Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-03-2010, 17:34   #1
Token
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
[Scion] Zaćmienie

Rozdział I: Mgła


Drake Blackwell

Czasy obecne, około 6 nad ranem.

Przebudzenie nie należało do przyjemnych. Wpierw oślepiający blask, który przedarł się przez przyjemny mrok, za nic mając nawet opuszczone powieki. Później ten piach, suchość ust, zmęczenie i dezorientacja. Nie miał pojęcia co się stało, ani gdzie się znajdował. Jego głowa przypominała czarną otchłań, zbyt głęboką by ręce zdolne były sięgnąć tego co spoczywało na dnie. Rozglądał się bezradnie po okolicy, po otaczającej go pustyni i dopiero kiedy całkowicie się odwrócił. Zrozumiał ...


Giza? Egipt? Przecież jeszcze ledwie kilka chwil temu był w Iraku. Właśnie miał wracać z patrolu i właśnie wtedy pamięć zaczęła wracać.

* * *


Hummer mknął przez pokrytą cienką warstwą piachu ulice i chociaż sytuacja dawno stała się już znacznie spokojniejsza. Wewnątrz pojazdu i tak czuło się zdenerwowanie. Ostatnimi czasy działy się dziwne rzeczy. Mieszkańcy opowiadali historie o nieznanych istotach, a w nocy od niespotykanych dźwięków drżeli nawet najtwardsi żołnierze. Zdarzały się też ciała, choć trudno było stwierdzić, że ta mieszanka krwi i organów wewnętrznych, poruszała się kiedyś na dwóch nogach. Wmawianie sobie, że to po prostu przypadkowa mina jakoś nie pomagało.

Wszyscy najchętniej wróciliby prosto do jednostki, ale czekało ich jeszcze sprawdzenie zabudowań, które właśnie znalazły się w zasięgu ich wzroku. Zadanie było banalne, a miejsce bezpieczne. Mimo wszystko nikt nie miał zamiaru pozwolić sobie na chwilę nieuwagi. Już na pewno nie Blackwell. Kiedy tylko samochód się zatrzymał, od razu zaczął szukać sposobu, by odciąć się od pozostałych. Jak zwykle udało mu się bez problemu. Przylgnął plecami do ściany jednego z budynków i wyjrzał za róg. Pusta uliczka wyglądała obiecująco. Nie czekając na zaproszenie, postanowił się w nią zagłębić. Kiedy jednak wykonał pierwszy krok, poczuł uścisk na kostce. Ledwie zdążył spojrzeć w dół, a kolejna para gnijących rąk oplotła jego nogę. Chwilę później dołączyły do niej następne i następne. Próbował szarpać, ale ku swemu zaskoczeniu nie potrafił się wyswobodzić.

- Nic ci nie zrobią chłopcze - głos i dziwny proszek sypiący się wprost na jego głowę sprawił, że od razu spojrzał w górę.

Dostrzegł odzianego w czarny garnitur Afroamerykanina. Ten poprawił tylko tkwiący na jego głowie kapelusz i uśmiechnął się szeroko, prezentując rząd śnieżnobiałych zębów.

- Drake chłopcze, brak ci ostrożności - zarechotał nieprzyjemnie, lecz w ten specyficzny sposób, który pozwalał zrozumieć, że nie ma złych intencji. - Mimo to musisz wyświadczyć mi pewną przysługę.

Zeskoczył w najlepsze z kilkumetrowego budynku i dopiero wtedy dało się dostrzec, że pierwszą młodość ma już zdecydowanie za sobą. Mimo wszystko emanowała od niego witalność o stokroć większa niż ze znacznie młodszych ludzi. Jego prawe oko przykrywała opaska. Wyciągnął rękę i dopiero kiedy dostrzegł kołyszące się wahadło, Drake zaczął rozumieć.

- Oko Opatrzności chłopcze. Na dnie Nilu, w miejscu, które wskaże wzrok wielkiego sfinksa. Tam znajdziesz pierwszą wskazówkę - nim zdążył skończyć, Blackwell dostrzegł migoczące barwy, które zaczęły otaczać jego ciało. Nie miał pojęcia co się działo, ale w tej jednej chwili kiedy powstrzymujący go uścisk zelżał. Kiedy już miał rzucić się na nieznajomego, poczuł jak opada z sił.

* * *


Z rozmyślań wyrwał go warkot silnika za jego plecami. Niewielka, zdezelowana ciężarówka. Mimo wszystko Mercedesa się nie spodziewał.


