Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-03-2010, 11:12   #8
Token
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
Christoph Kinshoffer

Nie wiedział ile czasu minęło od kiedy uruchomił silnik. Pędził przed siebie po drodze, która zdawała się istnieć w tej chwili tylko dla niego. Żadnej żywej duszy, prócz dźwięku silnika i szumu wiatru, żadnego dźwięku. Choć w takich momentach ludziom zdarza się czuć coś na wzór wolności, nie dotyczy to tych, którym zależy by kogoś znaleźć. Tak właśnie było w przypadku Kinshoffera. Pędził na złamanie karku, a jedynym co pochłaniało jego uwagę był srebrny motor i jego kierowca, a raczej ich brak.


W oddali dało się dostrzec wschodzące słońce. Dość dziwne, zdawać by się mogło, że pospieszyło się zanadto. Choć może to adrenalina związana z minionymi wydarzeniami sprawiła, że stracił rachubę czasu. Nie miał pojęcia, działo się zbyt wiele nieprawdopodobnych rzeczy, by jego aż nadto racjonalny umysł zdolny był wszystko przeanalizować. Nie wszyscy posiadają wszak komfort przyjęcia pewnych rzeczy od tak. Zacisnął zęby, a w myślach przewinęło się kilka całkiem bogatych i rozbudowanych ciągów przekleństw. Co oczywiste znalezienie dla nich celu nie było problem. Christoph błyskawicznie przywołał wspomnienie swego niedoszłego rywala. Dokładnie jednak kiedy w jego myślach pojawiła się sylwetka nieznajomego, srebrna maszyna przemknęła obok niego z szaloną prędkością.

Zachował zimną krew i nie stracił panowania nad Pumą. Nie miał pojęcia jak szybko jechał drugi kierowca, ale nawet bez odpowiedniej aparatury łatwo można było stwierdzić, że z taką prędkością nie może poruszać się żaden zbudowany przez człowieka motor. Nawet jeśli, to trudno znaleźć osobę zdolną zapanować nad takim potworem. Jemu się to jednak udało, co jedynie spotęgowało zdenerwowanie. Zadziwiające, że nawet w takich sytuacjach zazdrość i czysta chęć rywalizacji potrafią dojść do głosu. Przyspieszył, choć wystarczyło przemyśleć to dwukrotnie by dojść do wniosku, że nie miał szans dogonić nieznajomego. Na jego szczęście nie musiał. Ledwie pokonał zakręt, a oślepił go blask bliźniaczych lamp. Momentalnie wyhamował, ostatecznie zatrzymując się około metr przed mężczyzną, który chwilę potem zdjął kask.

Ta twarz była mu znana, zdecydowanie aż za dobrze. Pewnie dlatego nie zdziwił się ani trochę, jak zwykle dając sobie chwilę na opanowanie irytacji wywołanej jego uśmiechem.

- Czołem – podrapał się po kręconych, jasnych włosach, sprawiając, że znalazły się w jeszcze większym nieładzie i zmierzył Kinshoffera od stóp do czubka głowy. – To chyba dobra pora na małe spotkanie rodzinne, nie sądzisz?

Drake Blackwell

Samochód mało nie rozleciał się na części w trakcie podróży. Ostatecznie zdołał jednak dowieźć obu mężczyzn do celu. Steve pozostawał milczący, przynajmniej jeśli zwracać uwagę na brak wypowiadanych słów, a nie ciągle brzęczenie pod nosem. Kto wie, być może według niego miało to brzmieć jak jakaś piosenka. Dla Blackwella było to co najmniej irytujące. Choć nie na tyle, by nie być w stanie powstrzymać komentarza na temat zdolności wokalnych kierowcy. W tej jednej chwili chciał tylko bezpiecznie dostać się do miasta, a kiedy wreszcie mu się to udało, odetchnął z ulgą.

Zakupy poszły gładko. W zasadzie trudno się dziwić. Giza to w końcu ponad dwa miliony dusz, pewnie kilka razy więcej turystów każdego roku. Trudno więc o głupiego na tyle by sądzić, że karty płatnicze są tu traktowane jak obiekty kultu. Co oczywiste na trochę inny sposób, niż ma to miejsce wśród krajów wysokorozwiniętych, gdzie wszelkie religie świata przy nich blakną. Drake bez większych trudności zaopatrzył się w najpotrzebniejsze ubrania. Jak przystało na żołnierza postawił na prostotę i praktyczność, niemniej jednak cel został osiągnięty. Choć w gruncie rzeczy od samego początku nie zwracał na siebie za dużej uwagi, teraz miał co do tego całkowitą pewność.

