Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-03-2010, 22:01   #2
Aschaar
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Jakiś wściekły łomot przedarł się przez opary alkoholu, kaca i wczorajszego wieczoru... Przez długą chwilę chłopak usiłował skojarzyć łomot z czymś konkretnym... Dopiero gdy łomot na sekundę umilkł, aby wybuchnąć swoją lekko zmodyfikowaną wersją olśniło go – Kuźnia z dołu... Nosz... Poszukał wzrokiem zegarka, który gdzieś tutaj... O! Jest... Cholera... Jest ósma... pięćdziesiąt siedem. Trzymajmy się wersji ósma... Blady świt... Świetnie, że każdy słucha tego co mu się podoba, ale thash metal bladym świtem na cały regulator to nie jest to czego chce słuchać trzy czwarte domu studenckiego! A przynajmniej nie on... Znalazł pilota i wycelował w telewizor – VIVA Zwei powinna o tej porze puszczać jakąś techniawę...

[media]http://www.youtube.com/watch?v=ZqP-cDm5RvQ[/media]

Umpa, umpa, umpa, umpa ups, ups, ups... Nakrył głowę poduszką... Teraz to było słyszane w całym budynku... Wszystko jest kwestią watów... a tych było w tym mieszkanku trochę więcej niż w niższym.


Bogowie jak można było to zrobić ze „Sweet Dreams”??? Ilość energii generowanej przez system audio postawiłaby zmarłego na nogi, więc Christoph też pozbierał się i zniknął w łazience pozwalając wielkiej gwieździe piosenki umpanej – La Bouche – na dalsze katowanie kawałka o słodkich snach.


*****


Kiedy wyszedł spod prysznica ściszył wzmacniacz. O. Spokój. Durne było tylko to, że dość często trzeba było odstawiać taką szopkę – jakby ciężko było się przyzwyczaić i zaakceptować fakty, że niektórzy w dzień śpią, a innym łoskoto-jazgot może po prostu przeszkadzać...


Niewielkie mieszkanko na poddaszu domu z mieszkaniami studenckimi było bardzo przytulne. Miało również jedną niezaprzeczalnie pozytywną cechę – było niewielkie... To nie pozwalało na urządzanie żadnych imprez, balang, czy inne nocowanie bandy znajomych i ich znajomych oraz znajomych tych znajomych... Wszystko razem zamykało się w dwudziestu metrach kwadratowych poddasza... Z pomieszczenia o wymiarach cztery na pięć wycięto niewielką łazienkę. Resztę zajmował aneks kuchenny do którego wchodziło się bezpośrednio z korytarza i otwarty pokój. Nie był to może szczyt komfortu i designu, ale... było tu po prostu fajnie, nie licząc niektórych sąsiadów.

Zabrał się za przyrządzanie śniadania, skoro i tak został już postawiony na nogi. Omlet wychodził zawsze i miał zbawienny wpływ na kaca... Dzwonek do drzwi przerwał upojną czynność zasmażania omletu. Przygotowany na kolejną kretyńska rozmowę z którymś z metali z dołu otworzył drzwi... E? Mężczyzna w ciemnogranatowym mundurze ze znaczkami poczty, uprzejmie poinformował go o poleconej przesyłce, poprosił o dowód, kazał podpisać i pozostawił z kopertą w ręce i... przypalającym się omletem. Koperta wylądowała w okolicach zlewozmywaka, a Zeno zajął się ratowaniem śniadania... Nic nie działa tak pobudzająco jak przypalające się jedzenie...

Kilkanaście minut później przypalony, lekko, omlet stanowił już tylko wspomnienie śniadania, a lądujące w zlewozmywaku naczynia przypomniały chłopakowi o liście. Trzeba przyznać, że otrzymywanie listów było już co najmniej: rzadko spotykanym, aby nie powiedzieć: archaicznym sposobem przekazywania informacji. Kilkakrotnie obrócił w rękach kopertę, adres nadawcy był zupełnie nie znany, ale była to osoba prywatna, co choć po części eliminowało SPAM... znaczy reklamę. W końcu rozerwał kopertę i przeczytał krótkie, acz treściwe wyzwanie. Zasady były typowe, jasne i nie wymagające ustaleń. Miejsce też dokładnie określone... Wkurwiający natomiast był dopisek na samym końcu, tuż nad samym niewyraźnym podpisem. Strach był nieodłączną częścią tego biznesu. Zawsze coś mogło nie wyjść. Spóźniona o ułamek sekundy reakcja mogła skończyć się zawinięciem się w metalową trumnę... To strach powodował tego kopa adrenaliny... Jednak brał na siebie ryzyko i nie bał się jeździć...

