować twoimi poczynaniami. Traktujmy się obojętnie, a oboje będziemy szczęśliwi. Dezyderię dołożę ci za darmo do tego interesu.
 
Asenat jest offline