Steve zostawił go przy samym Nilu. Choć generalnie w tym miejscu nie przypominała tej życiodajnej rzeki, o której tyle razy słyszał na lekcji historii. W jej pobliżu panował lekki chłód, co było o tyle pożyteczne, że słońce powoli osiągało zenit, a nawet z samego rana potrafiło dać już nieźle w kość. Dobrze, że nie trafił tu prosto z rodzinnych stron. Mimo wszystko pogoda w Iraku, na którą tyle osób narzekało. Potrafiła przygotować na tego typu niespodzianki.

Mimo wszystko na rozważania o pogodzie nie miał czasu. Niezależnie od tego kim był nieznajomy i jaki miał cel w zdobyciu Oka Opatrzności. Wyglądało to na sprawę zbyt poważną, by nawet zdenerwowanie zmusiło syna Aresa do zrezygnowania ze zdobycia informacji na jej temat. Rozważał wszystkie ewentualności przez dłuższą chwilę idąc wzdłuż brzegu. Nie zważał ani na pokonywaną odległość, ani wyraźnie widoczny po drugiej stronie Kair. Nie miał za bardzo czasu na podziwianie widoków. Dopiero głos wytrącił go z tego dziwnego stanu.

- To tutaj.


Błyskawicznie odwrócił głowę. Jak się okazało tylko po to by dostrzec zdawać by się mogło zwykłego, starszego mężczyznę. Siedział w najlepsze na progu jakiejś chaty. Oparty plecami o rozsypujące się, drewniane drzwi.

- Co tutaj dziadku? – Drake wykonał kilka kroków w stronę miejscowego. Dopiero po chwili zauważył, że ten wyrysował patykiem na piasku pokrywającym chodnik pewien wzór. Już miał coś powiedzieć, ale starzec mu przerwał.


- To czego szukasz jest dokładnie za tobą – uniósł dłoń i patykiem wskazał na rzekę Nil. Dokładnie w miejsce znajdujące się naprzeciw siebie. – Właśnie tam pada spojrzenie Sfinksa. Lecz nie ty pierwszy próbujesz odkryć skarby, których strzeże.

Podniósł się powoli i wyprostował. Kości charakterystycznie strzeliły. Zdawało się jakby siedział w tym miejscu przez całe wieki. Nawet stojąc na własnych nogach zdawał się czuć niepewnie. Choć może to po prostu cecha ludzi starych.

- Pytanie tylko czy jesteś gotów?


Jonathan Creeves

Sobek zmrużył oczy, badawczo wlepiając je w młodzieńca. Ledwie przez ułamek sekundy zdawało się jakby na jego twarzy pojawiło się lekkie napięcie.

- Nadnaturalne dla ciebie, czy zwykłych ludzi? - zaśmiał się i być może był po prostu kiepskim aktorem, lub zwyczajnie mu na tym zależało. Jonathan bez problemu dostrzegł bowiem jak sztuczna była jego reakcja. - Nie bądź niepoważny. Nie narażę cię na niebezpieczeństwo, nie muszę. Krew w twych żyłach zwabi każdą nadnaturalną istotę w okolicy. Mimo wszystko nie musisz się martwić. Nie ty jeden będziesz je tu interesował.

Obrócił się na pięcie rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie Petsuchosowi.

- Żegnajcie i powodzenia - przemówił tylko wychodząc.

Pozostawił ich samych sobie, lecz chwilę moment Creeves został całkowicie sam. Zaraz po tym jak bestia u jego boku rozmyła się niczym miraż. Trwał tak chwilę w milczeniu, jak jeszcze nigdy w życiu niepewny swej sytuacji. Nadal było mu trudno zaakceptować to co się działo i prawdopodobnie jeszcze długo przyjdzie mu tkwić w tym osobliwym stanie. Rozejrzał się po pokoju w rzeczywistości nie mając pojęcia czego tak naprawdę szukać. Dopiero kawałek papieru na stoliku przykuł jego uwagę. Podszedł do niego i przyjrzał się mapie, która leżała tuż przed nim.


Była całkowicie inna od tej, którą pokazał mu wcześniej jego ojciec. Zdawała się być znacznie nowsza. Niestety jej skala sprawiała, że w czasie tej wędrówki była mu raczej nieprzydatna. Mimo wszystko podniósł ją i uważnie obejrzał. Na odwrocie szybko odnalazł krótką wiadomość.

Mądrość Sfinksa wskaże Ci drogę.

Ledwie moment walczył z myślami, po czym wyruszył przygotować się do wędrówki.

***


Ogromne piramidy i antyczne posągi w promieniach wschodzącego słońca zdawały się wyglądać tym potężniej. Egipt budził się do życia, choć dla niektórych dzień zdawał się wstać już znacznie wcześniej. Ulice Kairu były już zatłoczone. Tysiące ludzi pędziły do pracy obojętni na wędrującego ku szczytowi nieboskłonu płonącego kolosa. Bo i co wart w dzisiejszych czasach jest kolejny wschód?

