Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-03-2010, 20:06   #4
Famir
 
Famir's Avatar
 
Reputacja: 1 Famir nie jest za bardzo znanyFamir nie jest za bardzo znanyFamir nie jest za bardzo znanyFamir nie jest za bardzo znanyFamir nie jest za bardzo znanyFamir nie jest za bardzo znany
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=NfuWtbuhrIY[/MEDIA]


Leo obudził się w momencie kiedy samolot wylądował w Nowym Yorku. Ziewnął nie zakrywając ust bo ręce podobnie jak nogi były zajęte wyciąganiem się. Leniwie otworzył oczy zerkając na resztę pasażerów którzy patrzyli na niego jakby się urwał właśnie z jakiejś bajki. Po części w sumie tak było. Podniósł się i reszta towarzyszy lotu zaczęła się coraz szybciej wynosić z pokładu samolotu. Brown zastanawiał się czy to dlatego, że był od każdego z nich wyższy co najmniej o głowę. Cóż tak to już jest jak ma się 192 cm wzrostu. Czekanie na odbiór bagażu trochę się dłużyło. Chłopak miał bardzo dużo czasu co prawda, ale co chwila miał wrażenie, że ktoś się na niego gapi. Teraz jak na to zwrócił uwagę ludzie w Nowym Yorku ubierali się… dużo. Znaczy się nosili długie spodnie, koszulki, bluzy, kurtki i co tam tylko w dziedzinie garderoby można sobie wymarzyć. Leo zaś nosił się dość skromnie - skórzane klapki odsłaniające palce u nóg, krótkie beżowe spodenki i rozpiętą jasnoniebieską koszulę z motywami palm. Nie to by lubił prezentować swoje ciało jakoś szczególnie, ale tam skąd pochodził tak się miejscowi mniej więcej nosili. No i nie zapominajmy też o czapce, która zakrywała burzę złotych włosów. Nie. Nie blond tylko złotych - takich połyskujących w promieniach słońca. Różnica mała acz znacząca. Wiele razy słyszał, że wyglądał jak surferowa wersja księcia z bajki. Nie wiedział tylko czy ma się z tego powodu cieszyć czy nie. Niosło to ze sobą wiele korzyści, ale wady też. W końcu doczekał się na swój pakunek, który jak na dorobek życia był dość skromny. Walizkę zawierającą trochę ubrań i przyborów codziennego użytku wziął w dłoń a gitarę w futerale zarzucił na plecy po czym ruszył w miasto. Żałował, że musiał sprzedać samochód i deskę surfingową, ale obiecał sobie że jak tylko pozałatwia sprawy w NY to sprawi sobie nowe. Samo miasto w niczym nie przypominało Haiti. Po pierwsze śmierdziało w nim. Jak ludzie mogli żyć w takim odorze? Po drugie hałas był przytłaczający i dobiegał ze wszystkich stron. Po trzecie dla niego życie zawsze było pełne różnych jaskrawych barw a to miasto wydawało się szarawe i chłodne - niczym jakaś maszyna w której każdy człowiek jest tylko trybikiem. Spędził tutaj praktycznie kilka minut, ale już wiedział że nigdy tutaj nie zamieszka choćby był to tego zmuszony. Niebieskooki poczuł się jak zwierze wepchnięte w samo centrum miejskiej dżungli - zdezorientowany. Rozejrzał się próbując określić jakoś swoje położenie i doszedł do wniosku, że równie dobrze mógłby iść cały czas przed siebie - nie miał pojęcia gdzie jest ani jak się dostać do celu podróży. Wszystkie ulice wyglądały identycznie. Udało mu się na szczęście złapać taksówkę.