Amal al Nahayan

Godzina po wydarzeniach w Iraku

Dzień jak gdyby nigdy nic. Prawdę powiedziawszy ostatni okres był dla niej trudny. Dawno nikt nie odwiedzał jej biura. Ledwie pamiętała kiedy naprawdę miała coś do roboty. Wielu myślałoby, że jej przygnębienie wynika z obawy o środki do życia. Może gdyby nadal miała o kogo się troszczyć, właśnie tak by było. Teraz dolegała jej jednak tylko bezczynność. Zamknięcie w czterech ścianach, pośród sterty papierów i starych mebli. Trudno o gorsze otoczenie dla kogoś jej pokroju.

Mimo wszystko wiedziała, że musi wytrzymać. Nie miała zamiaru się poddawać. Wrócić do domu i użalać się nad własnym losem. Determinacja sprawiała, że gotowa była wyjść na ulicę i pomagać nawet tym, którzy jeszcze sami nie wiedzą, że pomocy potrzebują. Kiedy tylko zaczęła o tym myśleć, błyskawicznie poderwała się z krzesła. Pozbierała naprędce wszystkie swoje rzeczy i zdecydowanym krokiem ruszyła do wejścia. Dopiero kiedy wyszła z biura, poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Po jej lewej stronie stał pewien jednooki mężczyzna. w spokoju badał ogłoszenia wywieszone na niewielkiej tablicy. Kiedy tylko ich spojrzenia się spotkały, jego twarz przyozdobił lekki uśmiech.


- Dzień dobry - zdjął z głowy kapelusz i skinął jej głową. - Pani Nahayan jak mniemam?
- We własnej osobie, mogę wiedzieć z kim mam przyjemność.
- Doprawdy niezwykłe nazwisko - uśmiech na jego twarzy powiększał się z każdą chwilą. - Ja natomiast nazywam się Jerome Moreau. Już od bardzo dawna wyczekiwałem tego momentu. To naprawdę wielka, wielka przyjemność. Czy moglibyśmy to jednak przedyskutować na świeżym powietrzu? Czuję skrępowanie ilekroć przychodzi mi przebywać pośród czterech ścian.

Nie wiedziała dlaczego, ale przystała na ofertę nieznajomego. Być może wynikało to z faktu, że wreszcie znalazła coś, czym mogłaby się zająć. Choć powodem równie dobrze mógłby być sam Jerome. Trzeba przyznać, że otaczała go niespotykana aura. Wędrowali przez krótką chwilę ulicami Nowego Jorku i choć te zwykle były niezwykle zatłoczone. To tego popołudnia zdawały się odstraszać wszystkich niechcianych przechodniów. Jerome w trakcie blisko piętnastu minut rozmowy nie podał jednak żadnych konkretów. Nieustannie zmieniał temat, lub umiejętnie odwracał uwagę Amal. Dopiero kiedy dotarli do jednego z setek skrzyżowań, zatrzymał się i spojrzał jej głęboko w oczy. Trwał tak przez moment, po czym wskazał jej okno stojącego po drugiej stronie ulicy budynku mieszkalnego.

- Trzecie piętro, mieszkanie numer 32. Masz ledwie kilka minut nim wydarzy się tam coś naprawdę tragicznego.


Christoph Kinshoffer

Trzy godziny przed wydarzeniami w Iraku

Była trzecia nad ranem i chociaż czuł się o tej porze, jakby banda kibiców piłkarskich skakała mu po głowie. Nie miał zamiaru odpuścić sobie takiej okazji. Ledwie wczoraj dostał tą wiadomość. Poczynając od tego, że przyniósł mu go listonosz, a to było już wystarczającym archaizmem. Przez stawkę, która choć wysoka jakoś nie robiła na nim wielkiego wrażenia. Kończąc natomiast na tych kilku słowach, które zadecydowały za niego.

„Jeśli oczywiście się nie boisz.”

Nie miał zwyczajnie szans zareagować inaczej. Musiał wsiąść na motor i jechać we wskazane miejsce. Tylko po to by wreszcie zdać sobie sprawę z faktu, że wyścig miał rozpocząć się w tym samym miejscu, w którym pierwszy raz „go” spotkał. Sam nie wiedział co miał robić. Ciekawość, fakt, że był już zbyt daleko, żeby powrót nie mógłby zostać uznany za głupotę, czy cokolwiek innego. Grunt, że wściekły warkot silnika zagłuszał myśli. Po prostu mknął, ciesząc się wolnością, której uczucie towarzyszyło mu zawsze ilekroć pędził na swym motorze.

