Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-02-2010, 19:49   #30
Johan Watherman
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Wampir z początku spojrzał na rozmówczynie wzrokiem nie tyle złym i podejrzliwym, co surowym w zwykły sposób którym zdarza się spoglądać na innych niektórym śmiertelnikom. Tylko, że przeżyte lata w śmierci albo kompletnie zabijają emocje albo też zwielokrotniają je, kocha się jak nikt z śmiertelnych nie potrafi, a nienawidzi się, co przychodzi o wiele częściej, z siłą która może miażdżyć śmiertelne pokolenia, obracać w proch wielkie idee, a także tworzyć najwspanialsze dzieła tylko po to, aby były mieczem zemsty. Także surowość Iblisa, chociaż krótkotrwała, była silna. Zmrożone powietrze zdawało się skrzepnąć na te sekundy, prawie zmienić w klujące kryształki mrozu, a promieniejąca auta niepokoju, głębszego zła przycichła. Dopiero cisze i spokój zmąciło mlaśniecie suchych ust krwiopijcy kiedy otworzył je w celu zabrania głosu, a wszystko ustał i ustało również surowe spojrzenie. Było już tylko martwe.

-Bardzo tanio cenisz swój spokój?

”Ty chcesz uchodzić za silną, nawet jeśli się boisz. Składasz mi darowiznę, zaś wymagasz tylko wzajemne oddalenia, dopłacasz do tej oferty. Mimo to chcesz czuć się silną, dajesz sobie te poczucie obrażając mnie. Mimo to coś knujesz.”

-Najwspanialszym przypieczętowaniem umowy jest wzajemne skosztowanie swej krwi – dostrzegł na jej twarzy wyraz obrzydzenia, nie musiała już więcej mówić. - Czego oczywiście nie zaproponuje.

Teraz przyjrzał się jej z zadumą.
”Cóż Ty siostro czynisz? Chcesz mnie oddalić. Oddajesz mi nawet Dezyderię bo boisz się, że dzięki niej będę miał informacje. Czemu boisz się, boisz się upadku? Światło jest czyste i ciemność jest czysta. Krew nie jest, lecz tutaj, w tym gnijącym świecie mamy się pławić w śmierci, krwi i zgniliźnie ludzkości. Więc czemu się w niej nie unurzasz? Tylko mnie odrzucasz, nie chcesz. Mimo tego kombinujesz coś, może liczysz na pozory?”
Iblis uśmiechnął się sam do siebie od ucha do ucha, wielce zadowolony. Uśmiech nie był upiorny, był poważny i szczęśliwy, jak wspomnienie dawnych, radosnych chwil. Tylko, jeśli dla szaleńca radosną chwilą było szerzenie zła i walka z Bogiem, jego uśmiech był tylko jego radością, daleki był do uniwersalnego szczęścia, wartości pozytywnych.

-Dobrze więc, zgadzam się. Uprzednio chciałbym wynająć jedną z Twych dziewczyn dla istoty mi sprzyjającej, siostro. Niekoniecznie biegłej, ale gwałtownej i śmiałej która swym wdziękiem usidła pewnego mężczyznę i nie pozwoli mu usnąć tej nocy. Mogę nawet zapłacić. To będzie nasz ostatni kontakt, po czym podpiszę dokument, porozmawiam z Dezyderią i moja stopa tutaj nie postanie.

Sara wydęła usta
- Dezyderia jest piękną kobietą. I kimkolwiek jest ten, który ci służy, nie opuści jej łoża niezaspokojony. Oddaję ci najlepszą z moich dziewczynek. Żadna inna nie może się z nią równać.

-Tylko trwonieniem majętności byłoby wykorzystać ją w takiej sytuacji. Musisz o tym wiedzieć.

