Patrząc na faceta bez ubrań wylegującego się na poboczu Bonnie zaczęła nie wiedzieć czemu myśleć o wakacjach. Nie żeby była kiedyś na wakacjach, zaczęła po prostu przypominać sobie, jak wyglądały wyblakłe kolorowe katalogi biur podróży sprzed pięćdziesięciu lat, które trzymała w kuchni ich matka. Ach, były boskie: doskonałe fryzury ludzi na zdjęciach lśniące w południowym słońcu, opalenizna i jasne ubrania wczasowiczów, samochody w cukierkowych kolorach i cienie rzędów palm na rozgrzanym asfalcie deptaków.
Spod ronda sporego kapelusza spojrzała w niebo. Wyglądało jak rysunek; rozciągnięte nad pustynią, kurewsko niebieskie i wyśrodkowane na jedynym wyróżniającym się punkcie. Wielkiej, ognistej kuli. Powietrze wokół wibrowało z gorąca, a nad asfaltem w oddali zdawały się unosić lustra, fatamorgana.
Rzuciła jeszcze okiem na busa, kiedy zaczęli podążać za tutejszym przewodnikiem. Skrzywiła się; przypomniało jej się śmieszne słowo, które wyczytała kiedyś w folderach: obiadokolacja.
*
Rano nie czuła specjalnie wiele, to znaczy: nie czuła języka i gardła, nie czuła już zaduchu który wypełniał Eden, nie czuła koniuszka serdecznego palca… Ach tak. Odstrzelony dwa tygodnie temu; ciągle nie mogła zapamiętać. Cóż, przy tej ilości znieczulaczy… Siedząc na jakimś obmierzłym szarozielonym materacu podniosła butelkę stojącą na podłodze obok i uniosła w stronę zwisającej ze ściany nagiej żarówki, żeby ocenić pozostałą zawartość. Nie była to wódka, wydawała się zbyt zawiesinowata… Odstawiła ostrożnie z powrotem. Tym razem jej ręka powędrowała do kieszeni… Strzał w dziesiątkę, mała, mruknęła gdy jej palce natrafiły na coś foliowego. A więc wzbogaciła się poprzedniej nocy o jakieś dwa gramy.
Pozbierawszy swoje rzeczy, torbę, harmonijkę i kapelusz, zabrała się do wyjścia. Obiadokolacja, czymkolwiek była, doskwierała– a raczej jej brak. Koło busa stały już łajzy, z którymi jechała na tylnych siedzeniach i blondyna, urywki rozmowy z którą pamiętała jak przez mgłę z poprzedniej nocy. Cóż, nie można by tego nazwać wieczorem zapoznawczym, wszystko wciąż przed nami… - pomyślała Bonnie i spojrzała przez ramię, by zobaczyć wioskowego fircyka, faceta w zawadiackim kapeluszu z futerałem, aktualnie zajętego dłubaniem w zębach – O ile w ogóle warto.
*
Pierwsza weszła do busa i z miejsca zdębiała. W poprzek leżał…
- Bobby?!
Jej brat, nieżywy jak pies po przebiegnięciu pustyni Gibsona leżał rozciągnięty na podłodze wozu. Jej własny, rodzony brat, który nie dalej jak tydzień temu ewakuował się wraz ze wszystkimi walizkami i etatową dziwką Pearl Shivers w Alice Springs, zostawiając ją na pastwę losu? Losu? Tak powinno się to określić? - Bobby, masz, do kurwy nędzy, przejebane… Zapnij rozporek i mów do mnie, łajzo… |