Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 10:26   #2
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NARRATOR


Słysząc wasze słowa na poważnej do tej pory twarzy Teodora Styppera pojawił się uśmiech.

- Cieszę się, że mogę na was liczyć, szanowni państwo. Nawet nie zdajecie sobie sprawy ile to dla mnie znaczy, że Victor nie pozostał sam w godzinie próby. Byłby wzruszony, jak ja teraz, że ma tylu wiernych przyjaciół.

- Panno Gordon, pomysł by porozmawiać z doktorem Petroturekulusem jest bardzo dobry. Ciężko będzie jednak go namówić na zdradzenie tajemnicy lekarskiej. Jednak warto by było taką rozmowę przeprowadzić. Myślę, ze czarująca młoda dama ma na udaną rozmowę największą szansę. Proszę, oto wizytówka doktora Petroturekulusa.

Wręczył ci sporej wielkości kartonik z napisanym nazwiskiem, numerem telefonu oraz adresem prywatnego gabinetu, na Cambidge Street.

- Co do Victora, to jest nieprzytomny. Policja postrzeliła go w nogę dwa razy i stracił sporo krwi. Dostęp do niego został ograniczony. Nawet nie wiem, w którym leży szpitalu. Może jednak mógłby pan porozmawiać, jako człowiek obyty w takich kontaktach, z jego prawnikiem? Sprawę ma prowadzić, ze względu na pozycję społeczną ofiary, pan Harold Stonenhberg.

To nazwisko większości z was wiele mówi. Znany prawnik. Członek rady Miasta. Społecznik i zwolennik męskiej polityki. Twardy, uczciwy, pracowity i rzetelny. Jego biuro znajduje się w kancelarii Stonenberg i wspólnicy w centrum miasta, ale umówienie samego spotkania może nie być proste, bo to człowiek zajęty.

- Pomysł z detektywem jest bardzo dobrym pomysłem, panie Lafayette, lecz nie mam pewności, co do innych spraw, którymi zajmował się Victor, i na razie wolałbym nie mieszać do tego osób postronnych. Chyba, ze znajdziemy kogoś godnego zaufania, lub natrafimy na problemy, których nie damy rady sami rozwiązać? Co państwo sadzą o takim podejściu do sprawy?

- Propozycja pana Lyncha jest warta uwagi. Gdyby udało się panu zdobyć nieco poufnych informacji z zatrzymania, pozwoliłoby to rzucić nieco światła na to, moim zdaniem, niezwykle dziwne zdarzenie. Policjanci mogli rozmawiać miedzy sobą czy coś. To nietypowa sprawa i pewnie są plotki. Jakby pan zdołał przekonać go do naszej sprawy, bez zbędnych szczegółów to byłoby niewątpliwie pomocne.

Westchnął cicho i zamówił kolejną kawę. Może trzecią, może czwartą. Widać, ze jest pobudzony lecz panuje nad swoimi emocjami.

- Powiem państwu, co wiem na temat wydarzeń. Nie wiem ile z tego co wiem, jest ważne, a co nie ma związku ze sprawą. Otóż Victor pracował z panna Angeliną. Nie byli parą, jak sugeruje prasa. Panna Angelina zgłosiła się do Victora, by ten pomógł odszukać jej zaginionego ojca - Aleksandra Romalio Duvarro, właściciela firmy Duvarro Sprocket. Pracowali nad sprawę od dwóch miesięcy i możliwe, że to ich zbliżyło do siebie, lecz od kilku ostatnich tygodni Victor nie był do końca sobą. Wziął wolne, nie kontaktował się z nikim. Sprawa Aleksandra stała się jego obsesją. Jego i Angeliny. Wiem też, że szukał kontaktu z mniejszościami z Rosji. Nie wiem czemu. Ale coś najwyraźniej wytrąciło go z równowagi. Czemu jednak znalazł się tam nocą, nad ciałem Angeliny? Czemu ona zginęła? Kto ją zabił? Bo nie wierzę, że to był Victor. To właściwie tyle, co wiem.

Za oknem deszcz przechodził w ulewę. Słychać było grube krople siekące w szyby kawiarni. Na szczęście nie trwało to długo i deszcz zaczął tracić na sile.

- Proponuję podzielić się zadaniami i spotkać się jeszcze dzisiaj wieczorem w lokalu na kolacji. Powiedzmy o siódmej wieczorem w „Świętym Jerzym” przy Massachusetts Avenue. Ja stawiam. Ja dzisiaj porozmawiam o Victorze z pracownikami Uniwersytetu Bostońskiego. Może niech ktoś z państwa spróbuje porozmawiać z właścicielem kamienicy, w której mieszkał Victor. To Essex Street 12 przy Sennot Parku. Dość przyzwoita okolica. Może nawet uda się wejść do jego mieszkania? Kto wie, co tam możemy w nim znaleźć? Pamiętnik, notatki sprawy, nad którą pracował.

Deszcz słabł. Teraz jedynie padał. Ulewa kończyła się.

- Popytamy, poszukamy i porozmawiamy wieczorem? Czy pasuje państwu taka propozycja. Aha, może jeszcze jedno. Nie wiem czy nie warto porozmawiać z kimś z firmy Duvarro Sprocket. Jakimś właścicielem, czy kimś takim. Podobnie jak państwo, nie znam się na prowadzeniu śledztw. Jak wiecie, zajmuję się sprzedażą domów. Czasami oczywiście pomagałem Victorowi w jego .. badaniach. Ci z was, którzy robili to samo, wiedzą co mam na myśli, prawda?

Zapanowała chwila niezręcznej ciszy, ponieważ nikt z was nie kwapił się jakoś do odpowiedzi.

- Cóż. Spojrzał na zegar w kawiarni. Dochodzi południe. Do siódmej nie zostało zbyt wiele czasu, a państwo macie zapewne jeszcze własne sprawy. Raz jeszcze dziękuję za okazaną pomoc. Macie mój telefon, ja również zanitowałem sobie namiary na państwa. Nie wiem jak szanowni państwo, lecz ja nie mam teraz więcej czasu. Przepraszam państwa serdecznie.

Uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem i wstał.

- Lucy – rzucił do kelnerki – Proszę dopisz rachunek do mojego kredytu, dobrze.
- Oczywiście, Teodorze. - opowiedziała dziewczyna
- Dziękuję państwu raz jeszcze za spotkanie i ufam, że do zobaczenia, dzisiaj wieczorem w „Świętym Jerzym”.