-Dokąd? - usłyszał chrapliwe burknięcie kiedy tylko wsiadł. Taksówkarz przyglądał mu się podejrzliwym wzrokiem przez lusterko. Dlaczego wszyscy zachowywali się tak… podejrzliwie w tym mieście? Co z miłością i zaufaniem dla bliźniego człowieka? Gdzie się podziały uśmiechy pełne radości życia? Leo z każdą chwilą coraz bardziej nie cierpiał tego miasta.
-Lexington Ave 40. - odpowiedział bez zastanowienia a kierowca obrócił się tylko w jego stronę jakby usłyszał jakiś żart. Uśmiechnął się złośliwie badając wzrokiem nowego pasażera.
-Młody to kawał drogi. Masz w ogóle jakieś pieniądze? Nie robię darmowych kursów. - Leo spojrzał na faceta jakby ten uosabiał wszystko czego nienawidzi i czym gardzi. Taksówkarz chyba się aż przestraszył bo tylko wrócił na swoje miejsce lekko spocony. Chłopak w końcu wyjął z walizki duży gruby rulonik studolarówek. Taksówkarz teraz z kolei miał taki wyraz twarzy jakby właśnie dostał po mordzie mokrą szmatą. Z jego punktu widzenia musiał potraktować kurę znoszącą złote jaja jak jakiegoś byle chłystka z ulicy. Po chwili doszedł do siebie.
-No trzeba była tak od razu kochany kliencie! - z entuzjazmem odpalił silnik i ruszyli w miasto. Przez całą podróż Leo jednak nie podziwiał uroków “Stolicy Świata” tylko wpatrywał się w mapę, którą kupił kiedyś na Haiti. Zaznaczał na niej różne miejsca na świecie, które chciał odwiedzić. Po załatwieniu spraw w NY zamierzał sprzedać ziemię i zacząć podróżować. Pierwszym punktem na planie podróży był Egipt. Zawsze chciał zobaczyć piramidy. Były to budowle, które wznosili niewolnicy i mimo, że nie cierpiał niewolnictwa nie mógł odmówić tym budowlom majestatu. Z tego co mówił mu ojciec bogowie egipscy również byli prawdziwi i liczył na to, że może uda mu się spotkać ich potomków - on sam nie znał nikogo “podobnego do siebie” więc bardzo liczył na taki typ spotkania licząc, że poczuje się trochę bardziej normalnie w tej całej nienormalności. Z rozmyślań wyrwał go głos kierowcy.
-Jesteśmy na miejscu młody - z zadowoleniem pukał palcem w licznik wyświetlający cenę za przejazd. Brown oczywiście zapłacić od razu a kierowca uśmiechnął się od ucha do ucha, ale bynajmniej nie z radości. Przypominał bardziej kupca który ubił właśnie bardzo dobry interes od dość długiego czasu.
-Miłego Pobytu w NY młody. - rzucił na pożegnanie zanim odjechał i z jakiegoś powodu zabrzmiało to jak kpina. Chłopak zaczął kaszleć kiedy duża chmura dymu wypaliła z rury wydechowej prosto w jego twarz.
- Nie cierpię tego miasta… - mruknął pod nosem zaczynając powoli żałować tego, że w ogóle tutaj przyjechał.


Okolica sprawiała na pierwszy rzut oka nawet dość miłe wrażenie jak na to miasto. Nie było tutaj takiego tłoku jak koło lotniska, ale i tak było strasznie głośno - teraz jednak było to od biedy znośne. Musiał kilka razy spytać o drogę zanim znalazł budynek w którym powinni mieszkać dziadkowie. Blok wyglądał bardzo podobnie do tego na zdjęciu. Mama, babcia, dziadek i wujek stojący przed drzwiami. Zdjęcie było robione kiedy się tutaj wprowadzali i nie robiło zbyt miłego wrażenia. Dziadek nosił marynarkę i bardzo kiepski krawat. Miał surowy wyraz twarzy a wielkie pingle na nosie wcale nie pomagały ukryć wyraźnego poczucia wyższości wymalowanego na jego twarzy. Człowiekus religius elitarus - tak surfer nazywał ten typ ludzi. Kobieta - babcia - patrzyła w niego jak w obrazek trzymając kurczowo w różaniec w dłoniach. Wujek wyglądał jak młodsza wersja swego ojca. Włosy zaczesane do tyłu i lekko fanatyczne spojrzenie. Miał na sobie czarny T-Shift z białym krzyżem i napisem “I AM GOOD CHRISTIAN”. Ta trójka zdawała się siebie uzupełniać tworząc obraz dziwnej “rodziny z tradycjami”, którą Leo by określił jako religijnie patologiczną. Do tego obrazka jego matka nie za bardzo pasowała - wyglądała jak typowa nastolatka. Blok wydawał się trochę starszy niż na zdjęciu, ale prezentował się bardzo dobrze. Wtedy był jeszcze nowy a po tylu latach nie było na nim ani jednego napisu w stylu Graffiti. Ściany miały ładny jednolity lekko szarawy - kiedyś były białe - kolor. Dookoła było czysto i nawet spokojnie. Teraz gdy się przyjrzał zauważył, że większość przechodzących obok ludzi była ubrana w garnitury albo inne “porządne” ciuchy. Oaza spokoju w miejskiej dżungli. Zaczynał powoli rozumieć czemu dziadek wybrał to miejsce na dom dla swojej rodziny. Wszedł do środka i od razu rzucił mu się w oczy pokoik po prawej stronie oddzielony od głównego holu szybą z niewielkim okienkiem. W środku siedział jakiś starszy facet, który oglądał właśnie coś w telewizji. Chyba w ogóle nie zauważył Leo bo go ignorował a ten nie zamierzał tego Pana fatygować swoją osobą. Od razu ruszył w kierunku schodów. Rodzina powinna mieszkać gdzieś na trzecim piętrze…


