Można było przyjąć, że próby nawiązania przyjacielskich stosunków z Markiem Węglorzem spełzły na niczym. Zachowanie mężczyzny było dziwne i w sumie to Kurt nie wiedział czy bardziej problemem jest pochodzenie, oderwanie mężczyzny od jego zajęć spowodowane zmianą trasy samolotu czy co innego. Postanowił się tym nie przejmować i z okien taksówki rozglądał się ciekawie po mieście przez które przejeżdżali.
Nie było specjalnie za czym się rozglądać. A raczej – było i to co było widać sprawiało przygnębiające wrażenie. Budynki architektonicznie były ciekawe – kamienice z początku wieku, niektóre trochę późniejsze – większość z wyraźnymi naleciałościami pruskimi, czy szerzej – niemieckimi, lub, holenderskimi. To zastanowiło na chwilę Kurta – prawdopodobnie zatem to miasto było miastem portowym... Zadanie sprawdzenia tego na mapie zostawił sobie na później. W każdym razie – kamienice sprawiały wrażenie zbudowanych prawie sto lat temu i od tamtej pory nie remontowanych... Zresztą wszystko tak wyglądało... Pod koniec trasy – być może w centrum – było lepiej; co dla Kurta dalej było kilka oktaw od „dobrze”... Miszmasz stylów, kolorów, aranżacji; zmieszanie wszystkiego ze wszystkim od odlatujących tynków i wybitych okien po wielkie tafle szkła wsadzane w pomalowane we wściekłe róże eklektyczne kamienice... Mozaika ciężko strawna dla Kurta...
*****
Średniej klasy hotel po takiej przygnębiającej wycieczce sprawił wrażenie po prostu ekskluzywnego i na wskroś nowego i nowoczesnego. Herr Weglosz zostawił ich przy recepcji i pożegnał się. Kurt w zasadzie i tak nie zauważył różnicy – już w samochodzie ich przewodnik zachowywał się jakby jechał sam.
„Może tutaj kultura jest inna” - zastanawiał się wypełniając papiery meldunkowe.
„Zdecydowanie tutaj kultura jest inna” - dodał w myślach widząc zachowanie ich opiekuna przed hotelem. Jego uwagi nie uszedł samochód... W końcu znalazł się pod drzwiami pokoju z zadowoleniem przyjmując do wiadomości, że Erich mieszka w pokoju obok. Wymienili kilka uwag i umówili się na obiad.
Restauracja hotelowa na szczęście serwowała również dania szeroko rozumianej kuchni europejskiej i Kurt przyzwyczajony do hotelowego menu czuł się jak u siebie w domu wybierając coś znanego i bez eksperymentowania z kuchnią. Wino może nie było szczytem, choć nie było też złe. Podwójne espresso na zakończenie posiłku zabiło wszystkie smaki, samemu pozostawiając całkiem sympatyczną nutę. Oczywiście nie mogło się obejść bez zgrzytu – dla kelnera wydawało się to niepojęte, że rachunek można dopisać do ogólnego rachunku za hotel. Udało się tą sprawę jednak jakoś przewalczyć i mag znalazł się z powrotem w pokoju.
*****
Zgodnie z umową z Erichem zadzwonił do panny Alicji, przed wybraniem numeru ćwicząc kilkakrotnie nazwisko. Zdawał sobie sprawę z tego, że zapewne wymawia je źle, ale lepiej wymawiać źle płynnie niż wymawiać źle i jeszcze się jąkać... Rozmowa była krótka – ustalili parę spraw, dograli parę szczegółów. Nic wielkiego. Kurt miał ochotę pociągnąć wątek herr Weglosz, ale stwierdził, że jest to zbyt odległe od ich spraw, aby się w to zagłębiać...
„Może to tylko moje wrażenia?” - zastanowił się kiedy odłożył już słuchawkę.
Usiadł przy stole i przez chwilę zupełnie bez celu przerzucał strony jakiegoś pisma pozostawionego w pokoju. W końcu podniósł słuchawkę i wybrał numer. Przez chwile czekał na połączenie; gdy po drugiej stronie odebrano usłyszał:
- Sesser. Bitte?