WALTER CHOPP


Walter wyszedł z kawiarni z paczką papierosów od Leonarda. Pierwsze co zrobił na ulicy wykorzystując sytuację, że deszcz przestał tak intensywnie padać, to zapalił jednego i przez moment delektował się, że znowu palił... „Ale zawsze wolałem strike'i” - pomyślał i wiedział, że już niedługo będzie musiał je kupić.
Swoje kroki skierował do pobliskiej poczty, żeby dowiedzieć się o adres firmy. Tak naprawdę, nie miał jeszcze zielonego pojęcia co zrobi, przemyśli to po drodze. A teraz czuł w sobie jakąś dziwną ekscytację. „Co ja robię? Zabawiam się w jakiegoś pieprzonego detektywa. Sam siebie nie poznaję”. Ale odkrył, że sprawia mu to przyjemność i wreszcie nie jest znudzony. To pierwsze chwile od śmierci Muriel, kiedy przestał o niej myśleć, ale przecież robi to właśnie po to, żeby ją odzyskać... „Victor..., on nie może umrzeć, nie mogą go skazać, muszę zrobić wszystko, żeby go ocalić.” Próbował tłumaczyć to sobie wszystko w myślach, ale prawda była taka, że czuł się po prostu jak chłopiec, który wyrusza na poszukiwanie swojej pierwszej w życiu przygody. I cholernie mu się to podobało, a lata zdawały się cofać. Widok starego dobrego Bostonu przestał go gnębić, a widok ruchu na ulicach przyprawiał go o uśmiech. Uśmiech? Boże, Walter, ty się uśmiechasz.
-Złaź z drogi łazęgo! - z zamyślenia wytrącił go trąbiący taksówkarz, któremu niespodziewanie wpadł pod koła.
Był przed pocztą. Tam dowie się o adres.
Odchodząc od okienka, usłyszał jeszcze skrawek komentarza rzuconego przez pracownicę do drugiej: - Patrz Carla, znowu Duvarro Sprocket, ile my już dzisiaj telegramów tam nadałyśmy, co? Od rana tylko Duvarro Sprocket i Duvarro Sprocket.
Rzeczywiście, o tym Walter nie pomyślał. W końcu została zamordowana, i to w bestialski sposób, córka właściciela wcale niemałej firmy. Wcześniej zaginął jej ojciec. Z tego co się orientował, to działali w przemyśle metalowym i że mieli spore moce produkcyjne. Nic dziwnego, że dzisiaj pewnie każdy chce rozmawiać z ich zarządem. Szczególnie dziennikarze. „A ja głupi, chciałem iść prosto z ulicy i zapytać o pracę. Dzisiaj na pewno wszyscy tam milczą, no i mają dzień żałoby. Musimy ustalić konkretniejszy plan z Lafayettem co do tych rekomendacji. Zobaczymy, co może mi dać.”
Mimo tych wszystkich wątpliwości, złapał taksówkę i kazał się zawieźć pod siedzibę firmy. „Do 19 godziny jest mało czasu, a ja przecież muszę coś mieć.”

Gdy dojechał na miejsce, znowu zaczęło lać. Na szczęście do fabryki dojeżdżał tramwaj, więc Walt szybko wbiegł na przystanek, żeby jeszcze bardziej się nie przemoczyć. Stamtąd obserwował całkiem dużą fabrykę, która zdawała się pracować pełną parą. Czyli tak, jakby nic się nie zmieniło. Nic nie wskazywało, żeby mieli jakąś żałobę. Zauważył również przechadzających się pod bramą fabryki dziennikarzy – w swoich typowych strojach: płaszcz, kapelusz, a teraz jeszcze postawiony kołnierz i głowa jak najgłębiej schowana w ramiona przed deszczem. Jakby to miało coś dać. „Hieny. Nic ich stąd nie przegoni.”
Obserwacje Walta przerwał głośny dzwonek. Walter wyciągnął z kieszeni spodni swoją cebulę: 1:00. „Dobrze trafiłem, mają koniec zmiany”. Szybki rzut oka na okolicę pozwolił dostrzec Walterowi niewielki bar znajdujący się na drodze z wyjścia fabryki do tramwaju. „Na pewno tam pójdą w taki deszcz.” Chcąc być tam przed nimi, szybko wybiegł spod przystanku i dopadł drzwi baru. Wszedł do środka zdejmując kapelusz i przeczesując dłonią włosy. Rozejrzał się; było pusto, tylko barman. Walter podszedł do jednego z hokerów, usiadł i zamówił kawę. Nie zdążył zacząć pić, kiedy knajpa zaczęła się zapełniać. Siedział nieruchomo, sączył kawę i starał się stwarzać wrażenie, że w ogóle go nie interesuje, kto tu wchodzi. Gdy obserwował tych ludzi w przepoconych koszulach i w spodniach z popodwijanymi nogawkami, zaczął natychmiast żałować swojego stroju. „Oj Walt, jeszcze daleko ci do detektywa. Spokojnie, grunt to się nie poddawać.”
Wkrótce cały lokal był wypełniony ludźmi pijącymi kawę i colę. Walt nie wierzył, że w szklankach nie mieli czegoś mocniejszego. Dałby sobie rękę uciąć, że każdy w kieszeni spodni ma piersiówkę.
Gdy wydawało mu się, że wystarczająco wtopił się w tłum, zagadnął siedzącego koło niego pracownika:
-I jak nastroje?
(…)
Walter spojrzał znowu na swoją cebulę: 2:00. To dlatego jest głodny. To, czego nauczyły go rozmowy z pracownikami, to na pewno, żeby mieć ze sobą więcej pieniędzy na rozwiązywanie języków, ale na szczęście na mały befsztyk jeszcze wystarczy. No i jeszcze musi pamiętać, że on też musi mieć przy sobie piersiówkę na wypadek, gdyby barman nie chciał nic dolać do kawy.
W knajpie zaczynało już się przerzedzać, a Walter jadł i podsumowywał w myślach to, czego się dowiedział po rozmowie z dwoma pracownikami: „Oni są wyraźnie odcięci od tego, co robi zarząd; mają to gdzieś i po prostu robią swoje. Mają poczucie wykorzystywania, jak wszyscy robotnicy, ale z drugiej strony uważają, że nie mają najgorzej – w przeciwieństwie do tych z Forda, czy od O'Donnela, bo tu przynajmniej lepszą pensję. Sprawa Angeli kompletnie ich nie interesuje i nic nie są w stanie powiedzieć: ani o niej, ani o jej ojcu – jednym słowem, z firmą to oni nie są zżyci emocjonalnie. Najciekawsza informacja, to ta o ruskich - zarząd podpisał jakiś kontrakt i dostał do pomocy sporą grupę pracowników z Rosji. Generalnie ich się tu nie lubi, ale nikt nic konkretnego nie chce powiedzieć, jakieś ogólniki tylko, że to pijaki i świry. Teodor wspominał przecież, że Victora ciągnęło coś do mniejszości rosyjskich przy tej sprawie ojca Angeli...”
Przeżuwał swój befsztyk i tak rozmyślał, że chyba za dużo, to się nie dowiedział. „Cóż, trzeba wymyślić coś jeszcze...”