Rzucił się na łóżko... Motor... Cholera... Dziś wieczorem... W nocy właściwie... Szlag... Trzeba się byłoby porządniej wyspać... ale teraz przecież i tak już nie zaśnie. Znał ten parking, kapitalne miejsce widokowe i dość znany punkt startowy. Trzy możliwe trasy. Dwie w górę; jedna do platformy widokowej i nadajników telefonii komórkowej – wąska, kręta, techniczna droga gdzie na zakręcie nie było tyle miejsca, aby poprawnie położyć maszynę; druga szersza i trochę bardziej prosta, ale za to z ostrymi podjazdami, na których łatwo było wyskoczyć i kilkoma zakrętami na które osypywały się szutry z klifów, pod którymi przebiegała droga. W końcu – można było jechać również w dół – i to już było szaleństwo. Droga w kilku miejscach wiła się serpentynami z zakrętami o 180 stopni i spadem powyżej 15 stopni... Zresztą wystarczyło powiedzieć, że na całym odcinku było ograniczenie do 40... Dość logicznym wydawało się założenie, że wyścig będzie „w dół”... Tak, musiał być w dół – w górę nie było się czego bać... W dół – jedna pomyłka to GAME OVER. Zastanawianie się nad tym, kto chciał przegrać całkiem sensowne 10 tysięcy zostawił na później... Bo wyobrażanie sobie przeciwnika zawsze prowadziło do jego demonizacji... Za długo jeździł, aby dać się złapać na taki numer...


*****


Trochę przed pierwszą odłożył czytaną książkę i wyszedł. Miał jeszcze kilka spraw do załatwienia. Po pierwsze trzeba było zjeść obiad. Po drugie trzeba było iść do banku i wyjąć kasę. Niepisana zasada mówiła o 35% stawki. Dziesięć banknotów z panoramą Frankfurtu rozwiązywało ten problem z dużą nawiązką... Po trzecie trzeba było odwołać swój udział w wieczornej imprezie. Po czwarte – trzeba było wykonać kilka telefonów i spróbować ustalić co to za jeden... Oczywiście, jak zawsze w takich sytuacjach – Misia z koperty nikt nie znał. Chociaż mógł to być równie dobrze ktoś znany, kto używa tylko swojego nicku... W końcu – jego też wszyscy znali jako Zeno, większość kojarzyła jeszcze imię, chociaż zawsze je zniemczali... Nazwisko kojarzyło siedem, może osiem osób...

Wrócił do domu i wrzucił kilka rzeczy do sportowej torby. Godzina relaksacyjnego moczenia się na basenie, chwila w saunie... W domu pojawił się po osiemnastej i na chwilę zwalił na łóżko...


*****


Silnik zaskoczył cicho i maszyna zaczęła się toczyć po podziemnym parkingu. W seryjnej konstrukcji dokonano tylko kilku modyfikacji... Nawet nie modyfikacji... poprawek. Zdjęto elektroniczne ograniczenie mocy, delikatnie przemodelowano mapę komputera, wymieniono klocki na znacznie mocniejsze i „urwano żagiel”... To nie był wyścigowy motor. Na torze spisywał się średnio, jednak nigdy na tor nie był produkowany... Ta maszyna miała wygrywać na ulicy – do tego została stworzona i z tego zadania wywiązywała się znakomicie... oczywiście, jeżeli ktoś dorastał do tego, aby siedzieć na jej siodle... Kilkadziesiąt minut później był na miejscu. Zawsze przyjeżdżał trochę wcześniej – to dawało zorientować się w sytuacji, ale również dać „odpocząć” maszynie. Powiedzmy sobie szczerze – także, aby samemu odpocząć. To był długi dzień i po prostu był zmęczony, trochę bolał go łeb; jednak zwalił wszystko na późną porę...


Spóźnianie się też było starą i znaną wszystkim psychologiczną zagrywką. Miał ją w nosie i spokojnie przyglądał się nocnej panoramie miasta dużo niżej... Pozwalał czasowi płynąć – spokojnie, bez jakichkolwiek uczuć... Noc dopiero się zaczynała i było jeszcze sporo czasu... Kiedy usłyszał dźwięk silnika oderwał się od balustrady i wrócił w pobliże maszyny...


Chromowane R1 przejechało obok niego zwalniając tylko na tyle, aby kierowca zdążył wykrzyczeć kilka słów...

„Oszust! Nie było mówione o dochodzeniu! Ale czy po NIM można się było spodziewać czegoś innego?!” - myśl przemknęła przez jego głowę gdy chwytał kask.