- Cześć. Kurt z tej strony. Jestem już w hotelu – w zasadzie nie skłamał, ale nie chciał wnikać w całą przygodę z pogodą, lądowaniem gdzieś i tym wszystkim
– całkiem przyjemny muszę przyznać...
- I jak?
- Żyję. - zaśmiał się
– Widziałem miasto tylko z taksówki. Zniszczone, brudne, ogólnie strasznie zaniedbane. Ten nasz hotel jest nowy i recepcjonistka mówi po angielsku. Ale niewiele takich nowych budynków tutaj jest; większość jest stara...
- A co to za osiągniecie, że recepcjonistka mówi po angielsku? - zdziwienie było aż zbyt wyraźne.
- Ha, tutaj to jest sukces. Panienka w informacji na lotnisku – zero angielskiego czy niemieckiego; taksówkarz – to samo... Na szczęście hotel w każdym języku brzmi tak samo... Po prostu katastrofa, tutaj mówią chyba tylko po polsku...
- Kupiłeś w końcu ten słownik czy rozmówki?
- Nie. Nigdzie tego nie było. Spróbuję kupić coś tutaj... o ile mi się uda. Jakoś się tu muszę urządzić... i przetrwać...
Rozmowa potoczyła się we wszystkich możliwych kierunkach, choć dość odległych o Polski jako takiej. W końcu Kurt odłożył słuchawkę. Poszukał wzrokiem pilota i wycelował w telewizor. Szukał czegoś gadatliwego.
W końcu trafiając na jakiś program, gdzie w marnej scenerii tonącej w zielono – czerwonych odcieniach kilka osób rozmawiało o czymś. O czym - było zupełnie nieistotne, choć z intonacji to rozmowie było bliżej do kłótni niż do rzeczowej i spokojnej wymiany zdań. Kurt jednak chciał wyłapać intonację języka, przyzwyczaić się do niego, aby każde usłyszane słowo nie było dla jego słuchu nowym, zaskakującym i abstrakcyjnym zestawem zgłosek. Po ponad godzinnym programie zaczął się jakiś film z lektorem, ale kojarzenie angielskiego głosu w tle z polskim lektorem przerosło możliwości maga. Zresztą był już zmęczony tym językiem.
Liczył na to, że ich tutejszy opiekun da się skusić na jakąś wycieczkę lub przynajmniej wieczór w towarzystwie. Niestety ani Marek Węglorz nie zadzwonił, ani oni do niego. I w sumie Kurt był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Zjedli kolację dość wcześnie, po czym w hotelowej restauracji posiedzieli jeszcze trochę przy lampce czegoś mocniejszego rozmawiając o wszystkim i niczym jednocześnie. Siedzenie w pokoju nie miało zbytniego sensu, a wychodzenie gdzieś – jeszcze mniejszy. Więc jedyne co można było zrobić to zabić czas. Rozmowa o całym zadaniu nie miała chwilowo wielkiego sensu – trzeba to wszystko było najpierw zobaczyć, a dopiero potem myśleć co dalej i jak to wszystko poukładać. Rozmowy o rodzinie udało się uniknąć – Kurt nie znosił tego modnego ekshibicjonizmu - „to moja żona, a to moje dzieci”, „tu kupujemy pieluszki dla dziecka”, „o popatrz, a tu nasz syn w pierwszej klasie”. Rodzina była bardzo ważna, ale to była rodzina a nie przedstawienie dla wszystkich na około...
*****
Śniadanie odbyło się późno i to bynajmniej nie z powodu alkoholu wypitego poprzedniego wieczora. Skoro i tak nie było co robić, to przynajmniej można się było wyspać. Po śniadaniu Kurt z nudów zaserwował sobie kolejną lekcję polskiego gapiąc się jednocześnie przez hotelowe okno.