LEONARD LYNCH


Ulice nieco wymarły...wszyscy już najprawdopodobniej osiągnęli miejsca przeznaczenia, wszyscy oprócz kierowców oczywiście...
"Dlatego nawet nie myślę o samochodzie"
W drodze do lokum rozpruł kopertę z wypłatą...szybki rzut okiem, 50 George'ów Washingtonów. Cóż, nieźle jak na taką pracę, szczerze to nawet ją lubił, najlepsze chyba było to, że sam nie musiał tych książek kupować, gdyż po prostu czytywał je na miejscu... Poza tym, Boston nie jest miastem inteligenckim, więc najczęstszymi klientami byli zwykli studenci. Wielu z nich go znało... wystarczyło zapytać pierwszego lepszego bywalca „Cafe la Corte” o Douglasa Lyncha, a wskazywał na wyciapany w czarnej farbie szyld księgarni.
"Tak, wiem, dziadek jest nieco...irytujący, wolę to niż gdybyśmy mieli pracować w jakimś magazynie portowym...czy w innym dziwnym miejscu."
Praca prawdziwie fizyczna... Właśnie sobie uświadomił, że właściwie nigdy takiej nie wykonywał, nie licząc zbiorów owoców w wieku 13 lat na plantacji dziadków.
Z rozmyślań wyrwał go znajomy widok - kruszący się tynk, okratowane okna na parterze... Tak, to jego lokum...wszedł do budynku, wchodząc na górę starał się zachowywać najciszej, jak mógł, tak, aby nie zaalarmować 80-letniego weterana wojny secesyjnej, który, jak sam mówił, "rządzi w tym miejscu."

Po chwili strachu Douglas wreszcie dopadł do swoich drzwi
- Cholera - przeklął zdając sobie sprawę, że nie zamknął drzwi swojego azylu. Powoli wpełzł do środka...wszystko było tak jak pozostawił, odłamki ze stołu pięknie odbijały słońce...nie miał czasu na sprzątanie, w butach i tak mu nic nie groziło. Podszedł do szafki w której przechowywał jedzenie, kromkę chleba ozdobił kawałkiem szynki konserwowej, wysmarował pastą czosnkową i oblał obfitą ilością sosu pomidorowego, całość miała jakieś trzy centymetry grubości...dojedzie na tym do wieczora...
"Musimy chwilę spocząć, zebrać myśli..." Chłopak przysiadł na parapecie, wlepiając oczy w przejeżdżające samochody żuł kanapkę...minęło około 10 minut kiedy w końcu przełknął ostatni kęs, wszedł nieco leniwie do toalety...tak, to był jeden z najważniejszych argumentów decydujących o zajęciu tego lokum...każde mieszkanie, nawet ta kawalerka na poddaszu miało osobną toaletę, wystrój może nie zapierał dechu w piersiach, jednak o wiele milej było kąpać się tu, niż schodzić na sam dół, a później półnagi wdrapywać się po schodach...
Z półki pod zlewem wyciągnął sporej wielkości słoik, otworzył wieko po czym nabrał trochę białej mazi na szczoteczkę, którą przechowywał razem ze słojem....kochał mieszankę ketchupu z pastą czosnkową...gorzej było z zapachem. Po wykonaniu tych czynności chwycił za swoją świeżo wypraną torbę. Czarna, zamykana na zamek błyskawiczny torba na ramię ze sporą ilością kieszeni bocznych, otworzył ją po czym zaczął chodzić po pomieszczeniu zbierając różne rzeczy
"Eee, tak, aparat..." Chwycił pudełko w którym przetrzymywał Leicę wraz z dwoma czystymi filmami, zapakował ją w najmniejszej przegrodzie. Następnie rozpoczął wielkie przetrząsanie całej kawalerki w poszukiwaniu książek, które no cóż...porozkładane były po całym pomieszczeniu. Zapakował wszystkie trzy posiadane książki, które wyszły spod pióra profesora Prooda i jedną dotyczącą rytuałów, którą ten niegdyś mu podarował. Do tego mały ołówek z gumką i czysty notes...pierwsze co zapisał to informacje z wizytówek znajomych profesora. Po chwili porzucił swoje rozmyślania, wstał i zarzucił sobie torbę na ramię. Przez chwilę patrzył na miejsce, gdzie wylegiwał się rewolwer, podarowany przez ojca.
"O nie, z bronią chodzić nie będę... Nie, nie, nie. Nie ma mowy."
Kopertę z pieniędzmi wrzucił do szuflady, w której przechowywał swoje oszczędności "na przyszłą podróż"...wyszedł po czym bardzo ostrożnie przekręcił klucz w zamku....znów musiał się przekradać...nigdy tak naprawdę nie był w mieszkaniu swojego gospodarza...jednak jako "wojownik konfederatów", jak siebie nazywał przy okazji opowiadania tych beznadziejnych opowiastek o wojnie domowej, zawsze rozprawiał o swoich zwycięstwach i tych wszystkich zabitych "Jankesach" stojąc w kolejce przy kasie w pobliskim sklepie spożywczym wydzierając się przy okazji na całe gardło, pewnie miał cały arsenał włącznie z armatą w oknie. Na tę myśl chłopak cicho parsknął śmiechem.

Wyszedł z kamienicy. Nadal padało. Minęło w końcu tylko pół godziny, przynajmniej tak mu się wydawało...kolejne pół spędził maszerując na Harrison Avenue...posterunek policji od razu rzucił się w oczy...chłopak pchnął drzwi, był cały przemoczony, parasol zostawił na wieszaku przy wejściu, po czym podszedł do biurka stojącego w holu:
-Przepraszam, szukam komendanta Lyncha. Mam do niego pilną sprawę, jestem jego s-synem- zagadał poprawiając torbę...