Podpisał dokument i zabrał je za sobą, skrzętnie upchają za kabzą. Wampirzyce pożegnał tylko oszczędnym kiwnięciem głową, nie potwierdzał swoich zapewnień. Jego wyjście zasygnalizowało zamknięcie drzwi oraz ubycie mroźnego powietrza.
Dalej jego kroki ponownie skierowały się w stronę lokum gdzie przebywała Dezyderia Borrassá. Po raz wtóry otworzył drzwi, przekroczył próg i przywitał ją po dworsku, skłaniając się. Ta zaś nie zwróciła na niego uwagi, wpatrywała się w lustro wodząc histerycznie wzrokiem po odbiciu swej twarzy, poszukiwała nowych niedoskonałości, zmarszczek i znaków nieubłaganie biegnącego czasu. Tymczasem Iblis usiadł za nią, na krześle, a ich spojrzenia spotkały się podczas odbić w lustrze. I tak wpatrywali się w siebie dobrych pale chwil niem to kurtyzana przemówiła pierwsza.

-Drogi Ischyrionie... Nie abym śmiała w Twój... Jednakże rada byłabym, gdybyś jednak zdecydował się uraczyć mnie tym eliksirem o którym ongiś wspominałeś.

Malkavian widział świat przez pryzmat swego szaleństwa, a teraz obserwowalny poprzez tumany niewzbijających się w powietrze, czarnych piór, kościane lustro po którym pełzały pająki tkające srebrne sieci. Blat został pokryty grubą warstwą kurzu zdającego się tlić i prażyć niczym nierażony pył z pieca. Zaś sama Dezyderia przypominała mu paniczny obraz staruszki z której powiewy dziwnego wiatru zszarpują młodość.

-Niestety, ale byłaby to zbrodnia. Jesteś oczytaną kobietą, pełna zarówna wdzięków cielesnych jak i powab umysłowych. Wiem jak niektórzy starcy przychodzili i całe noce wypłakiwali się takiej piękności nie mogąc sobie pozwolić na coś innego. Nawet jeśli w tym eliksirze miałbym poświecić canastę siebie, a poświęca się cześć własnej siły witalnej, to nie uczyniłbym Ci tej krzywdy. On wypala umysł, zostawiając tylko ciało – przerwał na chwilę, uśmiechnął się niemal sympatycznie. -Nie uważasz, że dla takiej damy, te gniazdo chuci to potwarz?

Iblis już myłaś, co będzie trzeba zrobić z prostytutką za parę lat, kiedy zacznie tracić kompletnie swe uroki. O ile część scenariuszy była dlań nader pomyślna, poczęcie karmienia ją krwią czy rozważana wamp iryzacja to reszta była iście bestialska jak wypicie jej do cna i torturowania kiedy jeszcze piękne ciało będzie się w stanie prężyć w bólu lub też uczynienie z niej istoty niższej, która myśli tylko o krwi i furii, swoistego ogra spuszczanego na łańcuchu. O raz kolejny radosne przemyślenia ogarnęły Iblisa, a przed wybuchnięciem śmiechem powstrzymał wampira smutek, że owa decyzja przyjdzie najwcześniej za rok, dwa jak i nie później. Tak więc wampir przybrał minę smutną, oczekującą głosu kurtyzany. Ta zaś zupełnie nie wróciła uwagi na informacje o urazie godności. Tym razem jej wzrok spadł bardziej na Iblisa, lustrowała jego sylwetę. Delikatny i hipnotyzujący zapach perfum skupił uwagę szaleńca na tyle, że użalać się w nim, a dopiero po kilku dobrych chwilach dostrzegł, że Borrassá rusza ustami. Słowa przybyły ostatnie.

-...jak mówiłam, nie potrzebuję eliksirów ani też innych specyfików, jednak wiem, że korzystanie z nich teraz zaowocuje, iż dłużej nie będę musiała z nich korzystać.

-Ależ oczywiście, z cala pewnością. Jednak nie uważasz, że praca w tym miejscu odbiera klasy damie? Kiedy to spokojnych dżentelmenów odstrasza zapach, odgłosy.... Winnaś mieć osobiste lokum. Właśnie twój przyjaciel, Ischyrion uczynił wszystkie formalności i rad jest prosić abyś teraz została zatrudniona u mej osoby na takich samych warunkach, własnym miejscu pracy z możliwym lokum w mej kamienicy.

I ujrzał jak srebrne nici pajęczaków pękają, a ona obraca głowę w jego kierunku, powoli, dwornie i z kosząca elegancją, a zarazem nie skrywając na twarzy wyrazu zaciekawienia, a także zadziwienia. Iblis jeszcze nie dokończył, lecz uprzednio postanowił stworzyć przyjazną minę. I chociaż w pomieszczeniu było naprawdę zimno, wiatr przeplatały cieplejsze powiewy jakoby niewspółgrające z wampirzymi emocjami podniecenia, niepewności i oczekiwania.

