Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-04-2010, 22:52   #4
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Tłumy ludzi, pochód. Żołnierze, uciekinierzy, zwykła milicja. Wszyscy szli, jechali przepojeni jakimiś pragnieniami. Piękni, brzydcy, starzy, młodzi. Przekrój prawdziwego świata. Jedni szli chętnie, innych werbowano przymusowo, jeszcze kolejnym płacono. Wśród tłumu byli też podobni do niego, ochotnicy wybierający się na wojnę, pragnący siłą własnych mieczy lub magii powstrzymać potop sił, które wyrzuciła gardziel.

Wiele mieczy, wiele twarzy, na których można było się dopatrzyć całego katalogu uczuć. Najczęściej było to najzwyczajniejsze wyczerpanie drogą, ale niekiedy także spokój oraz jakaś wewnętrzna jasność. Chociażby na obliczu niezwykle pięknej kapłanki, która przejechała obok niego na szlachetnej, białej klaczy. Przystanął na chwilę, zapatrzony, dopóki nie obudził go płacz małego dziecka, kopniętego przez jakiegoś osobnika, który odjechał mieszając się wśród grupy ludzi zmierzających do pobliskiej tawerny.

Zsiadł podchodząc do biednego dziecka.
- Jesteś stąd? - zapytał dziewczynki, ale zbyt mocno płakała, żeby odpowiedzieć przez jakiś czas. Dopiero kiedy wręczył jej pajdę chleba, powoli się uspokoiła. Okazało się, że wraz z rodziną uciekała, gdyż mieszkanie przy górach stało się zbyt niebezpiecznie. Jej ojciec szewc, zabrał więc dwanaścioro dzieci oraz ciężarną żonę, zapakował niewielki majątek na wóz i wyruszył na niziny, ku bogatym miastom, gdzie mógłby zarobić na jakiś chleb. Ale jak to bywa w tłumie. Dorośli niekiedy się gubią, czegóż więc można wymagać od małego dziecka? Ona też łkając wyjaśniła, ze poszła tylko siusiu, ale potem nie mogła trafić na miejsce i od kilku dni tylko szuka rodziny.

Nie mógł jej tak zostawić, ale nie mógł też szukać długo bliskich dziewczynki, którzy mogli być już wiele mil dalej. Sprawdził kilka karawan, popytał ludzi na podstawie opisów podanych mu przez nią. Ale nikt początkowo nie kojarzył szewca Johna z ulicy Knurowej. Niemal zaczął tracić nadzieję oraz zastanawiać się, co robić w tak paskudnej sytuacji, ktoś sobie przypomniał ta rodzinę. Ponoć zostali trochę dalej szukając zaginionej córki. To dodało mu energii i sprawiło, że dziewczynka przestała płakać. Można było mieć nadzieję, która rzeczywiście ziściła się po jakimiś czasie. Ona poznała pierwsza rodzinę. Zsunęła się z konia oraz pędem pognała do nich radośnie krzycząc.