Za biurkiem siedział łysawy mężczyzna popijający kawę:
- Komendant jest u siebie - powiedział tak jakby rozmowa z chłopakiem była najgorszą karą jaką mógł otrzymać.
- Dziekuję - już od wejścia czuł takie...napięcie, nerwy, ten cały zgiełk....wiedział gdzie ma iść...zapukał trzy razy.
- Wejść - usłyszał dobrze znany, twardy, władczy głos.
Douglas uchylił lekko drzwi...pierwsza do pomieszczenia "weszła" głowa.
Starszy, ciemnowłosy mężczyzna z prześwitami siwizny siedział przy biurku sumiennie zapisując jakieś informacje na milionach formularzy...
"Zawsze był pracoholikiem...tego nie da się wyleczyć."
- Ach, to ty - burknął wyraźnie znudzony, znad sterty papierów.
Chłopak już w całości stał przed biurkiem komendanta.
- Przychodzę d-do ciebie, gdyż...bo wiesz, eee...całe miasto o tym huczy - chłopak mówił
wyraźnie poddenerwowany - Chciałbym zapytać o sprawę profesora Prooda.
- A czemu cię to interesuje? Zwykły szajbus i niezwykła rzeź. To nie sprawy dla grzecznych chłopców, synu - jakże on nienawidził tego jego "synu"...
- Wiesz, profesor był opiekunem mojej grupy a poza tym, wiesz, że lubię słuchać o dochodzeniach, szczególnie jeśli sprawy są...dziwne - chłopak uśmiechnął się najnaturalniej jak tylko mógł wyszczerzając białe zęby.
- Dziwne, synu - zaczął policjant zakładając ręce na kark - Nie nazwałbym tego dziwnym. Widziałem gorsze rzeczy, zresztą to nie twoja sprawa, nie prowadzi jej mój komisariat, a poza tym zdradzanie tajemnic dochodzenia osobom spoza policji jest przestępstwem - w tym momencie kiwnął wyprostowanym palcem wskazującym.
- Cóż... - chłopak zrobił się posępny - myślałem, że może mógłbyś mi coś powiedzieć...wiesz, profesor był dla mnie ważną osobą...po prostu...ehh, chciałem potraktować moją wizytę u ciebie jako zerwanie jakichkolwiek więzi z tym wariatem. Chcę znać prawdę tato, może to pomoże mi w dobrym osądzie ludzi w przyszłości...rozumiesz. Pan Prood był z natury spokojnym człowiekiem...jak widać sprawiał tylko takie pozory, umiejętnie mydlił nam wszystkim oczy...- starał się najbardziej jak umiał aby ta gadka brzmiała prawdziwie - chcę znać szczegóły powiedział zdeterminowanym, aczkolwiek nie agresywnym głosem patrząc prosto w oczy ojca.
- Oki chłopcze - odpowiedź była nad wyraz luźna - powiem tyle, lepiej zrobisz jak nie będziesz przyznawał się do znajomości z tym człowiekiem. To, ze zabił, jest pewne jak amen w pacierzu, rozumiesz, nie ma żadnych wątpliwości, żadnych - w odpowiedzi chłopak kiwnął głową:
- Ale co go skłoniło? Są już jakieś poszlaki co do powodów, jakimi się kierował?
- Nie wiem, synu, nie mój rejon. Wiem tylko, że musieli go postrzelić, by odciągnąć go od jej ciała.
- Odciągnąć?
Ojciec beznamiętnie wzruszył ramionami.
- Nie znam szczegółów, już ci mówiłem, poza tym jestem nieco zajęty.
- Jeszcze jedno pytanie - chłopak zaczął lekko panikować...to nie wystarczało, kompletny brak konkretów, brak punktu zaczepienia, brak dalszej drogi...- Co z nim się teraz dzieje? To znaczy, w jakim jest stanie, dalej wariuje?
- Nie wiem. Chyba jest nieprzytomny, bo wpakowali mu kilka kulek by się uspokoił.
Mężczyzna podparł się na łokciach
- Wiesz że on już był w domu dla obłąkanych? Że dopuszczono go do uczelni jedynie na spcjalnym nadzorem czy coś?
- Naprawdę? - cóż, to było prawdziwe zdziwienie...mimo tego iż Douglas był, nieskromnie mówiąc, oczkiem w głowie profesora, nigdy nie wyjawił mu tej tajemnicy.
- Tak słyszałem ale to nie są pewne informacje.
- Był w szpitalu tutaj? W Bostonie?
- Już mówiłem - westchnął - Tak mówią. - znowu jacyś "Oni"...chłopak zagryzł dolną wargę.
- Rozumiem - wyprostował się - hmm, a co z miejscem zbrodni? Wykonano jakieś zdjęcia? - zapytał w międzyczasie wyciągając swój aparat.
- Zdjęcia robiono, ale ich jakość była tak bardzo słaba, że nadają się bardziej jako materiał dokumentacyjny niż dowodowy. Korzystano nawet z pomocy zawodowych fotografów.
-O, naprawdę? Kto je robił? Wiesz, ostatnio sporo fotografuję i chciałbym, cóż...znaleźć kogoś kto mnie nieco podszkoli
- Nam też potrzeba fotografów, synu - głos nieco się ożywił - jak chcesz dorobić dam ci telefon jednego człowieka, może cię zatrudni.
"Tak, przy okazji dostanę dwa młoty w kaburach, sznury z amunicją, radiowóz, partnera i oczywiście odznakę."
- Chętnie, jeśli możesz - chłopak sięgnął po notes i zapisał numer na ostatniej stronie.
- A wracając do sprawy, co z ciałem? Tylko rany kłute?
- Eh synu, mówiłem że nie wiem i raczej nikt ci takich informacji nie ujawni, mogę popytać, który z chłopaków prowadzi tę sprawę, a jak ustalę nazwisko dam ci je i numer, ale wątpię, byś dowiedział się czegoś więcej.
- Byłbym ci naprawdę wdzięczny - cóż, w końcu jakiś konkret.
- Postaram się, lecz nie dzisiaj, mam sporo do zrobienia....naprawdę sporo - Douglas zrozumiał...
- Jakby co, masz numer telefonu w kamienicy na której mieszkam.
- Więc jak skończyłeś zadawać swoje niemądre pytania, to może idź się pouczyć czy coś.
- Już ci nie przeszkadzam...chociaż...eee...mógłbym zrobić ci zdjęcie? - chłopak rzucił wzrokiem na aparat. Groźna mina ojca rozchmurzyła się:
- Rób.
Lampa błysnęła, *pstryk*
- Dziękuję tato, wiedziałem, że będę mógł na ciebie liczyć...- z uśmiechem wychodzi za drzwi. stary grymas powrócił na swoje miejsce...szybkie zerknięcie na zegar...trzynasta...
"Mamy jeszcze trochę czasu...no i nie poszło nam chyba tak najgorzej, uczelnia?"
Chłopak złapał pierwszą taksówkę, która się napatoczyła:
-Uniwersytet Bostoński- rzucił do kierowcy, po czym odpłynął w rozmyślaniach
"Tak, musimy porozmawiać z innymi profesorami...tak, jeśli się uda spróbujemy też z rektorem..."


VINCENT LAFAYETTE


Vincent Lafayette wyszedł z Cafe la Corde wzburzony i pełen niepokoju, ale przede wszystkim wściekły na Victora Prooda. Po głowie obijały się słowa poczciwego, neurotycznego księgowego.

"Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale Victor potrafił nawiązać z nią kontakt już po jej śmierci."

Och, ja mój drogi, ja potrafię to wyjaśnić doskonale. Prosiłem tego starego durnia, zaklinałem, tłumaczyłem i opisywałem własne doświadczenia... wielokrotnie i do znudzenia, a ten stetryczały mol książkowy oczywiście i tak zrobił po swojemu!

Nie czekając na taksówkę czy dorożkę ruszył szybkim krokiem w stronę Sennot Parku. Spacer go uspakajał. Po pierwsze - ani słowa Choppowi - to dobry człowiek i dość się już wycierpiał. Zresztą... to co opisał nie za bardzo przypominało typowy seans spirytystyczny. Może ocenił sprawę zbyt pochopnie. A nawet jeśli Victor Prood naprawdę dopuścił się tego, o co Vincent go podejrzewał - na litość boską, obaj byli przecież dorośli i to od bardzo dawna. Sami ponosili konsekwencje swoich czynów. Każde zło wraca z nawiązką - Lafayette zdążył przerobić ten rozdział u progu swojej kariery.