To co pojawiło się zza zakrętu było... WTF?!? Jedna z maszyn (?) pomknęła dalej, druga nie poradziła sobie z fizyką skrętu po tak małym łuku i teraz usiłowała pozbierać się do pionu, co niezbyt dobrze jej wychodziło... Zastanawianie się „Co to KURWA jest?” zostało odłożone na później... Na popisowy numer z kaskiem nie było i szans i widzów... Trzy szybkie kroki i twardy sportowy but z całym impetem kopniaka z półwykroku wylądował pod kaskiem podnoszącego się Czegoś... „E???” Efekt był daleki od oczekiwanego – impet ciosu; który człowieka pozbawiłby głowy i kawałka kręgosłupa oraz posłał obie te rzeczy w długi lot; nie wywołał na „Czymś” specjalnego wrażenia... „Aha. Zaskocz wroga nieplanową ucieczką!” Szarpnął łańcuch, którego stwór, na szczęście, nie trzymał zbyt mocno pozbawiając go jednocześnie broni, wytrącając z równowagi i sprowadzając do przysłowiowego parteru... Rzutem posłał łańcuch za balustradę parkingu i dopadł motocykla, przekręcił kluczyk w stacyjne i założył kask. Trzy i pół sekundy, kiedy komputer testował maszynę jeszcze nigdy nie były tak długie... Silnik zastartował i tylne koło zostawiło ślad po ruszaniu. Na pierwszej prostej musiał się pozapinać, co dało Czemuś szanse na nadrobienie strat... Kilka szybkich, ciężkich zakrętów i kilkaset metrów z praktycznie ciągłym patrzeniem w któreś lusterko wsteczne... „Cholera... Jest gorszy technicznie, ale nie o tyle, abym mu uciekł... Zresztą na serpentynach będzie sajgon... Droga jeszcze przez jakiś kilometr będzie w miarę równa, potem 90 lewo i pierwsza serpentyna... Cholera. Do tego czasu coś muszę wymyślić.


Droga wchodziła w lekki zakręt w prawo. Yamaha Kinshoffera złożyła się do zakrętu kiedy dostrzegł leżący na poboczu może półmetrowy kawałek kija. Decyzja była równie szybka jak spostrzeżenie. Wyciągnął prawą rękę pozwalając palcom poślizgać się trochę po szutrze... Z rękawicy niewiele zostanie - zdawał sobie z tego sprawę, ale potrzebował tego kija... Motor pozbawiony ciągu zastosował się do praw fizyki i cały ciężar spoczął na nodze i ślizgu kombinezonu chłopaka. Palce zacisnęły się na kiju. Szybka przekładka zdobytego artefaktu i dokręcenie gazu... Minimalnie... Tylko trochę... tylko tyle, aby maszyna wstała nie tracąc reszty przyczepności... Coś zbliżył się niebezpiecznie, więc następne kilkaset metrów poświęcił na ucieczkę i wymuszenie na goniącym jak największej szybkości. „Będziesz boski jak ci to wyjdzie...” Sto metrów do zakrętu, ponad sto czterdzieści na wyświetlaczu... Zrzucił na prawo i puścił gaz. Miał jedną szansę. Ułamek sekundy. Coś zaczęło go doganiać i wyglądało na bardziej zainteresowane urwaniem chłopakowi głowy niż sytuacją na drodze... Zacisnął hamulec i maszyna przysiadła. Tylne koło niebezpiecznie oderwało się od ziemi, ale dla Zeno liczył się tylko czas kiedy obie maszyny się mijały... "Teraz!!!" Lewą ręką wepchnął kij w przednie koło... Dźwięk rozdzieranej skóry był sygnałem, że Coś dosięgło pleców Christopha, nie poczuł jednak bólu; może cięcie nie było na tyle głębokie, aby przebić się przez garb i kombinezon, a może po prostu miał w sobie tyle adrenaliny, że jeszcze nie poczuł... Chwycił kierownice w dwie ręce i podniósł wzrok. Niezależnie czy to z powodu kija, czy spowodowanej czym innym utraty równowagi – Coś ślizgało się bokiem rozpaczliwie starając się zatrzymać przed metalowa barierką... Maszyna Zeno również miała problemy z tym aby wyhamować i chłopak był już gotowy, aby w razie czego rzucić ja w lewo i wejść w zakręt... „Miłego lotu; Ścierwo” - skomentował w myślach kiedy Coś przerwało metalową barierkę i zniknęło za krawędzią urwiska. Jego Yamaha zatrzymała się jakieś pół metra od urwiska, w zasadzie na linii barierki... Odetchnął głęboko... Dopiero teraz dotarło do niego, że palce prawej ręki są dziwnie drętwe, a plecy - jednak - go bolą... Kiedy przyglądał się pozdzieranej na opuszkach palców skórze uświadomił sobie, że upadek z dwudziestu kilku metrów może nie być dla tego Czegoś wielkim problemem. Ruszył w dół i ostrożnie wyjechał zza zakrętu serpentyny. Coś leżało na drodze i w świetle reflektorów motocykla wyglądało na „nieźle pokiereszowane”, ale „jeszcze dychające”...

Kinshoffer poderwał maszynę na tylne koło i przejechał kilkanaście metrów pozwalając dwustu kilkunastu kilogramom zwalić się na tors Czegoś. „Ha, to cie zabolało. To miło.” Kilkakrotnie, wściekle, przywalił podeszwą buta w głowę Czegoś już nie chronioną kaskiem... Coś przestało się szamotać... Poprawił jeszcze z trzy razy – na wszelki wypadek – i zjechał z Czegoś na asfalt...


Pytanie: „Co to było?” wróciło... A odpowiedź siedziała gdzieś tam, niżej, na chromowanej maszynie. „Skurwiel.”


Puma, jak pieszczotliwie nazywał swój motor, skoczyła do przodu...
 
Aschaar jest offline