"Pod Kichającym Smokiem" Siedzicie w czwórkę przy stole przyglądając się sobie z rezerwą. Wbrew oczekiwaniom ranek zamiast konkluzji z dnia poprzedniego przyniósł jedynie nowe animozje. Bast wyparował wściekły, co ciekawe wyszedł również nie niepokojony przez nikogo Anzelm. Natomiast Sam kręci się w pobliży pochrząkując znacząco - najwyraźniej jest to sugestia, byście zapłacili za nieobecnych już towarzyszy. Bast: Wyszedłeś na zalaną słońcem ulicę, przeciągając się z ulgą. Gdyby nie ręka pewnie byś poćwiczył, teraz jednak ograniczyłeś się do kilku podskoków. Zapytana o medyka przygodna panna powiadomiła Cię z chichotem, że szpital jest w świątyni. Tam też postanowiłeś się udać. Z portu w stronę północnej bramy ciągnie właśnie kilka wozów z towarem - załapanie się na przejażdżke zapewne znacznie przyspieszy podróż pod górkę. Odwróciłeś się jeszcze w stronę karczmy - widzisz jak siedzący w oknie Calcifer przygląda Ci się z sarkazmem w oku. Anzelm: [user=1078,345]Sęk nadal cały - widać nerwy dają o sobie znać. Choć praktyka czyni mistrza, nigdy nie specjalizowałeś się w rzucaniu sztyletami - inne ich użycie było Twoją domeną. Broń w ręce nie uspokoiła Twojej rządzy mordu a czerwień szat, wyjętych niby z przyzwyczajenia, przywiodła na myśl nocne koszmary. Może jestes jak pies? Głośno szczeka na właściciela a jednak jest mu wierny? W końcu - szata kapłana pozostaje nadal na Twoim grzbiecie, druga w torbie a medalion w kieszeni. Rzucasz po raz kolejny ale sztylet odbija się od ściany i spada na łóżko ze zgiętym czubkiem. Podnosisz go i zaczynasz bawić się ostrzem... przedmioty nieożywione to jednak nie jest to... [/user] |