Spotkanie, właściwie biznesowy lunch skrócony do kawy z panną Alicją odbył się w znanej Kutrowi już na wylot hotelowej restauracji. W zasadzie niczego nowego nie ustalono. Zmęczenie przewodniczki było widoczne i zrozumiałe – wykluczało niestety jakiekolwiek ciekawe zajęcia wieczorem; choć Alicja zastrzegła sama, że nie zna Gdańska. Choć Kurt nie do końca był przekonany czy jest to jedyny powód, ale w końcu – jak się nie lubi pokazywać swojego życia prywatnego to i życiem innych nie wypada się interesować... Po rozstaniu z panną Żółkiewicz zapytał w recepcji o możliwość skorzystania z siłowni lub sauny; czym wywołał popłoch u młodego mężczyzny, który stał za kontuarem. Z jakimś „Nic się nie stało. Dziękuję” odszedł w kierunku wind. Gdy Sesser wrócił do pokoju znudzony jak mops zaczął przeskakiwać kanały. W końcu zostawił cokolwiek muzycznego i zmusił się, aby zasnąć i przespać jak najwięcej. Wieczorem wymoczył się w wanie pełnej gorącej wody i wrócił do łóżka. Było za późno na kolację. Przez chwilę przerzucał dokumenty, co nie posunęło go nigdzie dalej w całym rozumowaniu. W końcu zawinął się w kołdrę i usnął. Obudził się o czwartej z lekkim groszem. Najgorsza możliwa godzina. Na ograniczonej powierzchni pokoju dało się wykonywać tylko najprostsze ćwiczenia, ale było to w końcu jakieś zajęcie. Bardziej znużony niż zmęczony koło siódmej znalazł się pod prysznicem. Pakowanie... Czas ciągnął się jak toffi...
*****
Z zewnątrz pociąg, do którego ciągnęła ich Alicja wyglądał jak 1001 nieszczęść. Wagony, pomalowane jednolitą farbą w kolorze zgniłej zieleni przechodzącej w czerń ciągnięte były przez zieloną lokomotywę upstrzoną żółtymi i pomarańczowymi trójkątami na czole pociagu. Wszystko razem wyglądało jak pociąg wojskowy, a nie pasażerski. W ramach szukania jasnych stron Sesser zauważył, że stare, rdzawe zacieki na wagonach i brudne szyby sprawiają wrażenie postapokaliptycznego... czegoś. Zresztą peron na którym się znajdowali doskonale wpasowywał się w tą konwencję – ze swoimi nierówno położonymi płytkami betonowymi i rozwalonymi betonowymi klombami. Dobrze, że przynajmniej ławki nie były betonowe, choć sprawiały wrażenie, że jakiekolwiek ich obciążenie spowoduje ich natychmiastowe zawalenie. Na szczęście, przedział w jakim się znaleźli przypominał te do jakich Kurt był przyzwyczajony w austriackich pociągach. Wykonanie było znacznie gorsze, ale... przynajmniej było podobnie.
W przedziale siedziało jeszcze dwoje starszych ludzi i Sesser z przyjemnością (i oczywiście pomocą panny Żółkiewicz) nawiązał z nimi jakąś konwersację, gdyby nie to, że pierwsze wypowiedziane po niemiecku słowa spowodowały spojrzenia jakby co najmniej ich ukochanego psa Kurt zabił gazetą i zjadł na śniadanie. Zignorował więc ich dokumentnie większą część podróży zajmując rozmową o wszystkim i niczym. W końcu skoro mieli ze sobą współpracować wypadało się choć trochę zapoznać. Zaczepili więc zarówno o wrocławskie teatry - tu interesującym i znacznie podnoszącym walory miasta odkryciem była informacja, że Wrocław ma operę i filharmonię – młodą, bo młodą, ale zawsze to coś; jak i preferencje kulinarne oraz zainteresowania. Panna Żółkiewicz miała olbrzymią wiedzę o Wrocławiu i to uświadamiało Kurtowi, że za żelazną kurtyną życie też się toczyło; inaczej, może gorzej (na pewno gorzej – widział to przez okno pociągu), ale się toczyło...
W końcu dotarli do Wrocławia. Kiedy Kurt wysiadł z pociągu i spojrzał na zegar uświadomił sobie, że polskie pociągi są trochę jak włoskie – jadą. Jakoś jadą.
Po drodze do hotelu obejrzeli, z okien taksówki rzecz jasna, budynek nowej siedziby „Gesellschaft Austrian Geschäft” („Austriackiego Towarzystwa Biznesowego”). Ulokowali się w hotelu i po posiłku udali się obejrzeć budynek z bliska. Wychodzących z budynku mężczyzn Kurt zaledwie zarejestrował nie chcąc teraz zawracać sobie nimi głowy...