-Twoja propozycja brzmi rozsądnie, nawet bardzo. Co zaś z warunkami które miałam tutaj?

-Nic nie ma prawa się pogorszyć, a i jak słyszysz, kilka się polepszy. Mam też inne źródła przychodu aby zbytnio nie grabić piękności i myślę, że będę pobierał znacznie mniej niż dotychczasowa pracodawczyni. O wiele bardziej cenię sobie znajomość i nasze rozmowy.

-Dobrze więc. Zgadzam się – rzekła sucho i wyniośle.

-Świetnie – Iblis skinął lekko głową. - Już dziś możesz zajrzeć do swych rzeczy i pomyśleć coz jest z twej majętności potrzebne do zmiany lokum pracy, a także zastanowić się nad ewentualnym zamieszkaniem w mej kamienicy. Przyjść tam zaś mogłabyś już jutro po południu.

Tutaj nastał czas objaśnienia gdzież się owa kamienica znajduje, a także, czy Dezyderia zna podobne jak ona damy którym lepiej byłoby pracować u Iblisa, na co zyskał również oschłą odpowiedź, iż raczej nie przewiduje tego w ciągu najbliższych dni aczkolwiek w przyszłym miesiąca mogą wrócić do tej sprawy. Na sam koniec powstał i poprosił o przybory pisarskie i wolny pergamin. Pochylił się nad biurkiem i zapisał pewną treść.

Byłbym również rad, gdybyś będąc jeszcze tutaj, zaznała się z problemami natury administracyjnej i podatkowej w tym lokum.

Kurtyzana kiwnęła głowa, a Malkavian zwinął papier w kłębek i zabrał ze sobą. Teraz już została mu ostatnia sprawa w tym przybytku, najmniej kłopotliwa, zajmująca najmniej kłamstwa, manewrowania słowami o oszukiwania, a więcej przyjemności i radości.
Santiago, porządkowy, ochroniarz tego przybytku zasłużył sobie na głębokie uczucie które żywił względem niego wampir. Na nieszczęście ochroniarza, uczucie to z czymkolwiek pozytywnym nie miało ani krzty wspólnego. Tak to Iblis myślał krocząc ku wyjściu i obserwując tegoż wielkoluda. Santiago zaskarbił sobie niechęć Iblisa poprzez to, co czekało większość gości przybytku. Uporczywość i nieprzejednanie każące czekać przed wejściem jak pies, idąc za dzisiaj wypowiedzianymi słowami Iblisa. Przed wyjściem stanął przed osiłkiem prawdziwie po pańsku, lonie trzymając za plecami, zaś oczy\ kierując ku jego twarzy, a co razu śliskim spojrzeniem przemykał po źrenicach jakby chcąc się tam mimochodem zagnieździć, wedrzeć do środka i zostawić kukułcze jajo. Zaczęło się.

-Nie kusiło Cię kiedyś ruszyć na tutejsza panny ze swą włócznią? Dobry to przykład, wszyscy księża tak czynią. Chcesz być grzesznikiem? Czujesz zapach? Powąchaj? Niuch, niuch! No... Czujesz? Tyle tu pracujesz, a nie korzystasz. Dzwony biją, słyszysz? Słyszałeś co robią sułtani z takimi jak ty? Robią sobie z nich kochanki... Chciałbyś być kochanką? Ty jeden brany przez muskularnych facetów, a potem ty byś brał te tu pracujące panny. No nie rób takiej miny, zaraz załatwię księżulka, on przeleci takich jak ty...

Słowa szaleńca zmieniały się w potok słów, a Santiago przybierał coraz to głupsze miny wrażające wielki wyraz zadumy. Kiedy zaś poszczególne, szybko wypowiadane słowa kompletnie zatraciły zrozumiałe brzmienie, pojawiły się delikatne fenomeny słuchu u olbrzyma. Ledwo słyszalne bicie dzwonów czy dobiegające zewsząd jęki rozkoszy. Olbrzym poruszył się niespokojny, kiedy powabny cień przemknął mu na skraju wzroku. Iblis zamilkł, pośpiesznie wyszedł z budynku i wsiawszy na konia, ruszył.
”Osoba pracująca w takim miejscu będzie miała zapewne tydzień gorących wizji... Vagina denat, a i może przyjemniejsze.”
Nie mylił się. Kiedy tylko Santiago został sam, wizje nasiały się. Rozkoszny, niepokojący cień i lęk. Był sam, wszyscy w pokojach, a z cienia przywitała go nikła postać.