W oddali zamigotał znany parking. Nieco przyspieszył i nim się obejrzał, był już na miejscu. Zatrzymał się i rozejrzał, w pobliżu nie widział żywej duszy. Tkwił tam sam jak palec przez blisko pół godziny i już miał zbierać się do powrotu, kiedy pojawił się nieznajomy. Ten nie wjechał jednak na parking, zatrzymał się na środku drogi. Czarny kombinezon, kask z wymalowanymi na bokach skrzydłami i motor, który raził po oczach od samego patrzenia.


Światło księżyca i latarni odbijały się od srebrnego lakieru, skutecznie zmuszając ewentualnych gapiów do mrużenia oczu. W gruncie rzeczy trudno było spodziewać się czegoś innego. Zwłaszcza jeśli nieznajomy był faktycznie tym samym mężczyzną, którego Christoph się spodziewał.

- Na twoim miejscu bym się pospieszył - krzyknął w jego stronę, jednocześnie ruchem ręki wskazując rozciągającą się przed nim górską drogę.

Początkowo nie rozumiał. Dopiero chwilę później zauważył dwa dodatkowe motory. Srebrna maszyna wystrzeliła przed siebie. Podążył za nią pierwszy z nieznanych kierowców, drugi ruszył prosto na Kinshoffera. Potrzebował kilku chwil by dostrzec coś co sprawiło, że po jego plecach przeszły ciarki. To nie był człowiek jadący na motorze. To był po prostu motor. Ludzki tułów wystający wprost z baku. Potężne ciało odziane w skórzaną kurtkę, głowa zasłonięta czarnym kaskiem. Dopiero kiedy za jego plecami pojawiły się opary dymu i płomienie. Boski potomek dostrzegł wystające z pleców rury wydechowe. Rozkręcił nad głową gruby łańcuch i z zawrotną prędkością ruszył ku swej ofierze. Szczęście, że pragnienie mordu odebrało mu świadomość i nie dostrzegł wysokiego progu porośniętego trawą. Bestia straciła równowagę i runęła na asfaltowy parking. Masywne, stalowe ciało błyskawicznie otoczyły iskry. Wściekły ryk wydobył się z ust istoty, kiedy zatrzymując się ledwie kilka metrów od Chrishopa, zaczęła mozolnie podnosić się z ziemi.


Rou Baldryson

Dzień po wydarzeniach w Iraku

Poranki w Normandii potrafiły dokuczyć. Przenikliwe zimno i wiatr były wszechobecne. Rou nie miał z tym jednak problemu. Nie pierwszy raz odwiedzał te strony i z pewnością nie ostatni. Zbyt cieszył się z wyleczonych ran, by w ogóle zaprzątać sobie głowę niskimi temperaturami. Jego ciało zdawało się już zapomnieć o ranach, które odniósł w poprzednim starciu. Wspomnienia mimo wszystko pozostały. Od kiedy poznał swoje pochodzenie, jego życie zaczęło przypominać bardziej niekończącą się bitwę. Lata spędzone w wojsku nauczyły go wiele. Doskonale wiedział więc, że niezależnie od tego czy walczy się na współczesnych polach walki, czy staje w szranki z istotami rodem z mitów. To zawsze pozostawia ślad.

Jeszcze nie tak dawno temu potrzebował odpoczynku, ale kiedy powrócił do zdrowia, znowu był gotów do działania. Zaczął już planować powrót do Stanów. Tam z całą pewnością znalazłby sobie coś do roboty. Postanowił poczekać jeszcze do końca tygodnia. Liczył na jakąś wiadomość od swego ojca, kto wie, być może nawet innego z jego towarzyszy. Póki co Rou nie mógł liczyć na ich uwagę, ale miał przeczucie, że to niedługo ulegnie zmianie. Rozsiadł się wygodnie na sofie i włączył telewizor. Rzadko z niego korzystał, choć wynikało to raczej z faktu, że przeważnie nie miał na to czasu. Na brak tego natomiast w tej chwili nie narzekał. Minęła ledwie chwila nim dostrzegł twarz prezentera kanału informacyjnego. Już miał przełączyć, kiedy ten zaczął mówić.

- Ledwie kilka godzin temu mieszkańcy Egiptu stanęli w obliczu potwornego kataklizmu. Burza piaskowa uderzyła wprost w Kair i Gizę. Oba miasta zostały sparaliżowane. Jak do tej pory nie określono liczby ofiar. Będziemy na bieżąco informować państwa o sytuacji.