Potem kolejne połykane mile oraz kolejna karczma. Tym razem pełna. Nic dziwnego, tłumy ludzi, uciekinierów oraz tych, co szli walczyć, wypełniały ja po brzegi. Ale przed samym budynkiem było nieco miejsca na ławie. siedział na niej jedynie wysoki mężczyzna, obok którego stał wielki cisowy luk, widomy znak jego profesji. Clyde zmęczony podszedł do niego:
- Witaj - pozdrowił nieznajomego. - Można ten kawałek na chwilę? - wskazał na wolną część ławy. - Spożyć jakąś przekąskę przed ruszeniem dalej oraz odpocząć nieco.
Aarian uniósł głowę, aby ujrzeć twarz nieznajomego. Zawsze lepiej jest wiedzieć, do kogo się mówi. To jakoby z góry ustala ton rozmowy i poniekąd jej temat. Wielkich trzeba było szanować. Nawet Zręczny nie był wolny od takich konwenansów. Rozmówca łowcy nie wyglądał jednak ani na kogoś nieżyczliwego, ani na bogatego księcia z przerostem ambicji.
- Witaj - odpowiedział na pozdrowienie. - Proszę, miło będzie z kimś porozmawiać.
Pędziwiatka wesoło zakręciła się na ramieniu Zręcznego, a on ponownie spojrzał na przybysza i dodał uśmiechając się:
- O ile nie masz nic przeciwko rozmowie.
- Ano nie mam? Mam za to kawałek chleba oraz trochę sera. Wczoraj dostałem od kupca za pomoc przy podepchnięciu jego wozu. Sam nie zjem i tak. Żal dać się zeschnąć. Weź połowę
- podał mu odłamany kawałek bochna oraz kawal twarogu.
- Wielkie dzięki - rzekł łowca biorąc jedzenie od nieznajomego. - W sumie, to wypada mi się przedstawić. Jestem Aarian Tivier, a wołają na mnie Zręczny. A to - wskazał kunę siedzącą na jego ramieniu - moja przyjaciółka Pędziwiatka.
Zwierzę i tym razem zachowało się tak, jakby idealnie rozumiało swego pana. Kto wie? Może i tak było naprawdę.
- Swoją drogą, to ludzie tutaj często zachowują się inaczej, niż ty - mówił Zręczny. - Nie dalej, jak wczoraj widziałem gospodarzy, którzy świniom rzucali żarcie jakiego w imperialnej służbie nie uświadczysz, a głodującym chłopom za nic w świecie worka pszenicy dać nie chcieli - zamyślił się chwilę, po czym ciągnął dalej. - Sam spotykałem na trasie ludzi, którzy za udzieloną im pomoc nie chcieli mi zapłacić, nawet wtedy, jak ich przycisnąłem ... Ale co zrobisz? Człowieka za kawałek słoniny nie zabiję.
- Clyde Benasco
- przedstawił się. - Ludzie są różni - przyznał. - Czasem przez głupotę, czasem strach, czasem jeszcze inne. Masz ciekawą przyjaciółkę. Dawno tak razem podróżujecie?
- Trochę lat już się uzbierało
- odpowiedział patrząc na kunę. - Trudno by mi teraz było żyć samotnie. A ponoć nic tak nie odbija się na człowieku, jak samotność.
- Pewnie tak. My, zakonnicy, praktycznie cały czas spędzamy wspólnie, czy to ćwicząc czy podczas nauki. Rzadko zdarza się, ażeby były jakieś chwile samotności. Przyzwyczaiłem się do takiej ciągłej bytności pośród innych. Zresztą, pewnie obydwaj jedziemy do Jarsberga. Chyba tam znajdzie się tyle wojska oraz chętnych, ze na samotność nie będzie miejsca.
- Też prawda ... Chociaż taka ilość chętnych nigdy nie wróży niczego dobrego. Połowa ucieknie, osłabiając szeregi i rujnując plany, a reszta? Trudno powiedzieć... Samo utrzymanie takiej kupy istot w ryzach to ogromna odpowiedzialność. Ciekawe, kto się tym wszystkim zajmie. Oby to była jakaś tęga głowa.
- Może masz rację. Byłoby nieźle. Ano dzięki za chwilę wspólnej rozmowy
- Clyde westchnął. - Trzeba iść dalej. Powodzenia.
- Powodzenia
- odrzekł łowca.

Kolejny postój, kolejna ćwiartka chleba, która odmierzała czas podróży. Trzeba było napoić konia. Jak wspominał mu jeden z uciekinierów nieco na lewo za pagórkiem powinna być studnia, której nie było widać bezpośrednio z samego traktu.
- Chodź, Huragan – zwrócił się do konia, którego traktował jak prawdziwego partnera. - Zobaczymy, czy mówił nam prawdę.

Lekko zjechali z traktu, skręcili za niewielkie wzgórze pokryte jabłoniami. Studnia rzeczywiście była, przy niej zaś nieznajoma kobieta. Wpatrywała się nieco bezradnie do środka.