Jonathan stał spokojnie u wejściu do swego mieszkania. Czekała go długa droga, przyszła pora na przemyślenie szczegółów.


Rou Baldryson

Ledwie chwilę zajęło mu dotarcie do drzwi. Szarpnął za klamkę i ku jego szczęściu ujrzał znajomą twarz lekarza. Gdyby nie okoliczności, w których się znalazł prawdopodobnie zastanowiłby się jakim cudem ktoś taki mógłby uderzać w drzwi z taką siłą. Z całą pewnością jego uwadze nie umknąłby również fakt, że doktorowi Martinowi wyglądem bliżej było do grabarza. Chudy, mierzący prawie dwa metry mężczyzna o trupio bladej cerze i czarnych jak węgiel włosach. Był niemalże sztandarowym przykładem bohatera horroru, jeszcze z czasów kiedy kolor nie gościł na ekranach telewizorów. Mimo wszystko potrafił wyleczyć każdego w mieście, a w tej pracy umiejętności zdawały się zawsze górować nad aparycją.

- Dzień dobry - ukłonił się nisko zdejmując z głowy kapelusz. Nawet nie czekał na odpowiedź, prześlizgnął się obok Rou i nim ten zdołał się odwrócić był już przy rannej.

Baldryson stał z boku. Ilekroć zaczynał mówić, charakterystyczne ruchy ręki lekarza zamykały mu usta. Wpatrywał się więc w niezbyt obiecujący grymas malujący się na twarzy Martina. Ten dokładnie przyglądał się ranie, którą przed momentem starał się opatrzyć Rou. Zwrócił też uwagę na stłuczenia i siniaki pokrywające jej ciało. O dziwo nie zadawał przy tym żadnych pytań. Widać sam wolał nie wiedzieć co tak naprawdę zaszło. Minęła dłuższa chwila nim podniósł się powoli i podszedł do gospodarza odciągając go na bok.

- Jej stan jest poważny. Zbyt poważny by była zdolna przeżyć bez opieki, którą otrzymałaby w szpitalu - zamilkł i spoglądał przez moment prosto w oczy rozmówcy. - To jednak nie wszystko. Ona jest poszukiwana przez policję.

Trudno było ukryć zdziwienie w tych okolicznościach. Nawet jeśli, z całą pewnością nie umknęłoby czujnemu spojrzeniu doktora.

- Jak to? Co takiego zrobiła?
- Kilka dni temu kiedy przebywałem w Rouen spotkałem się z moim przyjacielem pracującym w policji. Wtedy widziałem list gończy z jej zdjęciem - rzucił kolejne badawcze spojrzenie rannej, która półprzytomna zdawała się w ogóle nie wiedzieć o ich obecności. - Chodziło o zabójstwo. Podobno prawie już ją złapano w Orleanie, jakimś cudem jednak udało jej się zbiec.

Zamilkł i przyglądał się przez chwilę Baldrysonowi, po czym ponownie podszedł do Sophie. Wyciągnął z torby swe przybory i zabrał się do opatrywania rannej kobiety.

- Zrobię co mogę. Rozsądniej będzie jednak oddać ją w ręce policji. W ten sposób uzyska przynajmniej pomoc medyczną.


Leo Brown i Amal al Nahayan


Drzwi były otwarte i przez tych kilka chwil zdawało się jakby serce w jego piersi przestało bić. Wolał nie pozwalać swojej wyobraźni działać, powołując tym samym do życia wizje, które w tych okolicznościach prawdopodobnie przyprawiłyby go o ciarki. Miast tego zdecydowanym ruchem odepchnął drzwi. W mieszkaniu panowała całkowita cisza.

- Pani Brown? - ponownie spróbował wywołać swoją babkę, odpowiedziała mu jednak całkowita cisza.

Dopiero kiedy wszedł do salonu jego serce zwolniło. Na tapczanie siedziała kobieta w zaawansowanym wieku. Obojętnie wpatrzona w ekran telewizora. Dopiero kiedy podszedł bliżej ta podniosła wzrok spoglądając na nieoczekiwanego gościa.

- Kim pan na Boga jest? - powoli podźwignęła się ze starej sofy. Zdawała się być gotowa do panicznej ucieczki. Choć prawdę powiedziawszy wiele by z niej nie było zważywszy na fakt, że poruszanie sprawiało jej niebywałą trudność.
- Jestem Leo - zamilkł na moment, rozkładając nieznacznie ręce, chcąc dać do zrozumienia, że nie ma złych zamiarów. - Twój wnuk.