Tymczasem Iblis dalej jechał na swym koniu którego nazwać rumakiem byłoby wyolbrzymieniem a szkapą – wielkim nieporozumieniem. Prawie zajechał do końca uliczki, minąwszy siedzibę cechu ludwisarzy i wjechała mały, okrągły placyk przy który ujrzał zadbana fasadę dwupiętrowej kamienicy. Jego kamienicy.
U bramy zsiadł z konia i począł po dość chamsko i prostacko dudnić weń, aż nie ukazał się mu przed oczyma zaspany starszy mężczyzna wyraźnie utykający na jedna nogę. Rtęciowy zarost, gęsto kudły na głowie i mrużone przed światłem własnej lampy oczy – tak, wampir zdązył go już zlustrować. Natomiast głos miał srogi i gniewny.

-Czego panie o tak nieludzkim czasie budzić?

-Nierozsądne jest otwierać nieznajomemu w nocy. Ale wybaczam.

Mówiąc to, ukazał mu papier stwierdzający własność majątku. Ten czytając mało wprawnie lecz czytając, co było godne pochwały, zrobił minę nielichą, a oddając już wpraszał Iblisa na mały dziedziniec.

”Nie ma ogrodu, ani krzty ogrodu i lasu... Kiedyś będzie trzeba to zmienić. Teraz chyba jednak nie powinienem mówić, ze przydałby się las krzyży, a aby nie było nazbyt martwo, należałoby przybić do części kilku osobników i oczywiście podlewać ich octem... Tak, stanowczo, do tego przejdziemy przy innej okazji.”

Tymczasem przeszli do środka budowli, korytarz zdobny przedmiotami. Chromy postanowił ugościć Iblisa na pierwszym piętrze, w bibliotece. Ta zaś ziała swoistą pustą. Cóż to była za biblioteka, gdzie puste regały zajął kurz, tak samo jak drabinę i stolik wraz z krzesłem. Książki wzrok nie uświadczył, uświadczył tylko rozpraszany przez świecę mrok oraz barwne mozaiki które, sądząc po kunszcie miały jakby zastąpić książki. Malkaviana uderzył brak książek i nawet nie zauważył wyjścia staruszka, gdy obudziły się w nim wizje i skojarzenia pustej biblioteki z Otchłanią. Usiadł na zakurzonym krześle. Wnet przed jego obliczem zjawiła się cała służba kamienicy, cztery zaniepokojone istoty ludzie o swoje miejsce pracy.
Mężczyzna okazał się nazywać Indalecio Grases i przewodniczyć tutejszej służbie. Obok niego zaś stał zgarbiony młodzieniec jakby lękając się, że swym spoglądaniem z góry, a od Iblisa był wyższy o głowę, obrazi pana. Gołowąs widać, że niezbyt bogatej rodziny, jak nie sierota usługiwał fizycznie i zwał się Alonso wedle przedstawienia Indalecio, gdyż sam czarnowłosy chłopaczysko nie chciał zabierać głosu. Dalej Iblis rozsiadł się wygodniej na krześle, siadając bokiem i łokieć popierając na stoliku. Lubieżnym wzrokiem omiótł cała sylwetkę młodej służki, z trzeba wiedzieć, że dziewczę było to młode, i najpewniej dopiero od roku czy dwóch mogła szczycić się atrybutami kobiecości które odbijały się w koszuli nocnej. Twarz gładka,, poważna i spuszczona na dół i uniżonością. Spięte, brązowe włosy nader zadbane tak samo jak ogólna woń czystości, zarówno tej zapachowej od mycia się jak i duchowej którą to Iblis bez problemu rozpoznał. Spoglądał to raz na twarz służki, a to raz na jej biust. Dość powiedzieć że w zniekształconym szaleństwem świecie wampira jawiła się ona całkiem naga, naga i gładka, spowita w tumanach białych płatkach tulipanów.