Spacer pozwolił mu się uspokoić, nawet nie zauważył kiedy znalazł się naprzeciw ładnej, zadbanej kamienicy na Essex Street 12. Świeżo odmalowana, w oknach pelargonie, starsze panie opierające łokcie na poduszkach i jeden rudy, spasiony kot. Drobnomieszczańska sielanka w całej swej ozdobie.

W mieszkaniu kamienicznika przywitał go miły z wyglądu staruszek z monstrualnymi włosami wystającymi z uszu. Gdy jednak Lafayette spytał o właściciela zawołał kobietę o imieniu Natalie, a sam wyszedł burcząc coś pod nosem.
Natalia Brown - Vincent znał ją z widzenia, według plotek pogrzebała już dwóch mężów i właśnie rozglądała się za trzecim. Witamy w jaskini lwa.



- Dzień dobry pani, nazywam się Vincrnt Lafayette, przyjaciel Victora Prooda, zapewne mnie pan kojarzy chociaż z widzenia - zaczał pewnym siebie, przyjaznym tonem - chciałbym chwilę porozmawiać o profesorze, ma pani może chwilę?

- A to pan, panie Lafayette. Witam serdecznie. Kawy? Co za straszna historia z tym doktorem, prawda?

- We własnej osobie, właśnie w sprawie tej historii tu jestem. - pocałował w dłoń gospodyni - i z przyjemnością napiję się kawy.

- Kto by pomyślał, taki miły człowiek - głos gospodyni dobiegał już z kuchni, wśród pobrzękiwania eleganckiej porcelany i świstu gotującej się wody.

- Tak, to naprawdę niewiarygodne - rzekł Vincent starannie odwieszając płaszcz i zdejmując z butów przemoczone kalosze.

Po chwili krzątaniny wokół kawy, usiedli wspólnie w przytulnym saloniku w którym królowały zdjęcia mężów, reprodukcje klasycznego malarstwa i zapach kota.
- I dziennikarze mi dzisiaj od rana żyć nie dają, taki wstyd, taki wstyd!

- To hieny! Przyszli już tutaj? Przecież ryzykują dobre imię pani i całej tej kamienicy! - powoli, z namaszczeniem upił łyk kawy i powiódł wzrokiem po otoczeniu - wspaniała kawa madame Brown!

- Prawda. Kto teraz zechce wynająć tutaj kwaterę. Dziękuję.

- Jest pewna nadzieja, - rzekł Vincent z powagą upijając kolejny łyk - mam silne przeczucie, że mimo tego, co napisała prasa pan Prood może być niewinny. Gdyby w jakiś sposób udało mi się tego dowieść, cóż, miałaby pani sławnego lokatora.. bohatera mediów. Naprawdę nie chce mi się wierzyć, by taki człowiek...

Zawiesił głos w na wpół szczerej, na wpół retorycznej zadumie.

- No nie wiem - pokręciła głową. - Dawno pana tutaj nie widziałam. Ostatnie kilka tygodni się zmienił

- W jakim sensie?

- Zmienił się. Zachowanie, Przestał o siebie dbać. Nieładnie pachniał. Aż dziwne, ze taka ładna dziewczyna przy nim była, nawet na noc zostawała, mimo ze nie powinnam, przymykałam oczy, a to porządny dom

Lafayette skrzywił się z odrazą, tym razem w pełni nieszczerą.

- W tak zacnej okolicy? Rzeczywiście, niefortunne zachowanie.

- Niefortunne, to mało powiedziane, panie Lafayette. Tutaj mieszkają porządni ludzie!

Wymienili jeszcze parę uwag na ten temat, a także o upadku cnót mieszczańskich w ogóle. W końcu jednak Vincentowi udało się zawrócić rozmowę na właściwe tory.

- Taka tragedia... - Lafayette pokręcił głową nie uściślając czy chodzi o zabójstwo, czy dobre imię kamienicy pani Brown - czy przypomina sobie pani coś jeszcze? Coś co.. no nie wiem... kwalifikowało go jako niebezpiecznego?

- Ostatnio często wychodził w nocy. Płacił czynsz na czas, ale wyglądał jakoś. Jakoś potwornie. Niechlujny, zaniedbany, zarośnięty i taki .. taki niedomyty! Raz mu nawet zwróciłam uwagę na zapach ale zignorował mnie! To było zupełnie do niego niepodobne - Natalia Brown zrobiła pauzę z konieczności nabrania powietrza - Nawet pomyślałam, że choruje czy coś.

- Doprawdy, nie uchodzi. Zasmucają mnie pani słowa. Victor musiał mieć jakiś powód tak osobliwego zachowania. Tak... też pomyślałem o chorobie.

- No .. gazety piszą, ze zwariował. To pewnie właśnie ta choroba. Szkoda. Miły był z niego człowiek wcześniej. A jak pan sądzi, w końcu przyjaźnili się panowie

- To wszystko nie mieści mi się w głowie. Gdy ostatni raz go widziałem tryskał energią i był pochłonięty swoją pracą. - pokręcił głową z niedowierzaniem, zastanawiając się nad czymś przez chwilę - Pani Brown, wiem, że to dość śmiała prośba - zrobił znaczącą pauzę pozwalającą pani Brown popuścić wodzy fantazji - chciałbym, powinniśmy.. - zrobił nieokreślony gest, jakby w ostatniej chwili się speszył i postanowił powiedzieć coś innego, niż chodziło mu po głowie - czy pozwoliłaby mi pani rzucić okiem na mieszkanie Victora? Być może znajdziemy tam coś, co pomoże nam mimo wszystko oczyścić imię jego i pani kamienicy. Rzucić trochę światła na tą tajemnicę?

Abra-kadabra - dodał w myślach i dyskretnie zacisnął kciuki.

- No wie pan, to chyba nie wypada, bym grzebała w jego rzeczach, ale pan w końcu jest przyjacielem. Pewnie niczego i tak pan nie weźmie, więc ja dam panu klucz, a pan zejdzie i mi go odda jak skończy dobrze

Trafiona-zatopiona. Coś jednak jeszcze potrafisz stary impotencie.
Chwilę później Vincent grzecznie się pożegnał i ruszył szeroką, starannie wysprzątaną klatką schodową na górę kamienicy.

W mieszkaniu Prooda panował niesamowity zaduch. Smród nie pranych ubrań, zepsutego jedzenia, kadzideł itp. Do tego dochodził bałagan: mieszkanie zostało gruntownie przeszukane. Zawartości szuflad wywalono na ziemię, porozrzucano książki, wypruto pierze z poduszek. Obraz nędzy i rozpaczy. Co dziwniejsze, okna i drzwi były pozamykane. Wygląda na to, że nikt nie wchodził do środka. Nigdzie żadnych śladów włamania.