Kobieta zatoczyła się w miejscu i gdyby nie ściana, z pewnością przewróciłaby się na pokrywający drewnianą podłogę dywan. Brown znalazł się przy niej błyskawicznie podając jej rękę i prowadząc z powrotem na sofę. Chwilę później oboje już na niej siedzieli. Nie miał pojęcia jak długo trwała rozmowa. Kobieta zdawała się być całkowicie zdezorientowana całą sytuacją, toteż trudno było w ogóle się z nią porozumieć. Częściej to Leo mówił, opowiadając o swoim życiu z matką poza rodzinnymi stronami.

***

Tylko wiatr i gołębie sprawiały, że na dachu budynku nie panowała absolutna cisza. Mężczyzna, który stał tuż przy krawędzi wpatrywał się na podobieństwo otaczających go ptaków w kierunku Central Parku. Promienie słońca przedzierające się przez rzadkie chmury odbijały się od kryształu zawieszonego na trzymanym w jego dłoni rzemieniu. Gdyby przyjrzeć się bliżej, można by dostrzec jak zwalniają uwięzione w idealnej strukturze kamienia. Zupełnie jakby coś nagle postawiło im niezwykły opór. Jedyne zdrowe oko wpatrywało się w to osobliwe zjawisko jeszcze przez moment, by po chwili machnąć ręką płosząc tym samym siedzącego nieopodal gołębia. Ten momentalnie zerwał się do lotu. Zbyt nagła reakcja sprawiła, że jedna z luźnych cegłówek zaczęła się kołysać, by po krótkim tańcu na krawędzi dachu wpaść prost do szybu wentylacyjnego. Być może był to ślepy traf. Po niedawno zakończonym remoncie ktoś zapomniał bowiem o zamontowaniu kratki na drugim jego końcu. Tym samym kamienny pocisk wystrzelił wprost z otworu trafiając w drzwi oznaczone numerem 32.

Kąpiący się właśnie mężczyzna dość niechętnie wyszedł z wanny, słysząc uderzenie we własne drzwi. Mimo wszystko ubrał szlafrok i powłóczył nogami wprost do źródła dziwnego dźwięku. Miast twarzy natręta przez wizjer ujrzał tylko plecy jakiegoś człowieka, który pukał do mieszkania znajdującego się naprzeciw. Przekręcił klucz i wyskoczył na klatkę schodową. Już miał dać upust swej irytacji kiedy dostrzegł kobietę, która właśnie pojawiła się na schodach. Ta nie umknęła również uwadze nieznajomego. Błyskawicznie odwrócił się ku mężczyźnie z pokoju 32. Wpierw do uszu obecnych dotarło donośne syczenie, dopiero wtedy spod ubrań wystrzeliło potężne ciało gigantycznego węża.


Ogromne szczęki rozwarły się w locie chwytając zdezorientowanego mężczyznę w szlafroku. Gad ponownie zasyczał znikając we wnętrzu mieszkania. Amal nie czekała, błyskawicznie doskoczyła do otwartych na oścież drzwi, jednocześnie sięgając po broń. Bestia była już jednak przy oknie. Jej rozciągnięte przez nadal trawioną ofiarę ciało ledwo zmieściło się w drewnianej ramie, przez którą wydostała się z budynku wprost na ulicę.

***

Leo prawdę powiedziawszy spodziewał się czegoś innego. Oczywiście nie wiedział co tak naprawdę chciał zrobić. Widząc zrozpaczoną i zdezorientowaną babkę, nie był po prostu w stanie czuć gniewu czy żalu. Zwyczajnie jej współczuł. Czego ostatecznie spodziewać się po takim spotkaniu? Choćby i całe życie myślało się nad słowami, które wypowiada się w takich sytuacjach. Kiedy faktycznie do nich dochodzi, pustka w głowie staje się zbyt przytłaczająca. Przez większość czasu więc milczeli. Mimo wszystko kobieta zdawała się być mile zaskoczona nieoczekiwanym spotkaniem. Choć zdecydowanie nie na tyle by poradzić sobie ze smutkiem po stracie. Jak się okazało już nie tylko męża, ale i córki.

Kiedy od strony ulicy dobiegł donośny trzask tłuczonego szkła i klaksonów samochodowych. Leo oderwał się od babki, po czym podbiegł do okna. To co ujrzał przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Liczący sobie dobre dziesięć metrów wąż wtargnął na ulicę, a spadając wprost na jadący samochód wywołał sporych rozmiarów karambol. Dźwięk był nieznośny i z całą pewnością doprowadzał potwora do jeszcze większego szału. Brown zaczął rozglądać się po okolicy. Dopiero kiedy spojrzał przed siebie dostrzegł wybitą szybę w mieszkaniu znajdującym się dokładnie naprzeciw tego, w którym sam się znajdował. Wyglądała z niego jakaś kobieta.
 

Ostatnio edytowane przez Token : 28-03-2010 o 15:20.
Token jest offline