-Panie... Jestem Inés Maria Grases, posługuje tutaj.

Głos dźwięczny, nieśmiały i urzekający swoja cichością. Malkavian już wiedział co będzie miał do roboty w związku z kamienicą, wiedział. Jakże była podobna do Anastazji, jego Anastazji. Natomiast Inés nie była jeszcze jego. Ostatnią ze służby była stara, masywna baba która już bez ogródek przedstawiła się jako Baldomera. Teraz czas było na Iblisa, nie powstając, zaczął mówić.

-Jestem Ischyrion Baalis Melchiades z Csoeepltuemm, jestem lekarzem. Zrazu mówię, że mam zamiaru zachować was jako służbę. Jutro przybędzie tutaj moja przyjaciółka, Dezyderia Borrassá. Jeden pokój ma zostać wyszykowany tylko dla jej dyspozycji, a również wszystko ma być w takim stanie, gdyby zechciała tutaj pomieszkać. Tymczasem możecie się rozejść, ja bym prosił tylko Indalecio aby oprowadził mnie po tym miejscu.

Już po kilku chwilach chromy mężczyzna począł oprowadzenie Iblisa po najsławetniejszych, acz troch zaniedbanych pokojach, sypialniach których nikt nie odwiedzał już dawno i pustych miejscach tylko czekających na zagospodarowanie. Tak to spędzili czas w milczeniu, a ostatnim punktem stały się dwa poziomy piwnic. Pierwszy, przestroiny i suchy. Lampa niesiona przez Indalecio oświetlała rzędy beczek z winem. Malkavian na chwilę znikł mu z oczu, przemierzając przestronne wnętrze w ciemności, a delikatnym puknięciem przyprawiał się to razu o rozczarowanie, a tu o mały uśmiech kiedy beczki okazywały się pełne. Ostatecznie zaszedł zarządce od tyłu i lodowatym głosem przemówił.

-Dobrze, zejdźmy niżej. Zgaś światło.

Mężczyzna miał prawo być zaniepokojony. Cegły już nie uświadczyli, a w do ciemności wiodły kamienne schody. Sługa zatrzymał się przy ich końcu, natomiast Iblis skoczył w sam środek ciemności. Gładzony kamień, zapach ryb i morza, morsa sól. To wszystko nie tyle oszalować wampira co zachęciło aby się pławił w tych odczucie, rzucając za siebie Kamień przyjemnie przemykał pod nieumarłymi palcami, gładki i wilgotny. Pusta. Otchłań. Czeluść.

-Panie Ischyrionie...

-Cicho! Słucham ciszy... Słyszysz, jak cisza szumi? To Douma właśnie upada niosąc klucze... O teraz, cisza grzmi jak anioł anioł roztrzaskuje się. Słyszysz jak cisza dźwięczy? To klucze – Iblis w ciemności wykonał kilka piruetów niczym piany tancerz. - To klucze upuszczone grają niesłyszenia padając do mórz! Powąchaj ciszy... Zasmakuj... Czujesz w niej morze? Zasoliła je sól z łez wszystkich upadłych, a słony deszcz spadł z nieba kiedy płakali na niebiosach... - głos Iblisa rozbijał się echem po ścianach. - Wtedy płakaliśmy. A dla nas wieczność mgnieniem oka! A Za wieczność nasz Pan miał przemienić łzy w srebro i zlotu, otulić synów... Słyszysz ciszę? Ona jedna opowiada o największej tragedii świata, ona jedyna pojmuje bezsens istnienia. Dobro i zło, jego nie ma... Jesteśmy ponad nim, nas nie tyka, jesteśmy wolni – głos osłabł, Iblis przemknął jeszcze przez zlęknionym i zadziwionym Indalecio, wampir biegł od ściany do ściany przypadając uszy i wsłuchując się. Raz powoli, a potem szybciej. Jego głos osłabł, wyrażał jakby żal. -A teraz... Cisza opowiada o minionych dniach... Światło zostało zapomniane... Głupcy nie podążają słuszną ścieżką, nie są ani oświeceni...