Kiedy reporter umilkł, na ekranie pojawiła się seria zdjęć prezentująca tragiczną sytuację. Samochody całkowicie przysypane przez piach zdawały się nie być niczym niezwykłym. Poprzewracane latarnie i słupy energetyczne były natomiast doskonałym dowodem siły wiatru. To było niezwykłe, zbyt niezwykłe i Rou szybko zaczął doszukiwać się w tym mocy wykraczających poza ludzką świadomość. Zabrakło mu jednak wiedzy, by dojść do jakichkolwiek wniosków. Dopiero dobijanie się do drzwi odwróciło jego uwagę. Ruszył do nich biegiem, spodziewał się wieści o tym co właśnie wydarzyło się w Afryce. Kiedy szarpnął za klamkę nie znalazł tam odpowiedzi, miast tego poczuł jak jego serce przestaje bić.


- Pomóż mi Rou - kobieta wpadła wprost w jego ramiona i dopiero kiedy poczuł na dłoni ciepłą, gęstą ciecz. Zrozumiał co się dzieje.

Choć jej twarz pokryta była zaschniętą krwią i siniakami od razu ją poznał. Sofie, ta sama, która jeszcze nie tak dawno temu uratowało mu życie. Nie miał pojęcia skąd się tu wzięła, ani co się stało. Wspierała się na nim na wpół przytomna i w tej chwili myślał tylko o tym, żeby jej pomóc. Na pierwszy rzut oka dało się dostrzec tylko obicia i zadrapania, Baldryson szybko znalazł jednak prawdziwy powód jej obecnego stanu. Rozcięcie na plecach zdawało się być efektem pchnięcia włócznią, być może mieczem.


Leo Brown

Godzina przed wydarzeniami w Iraku

Punktualnie o godzinie trzynastej samolot z Miami wylądował na lotnisku imienia Johna F. Kennedy’ego. To właśnie na jego pokładzie, dokładnie w jednym z miejsc klasy pierwszej, smacznie chrapał Leo Brown. Trzeba przyznać, że jego ubiór znacznie odstawał od garderoby pozostałych osób podróżujących w tej części samolotu. To właśnie białe kołnierzyki sprawiły, że wolał się zwyczajnie przespać. Zamiast korzystać z wygód, które z pewnością zapewniłyby mu linie lotnicze. Mimo wszystko trudno było też wymagać od niego dobrego humoru. Kiedy wreszcie zdecydował spotkać się ze swoimi dziadkami, wiedział, że nie poprawi to jego samopoczucia.

Przed lotniskiem złapał tylko taksówkę i ruszył pod adres, który kiedyś podała mu matka. Nie wiedział nawet czy jeszcze ich tam zastanie, ale gdzieś w głębi serca czuł, że musi chociaż spróbować. Za wiele miał im do powiedzenia, by miało to czekać jeszcze choćby chwilę dłużej.

Tymczasem pozostało mu podziwiać Nowy Jork. Lub raczej od razu sobie go obrzydzić. Kiedy tylko wjechał na jedną z setek zatłoczonych ulic metropolii, poczuł zwykłe obrzydzenie. Brakowało mu słońca, które zasłoniła chmura spalin. Ta sama, która zastąpiła mu zapach oceanu. Wszystko było tu całkowicie inne niż w miejscach, w których się wychował i naprawdę trudno było mu odepchnąć uczucie dyskomfortu na dalszy plan. Mimo wszystko próbował, choć bez spektakularnych sukcesów. Ilekroć stawał w ciągnących się kilometrami korkach. Miał ochotę wyskoczyć i po prostu pójść przed siebie. Ostatecznie byleby tylko znaleźć się daleko od tego miejsca.

Kiedy natomiast samochód zatrzymał się po raz kolejny i był już praktycznie zdecydowany by to zrobić. Chyba po raz pierwszy usłyszał głos taksówkarza.

- Jesteśmy na miejscu - w lusterku dało się dostrzec uśmiech na jego twarz, kiedy stukał palcem wskazującym w licznik. Widać dawno nie zdarzyło mu się tyle zarobić.

Leo nie miał czasu zwracać uwagi na takie szczegóły. Na brak pieniędzy nie narzekał, więc wyskoczył z taksówki kiedy tylko wsunął banknoty do szczeliny w plastikowej szybie. Mieszkanie numer 32. Liczba kołatała się w jego głowie kiedy stał przed wejściem do bloku.