Najpierw przejrzał najbardziej znajomy sobie salon dzienny. Pomieszczenie nie tyle przeszukiwano, co po prostu zdemolowano. Bezsensowne zniszczenia w napadzie szału. Jedną z nietkniętych rzeczy była szklanka na stole. Leżało w niej kilka okrwawionych zębów - ludzkich o ile Vincent był w stanie to ocenić. Jednego z nich owinął w chustkę i zabrał ze sobą, może ktoś z większa wiedzą, będzie umiał coś powiedzieć o ich właścicielu.

Zaraz zaraz...a to? Przecież Victor nie palił. Pudełko po cygarach, zgodnie z przewidywaniami, było używane jako przechowalnia rupieci. W środku znalazł jakieś wycinki z gazet, dotyczące firmy Duvarro i zaginięcia Aleksanda, jakieś bilety - do muzeum, na metro. Nie umiał ocenić czy to istotne, więc na wszelki wypadek zabrał je ze sobą.

Zaaaaraz, czy tyle waży puste pudełko po cygarach? No proszę proszę - stary Prood za dużo czasu spędził w moim towarzystwie.

Bez większego trudu znalazł drugie dno. Spoczywał tam sztylet. Mały, paskudnie wyglądający, z łbem jakiegoś zwierzęcia, niczym wilka. Lafayette wyciągnął go trzymając w dwóch palcach i oglądając z obrzydzeniem. Chrystusie Nazarejski, jakie to było... brzydkie. Widział wiele, ale coś takiego po raz pierwszy w życiu. Dokładnie tego typu przedmioty poczciwy Prood zwykł nazywać "plugawymi".

Ciekawe, jakie to uczucie, gdy coś takiego przebija ci skórę.

Natrętnie powracająca myśl, nie opuszczała go, gdy zawijał sztylet i chował w odmętach płaszcza. Dziwne, głupie uczucie... nagle bardzo zatęsknił za własnym mieszkaniem, oraz pokaźnym barkiem z ampułkami morfiny.

Później przejrzał jeszcze książki i notatki. Może laik wyszedłby z tego pomieszczenia siwy, osłaniając się znakiem krzyża, ale Lafayette bez zainteresowania patrzył na kolejne tytuły astrologicznej i okultystycznej klasyki.

Jedyny kawałek papieru, który zdawał się mieć jakąś wartość to dziennik Prooda, z którego jednak ktoś wyrwał niemal wszystkie kartki. Coś jednak zdało się z nich wydobyć. Vincent wyciągnął ołówek i podręczny kalendarzyk po czym przepisał to, co był w stanie zrozumieć:


"rosyjscy emigranci, czy są związani z firmą"

"co za zlecenie, czemu ludzie giną, czemu każdej pełni"

"ofiary, krew, na co aż tyle"

"czyżby mieli układy z Pożeraczami ? Ghuole? Co te kreatury robią w tej sprawie? Kumu służą."

"Dowiedzieć się. Stać się jednym z nich.. zdobyć zaufanie"

Odłożył notes, nic więcej nie dało się z tego bełkotu wydusić. Jeszcze raz starannie obejrzał pokój, zaglądając we wszystkie kąty i pod meble. Następnie przeszukał też sypialnię, łazienkę i kuchnię.

Sam nie do końca wiedział czego powinien szukać. W pierwszej kolejności interesowały go wszelkie notatki, które mogłyby rzucić jakieś światło na sprawę. Pismo i okultystyczne diagramy to coś co znał i rozumiał. Jeśli w książkach i notatkach niewiele znajdzie... Korespondencja! Tak, to na pewno ważne, gdzieś powinien trzymać swoje listy - warto je przejrzeć.

Co jeszcze mogłoby być ważne? Jakieś włosy? Ślady krwi? Jeszcze więcej starych plugawych artefaktów?
Potem.. no cóż wszystko inne. W głowie kłębiły mu się setki pytań:

Czy Prooda i pannę Duvarro łączyło coś poza pracą? Brak dodatkowego łóżka może być już jakąś odpowiedzią.

Czy używał jakichś substancji psychotropowych? Leczył się na coś? Opakowania po lekach? Kieliszki, strzykawki, ampułki?

Starał się zajrzeć w każdy kąt, każdą szparę i pod każdy mebel - istniała możliwość, że nie będzie już możliwości powrotu do tego mieszkania. No właśnie...gdy było już po wszystkim, na wszelki wypadek odcisnął klucz w znalezionym w łazience kawałku mydła i schował je z pozostałymi znaleziskami w odmętach płaszcza. Bardzo starannie, by nie wzbudzić podejrzeń madame Brown, oczyścił i osuszył klucz.


DWIGHT GARRETT


Słuchałem jednostajnego szumu skrzydeł wentylatora rozbijającego nieruchome powietrze w moim nowojorskim biurze, przyglądając się siedzącemu naprzeciw mnie zjawisku. Trzeba było niemałego opanowania, by uniknąć zbierania szczęki z podłogi gdy ta lala siedziała naprzeciwko ciebie, do tego mózg uparcie próbował oddawać stery w ręce innego organu.
Walczyłem ze sobą. Nawet nie chodziło już o to, że musiałem odmówić przyjęcia zlecenia od tej świetnie ubranej ślicznotki. Całą siłą woli powstrzymywałem się, by nie bacząc na nic chwycić w ramiona to ciało, rzucić je prosto na rozłożone papiery i telefon, posiąść tę buchającą gorącem panienkę tu i teraz, na moim szerokim biurku, niezależnie od tego, czy by jej się to podobało czy nie. Poczułem, że jeśli zaraz nie przetnę tej rozmowy, nie będę w stanie się opierać samemu sobie i zrobię albo jedno, albo to drugie.

- Przykro mi, laleczko…- odpaliłem kolejnego papierosa, poświęcając całą uwagę zapalniczce – Musisz sobie znaleźć innego detektywa. Wczoraj wziąłem już poważne zlecenie i to za parę razy więcej, niż mi oferujesz. Jeszcze dziś wyjeżdżam do Bostonu.
- Czy na pewno nic się nie da zrobić panie Garrett…? – na ten płaczliwy ton na pewno dał się nabrać niejeden koteczek, ale pilnowałem się, by nie popatrzeć jej teraz w te jej oczy – to mogłoby mnie jeszcze pogrążyć.
- Powiedziałem: nie.
Zaciągnąłem się głęboko dymem i niedbale rzuciłem jej dla potwierdzenia kupiony już bilet. Z szelestem wylądował tuż przed nią, popatrzyła na niego jak na wyrok śmierci.
- Rozumiem. – kątem oka zauważyłem rozchylone, umalowane usta. Głos przybierał coraz bardziej niebezpieczną, lepką barwę – Może mnie pan jeszcze poczęstować papierosem?