Kulawy mężczyzna nie wytrzymał, zapalił lampę. Ogniste światło oblało kamienną powiernicę, na środku której stał Iblis. Wyprostowany, pewnym, nieco drapieżnym wzrokiem spoglądał na mężczyznę. Podszedł do niego powoli, a stojąc przed nim, zaczął mówić.

-Nic nie rozumiesz, prawda? Nic nie szkodzi, nie musisz rozumieć, a i tak będziesz mi przyjacielem. Moja znajomą przyjmijcie po królewsku. Trudni się ona bardzo starym fachem, przyjacielu. Ty o tym wiesz i w twej gestii nie czynić przypieków i zamykać języki. Ponadto... To piętro piwnicy jest moje. Mają być wstawione drzwi na zamek, okute. Jutro również powinni się pojawić moi ludzie z ewentualnymi sprawunkami.

Zarządca bez słowa odprowadził Iblisa na parter. Ten tam go zatrzymał i serdecznie podał mu rękę. Uścisk był bardzo gorący, zarówno swoistą wylewnością Iblisa jak i dziwnym ciepłem dłoni, niemalże parzącym. Na porzyganie wysypał również garść monet z sakiewki i podał chromemu.

-Na doraźne sprawunki, potem sprawy finansowe uzgodnisz z posłannictwem.

-Obiecuje, że rozliczę się co do grosza.

-Nie trzeba, ja też ich nie przeliczałem. Ufam tak jak i mi ufają. Żegnaj.

-Cura, ut valeas! - pochwalił się znajomością podstaw łaciny.

Iblis wsiadł na konia i pomknął już bardziej śpiesznie w stronę swych własnych włości. Z każą chwilą przyśpieszał. Z miasta wydostał się tak jak i dostał tym razem z Diego widząc się przelotnie i przekazując mu kiwnięcie głową. Dalej jadą drogą na obrzeżach miasta miną kilka chałup chłopstwa, ba, znał nawet właścicieli. Wiedział, że za ścianami, w ciemności śpią właśnie jego pracownicy. Wiele czasu nie minęło jak znalazł się na terenie dość sporego gospodarstwa rolnego składającego się głównie z budynków takiegoż to przeznaczenia, drewnianych i ułożonych w okrąg, a wraz z niewysokim płotem tworzyło placyk. Z drewnianych zabudowań wyróżniał sięj eden budynek, ceglany, niewysoki ale też nie pokurcz jak domy mijanego wcześniej chłopstwa. Na pierwszym piętrze, Iblis wiązać konia dostrzegł światło. Raz jeszcze omiótł wzrokiem swe niezbyt duchowe włości, warknął na szczekającego psa w sposób dosłowny niestety nie zrobiło na psinie wrażenia. Ruszył w stronę w stronę drzwi, zapukał uderzeniem pięści.
Nie musiał długo czekać, chyba spodziewający się go chłopak ze służby skłonił się w pas zamykając za Iblisem drzwi i podając mu kopertę.

-Cóż to?

-Wiadomość dla pana zostawiono.

Ja, Damaso Hiero da Labrera, książę miasta Ferrol, nakazuję tobie, Ischyrionie Baalis Melchiades stawienie się w mym domu jutro po zmroku. Nieobecność będzie traktowana jako sprzeniewierzenie się rozkazom i ukarana będzie na gardle.

-Dobrze. Lucjusz śpi?

-Nie, uzupełnia księgowość.

-Powiedz mu aby się ogarnął i przybył do do biblioteki.

Iblis nie zwrócił uwagi jak Chłopic ruszył schodami na gorę, sam skręcił korytarzem w prawo i nie zamykając za sobą drzwi, wszedł do biblioteki. W zasadzie była to ledwo biblioteczka w małym pomieszczeniu gdzie ściany zdobiły niewysokie regały pełne książek klasyków i paru dzieł medycznych. Nic zakazanego ani też bluźnierczego. Taka biblioteczka mogłaby znaleźć się w bogatszej parafii. Iblis nie zapewnił sobie światła, usiadł na krześle i począł czekać na majordomusa.
Lucjusz zjawił się jeszcze w ubraniu dziennym, wcale nie zaspany, a bardziej znużony monotonią papierkowej roboty. Trzymaną w dłoni podstawka ze świeczką, rozświetlił bibliotekę. Był to mały, beczułkowaty wręcz mężczyzna w średnim wieku o chytrych oczach niczym małe węgliki rzucone na pulchnej, zasianej zarostem twarzy. Ubierał się elegancko aczkolwiek skromnie. Szczególną zaś awersją człowiek ten darzył mycie się jakoby hołdując swym plebejskim tradycją. Fakt ten maskował uporczywie używanymi perfumami.