Jonathan Creeves

Dzień przed wydarzeniami w Iraku

Stojąc na balkonie swego pokoju, Jonathan bez większego problemu mógł dostrzec potężne piramidy. W okolicach południa było to tym łatwiejsze. Nawet odległe monumenty leżące w pobliżu miasta Dahszur migotały w oddali. Podobnie jak grobowiec w Memphis i ten położony zdecydowanie najbliżej. Trzy kolosy zdobiące Gizę. Znajdujące się zaledwie po drugiej stronie Nilu, były doskonale widoczne z ulic Kairu. Od momentu kiedy odbył rozmowę ze swoim ojcem, patrzył na nie w zdecydowanie inny sposób. Obojętne na działanie czasu symbole minionej potęgi, nie posiadały już tylko wartości historycznej. We wszystkim co widział, w każdej budowli, rzeźbie, przedmiocie i micie. Wszystko to nabrało nagle zupełnie innego znaczenia. Zupełnie jak dziecko, którego nikt nie nauczył jeszcze racjonalnego myślenia, czuł się częścią legendy. Faktycznie przecież tak było. Z zamyślenia wyrwał go dopiero cichy gwizd, odwrócił się błyskawicznie. Na kanapie w salonie rozsiadł się ten sam mężczyzna, który jeszcze nie tak dawno uratował mu życie.

- Witaj Jonathanie. Przychodzę do ciebie w pewnej ważnej sprawie.

Nawet nie próbował odpowiedzieć, ruch ręki dał mu wyraźnie do zrozumienia, że jego ojciec nie chce wdawać się w zbędne dyskusje. Bawił się tkwiącym w jego uchu kolczykiem i spoglądał na swego rozmówcę z wesołym uśmiechem, po czym ciągnął dalej.

- Przekazałem ci moc jakiej potrzebujesz, pora za nią zapłacić. Wpierw jednak chcę by Petsuchos również był obecny przy tej rozmowie - roześmiał się i zamrugał oczami - w końcu jesteście niemalże rodzeństwem.

Creeves posłusznie wykonał polecenie Sobeka. Tak jak początkowo instruował go bóg krokodyli, chwycił w dłoń wiszący na jego szyi wisiorek i skupił się na nim całkowicie. Reakcja była błyskawiczna. Czuł jakby zagłębiał się w jego wnętrzu, lecz co ważniejsze, czuł w nim obecność kogoś innego. Ta jedna chwila kiedy dostrzegł wpatrujące się w niego ślepia ukrytej w mroku istoty.


Miał wrażenie jakby ich umysły przez tą jedną chwilę stały się jednością i jakby słowa były tu całkowicie zbędne. Trwał w tym osobliwym stanie przez krótką chwilę, by moment później poczuć, jakby jakaś nieokreślona siła wpychała go znów do rzeczywistego świata. Jego powieki uniosły się niezależnie od woli i dopiero wtedy ujrzał potężnego krokodyla, który znajdował się tuż obok Sobeka. Nachylił się nad nim i położył dłoń na jego paszczy. Zdawało się jakby ten prosty gest był dla gada źródłem niebywałej przyjemności.

- Słuchajcie mnie uważnie, obaj. Dawno minął już czas mój i mi podobnych. Tak jak zmierzch Tytanów, był początkiem naszego panowania. Tak dziś w niepamięć odchodzi era ludzi. W przededniu decydującej bitwy, to właśnie istoty twego pokroju są tymi, które w swych dłoniach trzymają nici przeznaczenia. Musisz być więc silny Jonathanie - powoli podniósł się z kanapy i wykonał kilka kroków w kierunku swego potomka. - Wiem, że żaden z ciebie wojownik, lecz to nie problem. Wiedza to prawdziwa potęga, ta skrywa moc większą niż mięśnie nawet największego z nas. Nagrodzę cię nią, lecz wpierw musisz udowodnić, że jesteś jej godny.

Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął mapę. Rozłożył ją i ułożył na niewielkim stoliku, jednocześnie ruchem ręki przywołując do siebie Jonathana. Dopiero kiedy ten znalazł się bliżej, mógł dostrzec, że nie jest to zwykły kawałek papieru. Nie była to ta charakterystyczna pajęczyna kolorowych kresek pokrywająca dzieła dzisiejszych kartografów. Zdawała się liczyć całe stulecia. Prócz dzielącej jej więc na pół linii opisanej jako Nil, zaznaczono na niej ledwie kilka innych punktów. W tym również Kair i to właśnie go wskazał palec Sobeka, ten chwilę później zaczął się poruszać.

- Wielkie piramidy w Gizie i Memfis wskażą ci drogę. To próba niezłomnego ducha, a twym celem jest Fajum, moje miasto. Nie możesz przy tym wykorzystać żadnego znanego ludziom środka transportu. Miej oczy otwarte i szukaj wskazówek, a podołasz próbie. Wyruszysz jutro o świecie, tym samym masz dzień na przygotowanie. Nim jednak odejdę, pozwolę zadać ci jedno pytanie - uniósł delikatnie brwi i spojrzał w oczy swego rozmówcy. - Zatem Jonathanie?
 

Ostatnio edytowane przez Token : 07-03-2010 o 04:39.
Token jest offline