- To był ostatni. – odparłem obcesowo, wstałem i odwróciłem się tyłem do niej, stając przy oknie. – Mam jeszcze wiele pracy, kochanie. Żegnam.
Obserwując ulicę przez uchylone żaluzje, wypuszczałem powoli dym przez nozdrza. W moim zawiesistym milczeniu unosiło się jej rozczarowanie i gniew. Wytrzymałem to, aż do momentu gdy zdała sobie sprawę, że to naprawdę koniec rozmowy. Puściłem jeszcze mimo uszu ciche przekleństwo, które tak nie pasowało do tej pięknej buzi i wsłuchany w cichnące stukanie jej obcasików kończyłem papierosa. Dopiero gdy taksówka odjechała, odwróciłem się i wyjąłem z biurka starego kumpla Danielsa.
Padało. Odgłos trunku lejącego się po ściance szklanki był jak huk wodospadu, który zmywał ze mnie gówniany nastrój.

Boston nie był moim ulubionym miejscem na Ziemi. Nie był nawet w pierwszej dziesiątce. Między moim Nowym Jorkiem a nim była różnica jak między krzesłem w barze a krzesłem elektrycznym.
Już na dworcu było parno jak w rosyjskim burdelu, mimo iż z nieba lały się strugi deszczu. Wysiadłem, stawiając kołnierz i rozejrzałem się. Przynajmniej kontakt czekał na mnie jak zapowiedział, punktualnie, co zaliczyłem po stronie plusów. Przepychał się ku mnie przez tłum, chowając przed deszczem.
- Pan Dwight Garrett? – podał mi rękę. – Teodor Stypper.
W tych swoich ciuchach i z tym lekko rozbieganym spojrzeniem wyglądał jak szpicel, nie jak agent nieruchomości. Uścisnąłem mu dłoń, uchwyt zdradzał napięcie całego ciała.
- Postarałem się o dorożkę, stoi niedaleko. – mówił, a ja ruszyłem za nim – Dobrze zrobiłem jak widzę, ma pan całkiem spory bagaż. Ma pan już jakieś lokum?
Był cholernie uprzejmy, nie musiał mnie przyjmować w Bostonie jak drogiego gościa. Zależało mu.
- Mam rezerwację w Copley Plaza. – rzuciłem sucho przez deszcz.
Gwizdnął. Nie odwzajemniłem spojrzenia.
- Wygląda dokładnie tak samo jak Plaza w Nowym Jorku. – wyjaśniłem, trochę uprzejmości w odpowiedzi nie zawadziło – Lubię się czuć jak u siebie. Zapali pan?

Dorożkarz zeskoczył z kozła i zaczął wrzucać walizy na tył. Styppera chyba dziwiło moje milczenie. Ledwo go widziałem przez strugi deszczu, paliliśmy pod zadaszeniem.
- Jedziemy?- woźnica skończył pakowanie. Teodor popatrzył pytająco.
- Poczekaj tu chłopie. – wcisnąłem dobry banknot dorożkarzowi – Pojedziemy, ale najpierw musimy coś załatwić.
- Jestem pewny, że pana czas jest cenny, Stypper. – rzuciłem końcówkę papierosa na ziemię i rozdeptałem go butem – Chciałbym od razu zapytać o parę rzeczy. Niech pan mnie zaprowadzi w jakieś suche miejsce, gdzie można się czegoś napić.
- Mamy prohibicję.- zauważył Stypper niepewnie.
Uśmiechnąłem się krzywo.

Zaprowadził mnie do jakiegoś pedalskiego lokaliku, ale okazało się, że go tam znają i co najważniejsze znalazła się tam butelczyna oraz ustronne miejsce. Po wstępnej gadce-szmatce zacząłem pytać.
Oczywiście, tak jak mój zleceniodawca, Stypper był święcie przekonany o niewinności Prooda. Padło parę rewelacji, o których nie było w gazetach. Potem inne rzeczy, nie przerywałem mu a on mówił dużo, zaangażowany. W pewnym momencie zagrałem nieco, udając przed Teodorem, że wiem więcej o tych tajemniczych zainteresowaniach belfra, niż naprawdę miałem pojęcie. Sprowokowany tym wątkiem Stypper uznał rzeczywiście, że może ze mną o tym porozmawiać. Zaczynało być ciekawie, a pogłoski o braku poczytalności Prooda zaczynały mieć swe podstawy, a całość składać w jedno z opowieściami zleceniodawcy. Duchy. Astrologia. Rytuały. Potwory…

Zachowałem jednak minę, jakbyśmy rozmawiali o cenach akcji na giełdzie. Przynajmniej były to już jakieś tropy. Nieważne, w co wierzyli ludzie. Ważne było to, że w pewien rodzaj rzeczy wierzy często pewien rodzaj ludzi, towarzystwo wśród którego nader łatwo można wpakować się w niezłe szambo. Przewinięcie się gdzieś dalej w rozmowie słowa „rosjanie”, gdy było już w niej szambo, nie było zaskoczeniem. Kiedy zacząłem drążyć temat okultystycznych ciągot, Teodor zaczął powoli odchodzić na boczny tor. Jeśli miałbym stawiać na tego konia, powiedziałbym że gdzieś na dnie jego czaszki są jakieś wspomnienia, do których niechętnie wracał. Samo w sobie było to ciekawe.

Wysłuchałem wszystkiego, notując od czasu do czasu. Było jeszcze jedno. Okazało się, że Stypper sam nie próżnował i powołał już coś w rodzaju własnej grupy dochodzeniowej. Widać było, że mnie traktuje też chyba niemal jako jej nowego członka, więc poprosiłem o przybliżenie sylwetek osób, które wszystkie okazały się bliskimi przyjaciółmi lub współpracownikami Victora. Zapisałem nazwiska oraz wszystko co o nich usłyszałem, było jasne że są pierwszą linią, z którą należało porozmawiać. Za kamienną twarzą schowałem wszystko to, co myślałem o przypuszczalnych skutkach działania amatorów w tej delikatnej sprawie i kiedy Stypper zapytał, czy byłbym skłonny zjawić się na kolacji o siódmej wieczorem w „Świętym Jerzym” przy Massachusetts Avenue, odpowiedziałem na to zaproszenie krótko:
- Będę tam, Stypper. Dziękuję za wszystko, zwłaszcza za wódkę.

Czas się zbierać, Dwight. Deszcz nie przestawał padać, a ja miałem zamiar jeszcze dziś rozgościć się w hotelu. Dopiłem szklankę, oglądając ją jeszcze pod światło i popatrzyłem przez opary tytoniowego dymu na człowieka, który siedział przede mną. Teodor Stypper był zbyt bardzo zainteresowany tą sprawą, jak na handlarza mieszkań. On też wiedział więcej, niż mówił, może miał jakiś dług wobec człowieka czekającego na wyrok, a może miał w tym zupełnie inny interes. Sam podsuwał tropy, płacił za kolację. Razem z tą swoją całą przypadkową załogą śledczych, którzy najwyraźniej szli za nim jak po sznurku sprawiał wrażenie szczerze zatroskanego. Co więcej, był właściwie sympatyczny i wydawał się w pełni wiarygodny oraz uczciwy.