-Rozumiem, że pan jest personą słynną ze swego sposobu bycia, lecz rad byłbym gdybym jednak mógł porozmawiać częściej i bardziej regularnie o sprawunkach. Do nocnej pory się już przytrzymywaczem.

-To widać, już nawet nie ziewasz.

Lucjusz mógł sobie pozwolić na swobodne uwagi względem Iblisa. Nawet nie chodziło to to, że majordomusa zatrudniał bezpośrednio Manfred. Iblis go po prostu tolerował. Był to człowiek którego jednym słowem można było określić jako szuja i złodziej. Nie był ani nazbyt wprawnym zarządcą, a tylko poprawnym. Ponadto systematycznie podkradał nieznaczną część przychodu dokładał do swej pensji, a mimo to wypracowywał zysk. Nie był to także człowiek zaufania ani też obrotności mogąc załatwić wiele spraw. Mimo to w oczach Iblisa miał dwie istotne zalety. Był podlecem, a przez to nie drażnił Iblisa nie pochłaniał energii aby tegoż skorumpować, co działoby się przy sobie dobrej. Ponadto bał się strasznie Iblisa co gwarantowało status quo. Nie był ani zaufany, ale też do zdrady nieskory. Również nie starał się być asystentem, a Iblis uważał, ze takiegoż osobnika nie potrzebuje. Zdejmował tylko obowiązki zarządzania majątkiem, których to wampir sobie nie cenił.

-Czego oczekujesz?

-Tak zrazu do rzeczy... To mój dom! Ale dobrze... Tutaj masz dokument, schowaj do do reszty dokumentów – mówiąc to, podał akt własności Lucjuszowi. -Nabyłem dzisiaj takąż kamienice. Jutro się udaj i załatw wszelakie sprawy finansowe. Jeśli zaś jutro zjawią się jacyś pacjenci czy inni interesanci, kieruj ich na dwór rodu Cunha. Uprzedź jednak, że – Iblis zrobił przerwę, jego oczy powędrowały na własne donie obserwując kropelkę zaschniętej krwi na jej wnętrzu – nie będę dyspozycyjny zaraz po zachodzie słońca, a dopiero po jakimś czasie.

-Wedle rozkazu.

Majordomus chrząknął. Zawsze chrząkał kiedy nieudolnie zaczynał ironizować. Stanowczo temu człowiekowi powinno się zabronić czynić wszelakie rzeczy mające walor śmieszności czy humoru, nawet jadowitego.

-To nie koniec. Jakiś tydzień temu odprawiłem dwóch szlachciców. Poślij posłańców, że jutro będę miał dla nich czas. Bodajże jeden miał problemy z guzkami odbytu, a drugi to chyba jego kochaś – Iblis wyszczerzył się upiornie. - Przyślij do mnie służkę. Muszę się oprzątać – mówiąc to, ukazał trochę poszarpane ubranie, wydrapane uszy i plamy krwi na owym ubraniu. - Potem ruszę do Manfreda.

-Kazać napić wierzchowca?

Lucjusz znowu chrząknął.

-Nie, oczywiście, że nie! Będę leciał na smoku albo hydrze... Albo nie, gady ostatnio wyszły z mody, a morski klimat nie sprzyja latającemu dywanowi. Co?

Odwrócił się tyłem do Lucjusza i począł wsłuchiwać się w wypowiedź kogoś, kto stałby obok. Ale nikt nie stał. Wreszcie, kiwną głowę w stronę nikogo i wrócił do majordomusa.

-Chyba jednak będzie to koń. Aniołowie nie chcą mnie nieść abym stopy o kamień nie uraził.

Grubas skomentował to milczeniem. Iblis w ciemności czekał na służkę z ubraniami, wodą i pachnidłem, a w głowie układało się mu, co też zastanie u Manfreda wyruszając niebawem.
 
Johan Watherman jest teraz online