-Powściągnij wodze kowboju - cichy, lekko zachrypnięty głos zatrzymał Leo, który właśnie postawił stopę na pierwszym stopniu. - Czego tu szukasz dzieciaku? - gość miał dziwny akcent. Na Haiti spotykał kiedyś ludzi z podobnym. Wszyscy pochodzili z Meksyku. Lekko zaskoczony chłopak zatrzymał się i odwrócił w stronę głosu nie do końca wiedząc czego jego właściciel chce - nigdy nie miał do czynienia z osobą na stanowisku portiera - ale z drugiej strony nie była to jakaś tajemnica
-Dzień dobry. Ja do państwa Brown. - rzucił szybko spojrzenie na drugą stronę zdjęcia gdzie zapisał sobie notatki mające pomóc mu w dojeździe. - -Mieszkanie… numer 32.
Staruszek otworzył trochę szerzej oczy jakby nie spodziewał się czegoś takiego usłyszeć po czym zgasił telewizor i wychylił się do przodu. Przyjrzał się uważnie Leo i pokręcił głową. Zdawał się być czymś przygnębiony.
-Do wdowy Brown. Przepraszam, mogę wiedzieć kim pan jest? - Z łatwością dało się wychwycić zmianę w tonie głosu. Wyciągnął papierosa z ust i powoli podniósł się z krzesła. Był znacznie wyższy i postawniejszy niż można by stwierdzić, ale i tak musiał podnieść głowę do góry by spojrzeć młodemu Brownowi w oczy.
-Wdowy? - wypalił z miejsca jakby z lekkim niedowierzaniem. Sprawiał wrażenie kompletnie zmieszanego. Spodziewał się, że ludzie których zamierzał odwiedzić mogą już nie żyć, ale to i tak był lekki szok. Bez względu na to, czy zamierzał się z nimi zbratać czy też nawyzywać od potworów właśnie stracił taką okazję a wcale mu nie zależało aż tak na tym spotkaniu by robić wycieczkę do królestwa Hadesa - głównie dlatego że byłaby to pewnie wyprawa w jedną stronę. Czuł lekki lekki bo jakby nie patrzeć Pan Brown był też jego rodziną, ale z drugiej strony miał nadzieję, że trafi do Tartaru za to co zrobił jego matce. Bo jeśli ktoś kto wyrzucił ciężarną córkę na ulicę raczej nie trafi na Pola Elizejskie. Odetchnął głębiej próbując wziąć się w garść.
-Nazywam się Leo Brown i jestem wnukiem Państ… Pani Brown. Czy może mi Pan powiedzieć coś więcej na temat odejścia mojego dziacka? Panie…?
Delikatnie otwarte usta i uniesione powieki wskazywały, że naprawdę niewiele brakowało mu by wydać z siebie okrzyk zdziwienia. Otworzył drzwi swojego biura i wyszedł na hol. Oodszedł do Leo, wpierw przez moment uważnie mu się przyglądając a w końcu uściskał jego rękę.
-Diego. Słyszałem o tobie wiele historii młody człowieku - na jego twarzy przez krótką chwilę pojawił się uśmiech, błyskawicznie zastąpił go jednak smutek. - To naprawdę wielka szkoda, że pojawiłeś się tu dziś. Ledwie wczoraj twój dziadek został napadnięty przez jakichś drani. Znaleziono go dwie przecznice dalej. Być może tobie uda się poprawić nastrój twojej babci, nie wyszła z mieszkania od kiedy dowiedziała się o tej tragedii. Byłem pod jej drzwiami kilkukrotnie, ale odpowiedziała mi tylko cisza. - czyli dziadek nie umarł ze starości tylko ktoś mu dopomógł w zejściu z tego padołu. Nie miał ochoty zgłębiać tego tematu. Babcia żyła i będzie musiało mu to wystarczyć. Leo uśmiechnął się delikatnie do rozmówcy, ale był to lekko ponury uśmiech. Świadomość, że są jeszcze tacy ludzie jak on napawała go nadzieją, że może ten świat nie zszedł jeszcze tak do końca na psy. Znaczy… odkąt tutaj przybył wszyscy traktowali go jak jakieś dziwadło do tej pory co nie było miłe. Diego był pierwszą osobą do której poczuł dziwną sympatię. Chwila rozmowy wystarczyło mu by stwierdzić, że był on dobrym człowiekiem.
-Zrobię co w mojej mocy. - odpowiedział po czym ruszył do mieszkania nr32. Po drodze odwrócił się jeszcze do portiera i pomachał mu ręką i wtedy coś do niego doszło. Babcia nie dawała znaku życia od śmierci dziadka. Przypomniał sobie swoje uczucia po odejściu matki oraz co zrobił zaraz po tym. Co prawda w okolicy nie było w sumie morza, ale z drugiej strony wątpił czy zrozpaczoną osobę powstrzymałoby to przed zrobieniem jakiejś innej głupiej i niebezpiecznej rzeczy. Zwłaszcza jeśli tego typu reakcje były rodzinne… poczuł ukucia przerażenia i wystrzelił niczym torpeda w kierunku mieszkania - dosłownie. Świat wkoło wydał się lekko rozmazany i podłużny zupełnie jakby ktoś go zamknął jakimś wirze w którym widać tylko to co jest przed tobą. Zatrzymał się przed drzwiami i zapukał. Serce waliło mu jak szalone z każdą sekundą braku jakiegokolwiek odzewu. Zamierzał już je wyważyć kiedy okazało się, że te były otwarte. Powoli je uchylił wsuwając głowę do środka.
-Pani Brown?

 

Ostatnio edytowane przez Famir : 09-03-2010 o 20:20.
Famir jest offline