*****
Słowo „TRÜMMERHAUFEN” („RUINA”) było bardzo odpowiednie i zaaklimatyzowało się na dobre w umyśle Kurta zwłaszcza po przejściu przez wyższe kondygnacje budynku. Parter był po prostu nieużywany i zaniedbany, na pierwszym piętrze kilka pomieszczeń było używanych i przynajmniej korytarz utrzymany był w czystości, zapewne przez samych lokatorów. Kurt zainteresował się samymi lokatorami w znaczeniu – czy to firma, organizacja, czy osoby prywatne. Z firmą zdecydowanie byłoby się najłatwiej dogadać. Okazało się, że pomieszczenia zajmuje Wrocławskie Towarzystwo Przyjaciół Ossolineum, z plakietek na drzwiach nawet udało się ustalić kto jest w zarządzie towarzystwa. Należało zatem dowiedzieć się czym zajmuje się Towarzystwo... Informacja o kancelarii prawnej i podjętych ją krokach trochę go zirytowała. Rozumiał, że Hallervorden, dostał świra na punkcie artefaktu, ale – skoro nie znał żadnych lokalnych uwarunkowań – mógł sobie odpuścić wpierniczanie się w ich pracę. Zresztą zaczynanie z tak wysokiego C było marnym wstępem do negocjacji... Powiedział, jakby rzucając niezobowiązującą propozycję:
- Oferty nie są konieczne, ufam pani wyborowi, zna pani przecież regionalny rynek – odpowiedział zgodnie z prawdą, ale jednocześnie budując kontakt bardziej na linii „współpracownicy” niż „szef- podwładny”
- To dobrze, że spotkamy się z prawnikami. Budynek jest większy niż początkowo sądziłem, choć przydałyby się jego plany, zwłaszcza archiwalne – chcielibyśmy przywrócić budynek do jego pierwotnej świetności, a po tym co tu widzę ciężko zorientować się czy i ilukrotnie następowały przebudowy... Ale, wracając, być może mielibyśmy propozycję dla Towarzystwa – skrócił nazwę, aby nie potknąć się na "wrocławskie" i "Ossolińskich"
– Myślę, że moglibyśmy rozważyć scenariusz współpracy. My z naszej strony zapewnilibyśmy remont pomieszczeń, i po nim przenieślibyśmy lokatorów z pierwszego piętra do innych pomieszczeń. Zapewne nie na parterze czy pierwszym piętrze, ale gdzieś wyżej... Myślę, że taka opcja również wchodziłaby w grę.
Kiedy obeszli wszystko z dwa razy poza śmieciami, odpadającymi tynkami, kilkoma padłymi gołębiami i zapachem pleśni nie znajdując niczego ciekawego Kurt podsumował:
- Chyba widzieliśmy tutaj wszystko... Przynajmniej jak na razie. Myślę, że spokojnie możemy wrócić do hotelu i zastanowić się co dalej, prawda Erich? Skoro to – zatoczył ręką koło
– jeszcze stoi to i do jutra się nie zawali. Jak będziemy mieli plany to spróbujemy dopasować je do budynku i znaleźć odpowiednie pomieszczenia... - Panno Alicjo – zwrócił się do tłumaczki
– czy byłaby możliwość uzyskania dzisiaj jakichś planów? Cudowne byłoby jakieś archiwum ze zdjęciami z wczesnego okresu istnienia budynku. Widzę tutaj wiele zniszczeń w detalach architektonicznych – wskazał obtłuczone gzymsy
– to zdecydowanie prościej byłoby odtworzyć na podstawie fotografii... A, proszę mi powiedzieć – uśmiechnął się
– czy po południu jest pani zajęta? Czy może dałaby się pani zaprosić na jakiś krótki spacer? Po prostu chciałbym zacząć jakoś poruszać się po tym mieście, a nie tylko taksówką... Zresztą chciałbym wiedzieć, gdzie jest najbliższy hotelu basen – zakończył z rozbrajającą szczerością.