Urwane wiadro wraz z kawałkiem łańcucha musiało spaść do środka. Woda była kilka metrów niżej, ale kobieta nie mogła jej dosięgnąć.
- Witam panią, szczęśliwie mam kilka metrów linki i jakieś naczynie. Zaraz będzie woda i dla pani i dla mnie. Muszę także napoić konia.
Uśmiechnęła się do nieznajomego z wyrazem ulgi na twarzy.
- Dziękuję - powiedziała szczerze - i dzień dobry. O zabraniu ze sobą linki akurat nie pomyślałam - dodała po chwili i znów nieznacznie się uśmiechnęła. W oczach kobiety widać było jednak zmęczenie.
- Pani też do Jarsberga? - domyślił się. - To jeszcze trochę drogi. Ale wobec tego proszę usiąść na chwilę, a ja zajmę się wodą. Wprawdzie wiadro spadło wraz z łańcuchem do dołu gdzieś, to mam solidny garnek. Normalnie służy do gotowania nad ogniskiem, ale teraz nada się i do naciągnięcia wody - z niewielkiego worka na plecach wyjął linę oraz naczynie, przynajmniej dwa razy większe niżeli sam worek. Zawiązał węzełek oraz przewieszając linkę przez kołowrót zaczął spuszczać na dół. - Clyde Benasco jestem - przedstawił się.
- Tanael - przedstawiła się odchodząc nieco od studni. Zmierzyła go wzrokiem był w jej wieku, może młodszy. Nie lubiła bawić się w te wszystkie sztuczne, grzecznościowe formy, którymi posługują się zazwyczaj ludzie. - Jak myślisz, co nas tam czeka? - zapytała bezpośrednio.
- Miecze, kiścienie, topory. One będą szły, szły tłumem szturmując mury po plecach własnych ubitych braci. Będzie ich nawet więcej, niż mamy strzał oraz więcej, niż możemy sobie nawet wyobrazić - ocenił ponuro. - Jednakże jest nadzieja. Wierzę szczerze w to właśnie, gdyż inaczej, całe poświecenie na nic. Ale jaka? Sądzę, ze dla tych, którzy tam zmierzają, właśnie to będzie największe wyzwanie. Odnalezienie nadziei. Odnalezienie naszych szans.
- Niezbyt pocieszające
- przyznała ze smutkiem. - Cóż, wiedziałam jednak w co się pakuję - stwierdziła po czym pogłaskała po głowie wielkiego kruka, który wylądował właśnie obok niej. - I naprawdę myślisz, że te szanse się znajdą?
- Owszem. Przynajmniej tak nas uczono podczas zakonnych lekcji, że każda potwora ma swój słaby punkt. Uderz tam, to rozwali się wszystko, niczym karciany domek. przypuszczam dlatego, że naszym celem będzie jak najdłuższe powstrzymanie pędu tych stworów murami oraz mieczami. Właśnie dopóki nie znajdzie się rozwiązanie oraz jakaś możliwość wygranej. Jednak spodziewać się można starć, jakich od lat nie notowały kroniki, czyli: pot, łzy, miecze, mdlejące ręce, potworny huk walki wypełniający uszy. Proszę
- przerwał odpowiedź na jej pytanie, bo woda była już nalana, i dla zwierząt i dla nich - ale wygramy. Wreszcie wygramy. Dlaczego pani chce tam być? - zapytał.
- Dziękuję. - Napełniła zimną wodą bukłak, napiła się gasząc meczące pragnienie. Napoiła też swoją karą klacz stojącą spokojnie w cieniu wysokich drzew. - Czy chcę - to chyba za wiele powiedziane. Nie widzę jednak innego wyjścia, nie mogłabym stać bezczynnie i czekać na to, co przyniesie kolejny dzień. Tym bardziej nie mogłabym uciekać. Wynika z tego, że nie miałam wyboru.
Skinął. Pojmował jej postawę. Pomówili jeszcze chwilę ze sobą, a potem znowu poszli swoimi szlakami.

Jarsberg przyjął go tłokiem jeszcze większym niżeli na szlaku oraz brakiem miejsc noclegowych. Przez dłuższy czas przemierzał ulice szukając jakiegokolwiek pokoju do wynajęcia.


Nie chciał siedzieć na głowie miejscowym braciom zakonnym, którzy mieli pewnie znacznie istotniejsze sprawy, niżeli przejmowanie się jakimś przyjezdnym. Och, przyjęliby go, ale czułby się niezbyt zręcznie. Toteż wiele czasu stracił na częściowo udane próby. Pokoju bowiem nie znalazł, ale stajnię, gdzie mógł spać razem ze swym Huraganem. Lepsze to niż nic. Zresztą, uznał, może jeszcze trafi na jakąś okazję. Dlatego planował po prostu czekać oraz słuchać heroldów, którzy na ulicach twierdzy stale ogłaszali najnowsze nowiny oraz polecenia władz.
 
Kelly jest offline