I to właśnie było w nim najbardziej podejrzane. Nie polubiłem skurwysyna.


HERBERT J. HIDDINK


Stypper zapłacił za jego colę i Herbert od razu poczuł do niego nieco większą sympatię. Takie drobiazgi poprawiały mu nastrój. Co do osób które spotkał miał mieszane uczucia. Dziewczyna i żabojad wydawali się być w porządku, ale ten studenciak był jakiś dziwny, a Chopp to już był całkiem pierdolnięty. Chłopu się owdowienie najwyraźniej na łeb rzuciło. Takie myśli przebiegały mu przez głowę, gdy siedział w taksówce zmierzając z powrotem do biura. Deszcz padał z irytującym uporem, a do ciężkiego od wilgoci powietrza przenikał smród spalin. Herbert miał wrażenie, że zaraz się udusi. Wymęczony i wymięty jak ręcznik boksera dotarł w końcu do swego biura, by zaraz z chłodziarki wyciągnąć zimną lemoniadę.
- Przeziębisz gardło szefie. – Kate czuwała na swoim stanowisku.
Herbert posłał jej wrogie spojrzenie. Miała jak wiele kobiet denerwującą cechę dawania dobrych, niepotrzebnych rad.
- To akurat najmniejsze z moich zmartwień. A teraz weź się za to, za co Ci płacę mała.
- Czyli ? – spytała nie przejmując się zupełnie jego groźnym tonem. Przez te lata zdążyła już poznać kiedy jest naprawdę zły, a kiedy tylko marudzi.
- Zadzwoń do Emmy i powiedz, że zjem kolację na mieście.
- Idziesz do tej swojej … bratanicy ? – spytała patrząc na niego jak na zramolałego zboczeńca.
- Nie. – spiorunował spojrzeniem bezczelną smarkulę – W sprawie Prooda.
Westchnął zrezygnowany niczym chłopiec przyłapany na podkradaniu cukierków.
- Dobra miałem do niej iść, ale muszę odwołać spotkanie. – wziął do ręki słuchawkę.
Kate stała dalej spokojnie mu się przyglądając.
- Może byś tak wyszła i zamknęła drzwi ? Co ?
Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami, ale wykonała polecenie.
- Centrala ? Połączcie mnie z Arlington Street 18. – powiedział do słuchawki, gdy wreszcie został sam.
Po drugiej stronie odezwał się ciepły, kobiecy głos.


Herbert uśmiechnął się z zamruczał do mikrofonu :
- Cześć Żabciu, to ja Misiaczek. Przykro mi kochanie, ale nie będę mógł dziś przyjść. Ważna sprawa. Tak … praca. Spotkanie. Nie no oczywiście, że nie idę z żoną. Kochanie przecież bym Ci nie kłamał. Do kina ? … Świetny pomysł. Z kim chcesz iść ? Z młodym Lennoxem ? Znakomicie. Naprawdę uważam, że to świetny pomysł … Rozerwiesz się trochę … Kto jest świnia ? – Herbert spojrzał zdumiony na słuchawkę. Jakby chciał zobaczyć, dlaczego rozmówczyni odłożyła słuchawkę.
– Hallo ! Hallo ! – potrząsał bezskutecznie widełkami.
W końcu zrezygnował machnąwszy ręką. Kobiety. Kto je zrozumie ?
W szufladzie biurka znalazł swój niezawodny notes, który po raz kolejny dziś mu się przysłużył. Po chwili prowadził już kolejną rozmowę, tym razem z mężczyzną.
- O’Brien ? Cześć stary. Słuchaj mam prośbę. Zdaje się, że Twoja żona miała jakąś sprawę spadkową niedawno. Tak ? Dobrze pamiętam ? Mówiłeś mi, że prowadził ją Harold Stonenhberg ? Świetnie. Słuchaj potrzebuję porozmawiać z gościem, a ponoć bez znajomości się nie da. Możesz mnie z nim umówić na wczoraj ? Będę wdzięczny. Jak bardzo ? Skrzynka wody mineralnej starczy ? Prosto z Europy ? Jak ? Mam swoje sposoby. – Herbert uśmiechnął się. – Oddzwonisz ? Świetnie, to czekam.
Hiddink wstał i przemierzył gabinet otwierając drzwi. Jak każdy w tym mieście wiedział co nieco o Stonenhberg. W sumie byli dosyć podobni.
Mecenas miał jakieś 48 lat, lubił dobre cygara, koniak i ... ładne, młode kobiety. Znany był z działalności społecznej. Dość czysty charakter, angażujący się w działalność polityczną na poziomie miasta. Był jednym z radnych. Miał opinię człowieka pracowitego, uczciwego i wyrozumiałego.
Po jakichś dziesięciu minutach oddzwonił Josh O’Brien z wiadomością, że Stonenhberg będzie czekał na niego w swoim biurze o czternastej. Herbert zatem miał jeszcze trochę czasu, by zjeść lunch. Poszedł jak zwykle do pobliskiego restauracji Fleuri, gdzie zamówił słuszną porcję befsztyka z pieczonymi ziemniakami. Z pełnym brzuchem i w lepszym nastroju zjawił się o wyznaczonej godzinie u mecenasa.
- Panie Stonenhberg. – wyciągnął pulchną rękę na przywitanie. – Doceniam że znalazł Pan dla mnie czas. Żeby zatem go nie marnować przejdę do sedna.
Stwierdził zasiadając w miękkim, skórzanym fotelu i częstując się podanym przez Stonenhberga cygarem.
- Prowadzi pan sprawę Victora Prooda z tego co wiem. – stwierdził zaciągając się siwym dymem.
- Otóż jestem nie tylko jego przyjacielem, ale i partnerem w interesach i żywo jestem zainteresowany jego jak najszybszym uniewinnieniem i zwolnieniem. Tak więc jedziemy jakby na tym samym koniu mecenasie. Miałbym parę pytań …
- Pan wybaczy Panie Hiddink, ale … - Harold wpadł mu w słowo – nim udzielę Panu jakichkolwiek informacji, prosiłbym o podpisanie tego oświadczenia.
Mecenas wręczył mu kartkę, którą Harold uważnie przeczytał.
- To żebym niczego nie powiedział prasie ? O to chodzi ?
- Sam Pan rozumie. Takie zabezpieczenie. To oczywiście nic osobistego.
Harold wyciągnął pióro i podpisał bez zwłoki.
- Jasna sprawa. Zatem interesuje mnie tożsamość, tego faceta który zgłosił morderstwo i sprowadził policję. Wie pan coś o nim ? – spytał.
- Niewiele. Zgłoszenie złożono telefonicznie, a dzwoniono na posterunek z pobliskiego baru. Niestety nie wiem z którego.
- Gdzie doszło do morderstwa ? Chciałbym obejrzeć to miejsce.
- Ciało było w bocznej alejce prowadzącej do parku, taki ponury zaułek. Powinien Pan znaleźć bez trudu. Dzielnica nie należy do najbezpieczniejszych, lepiej nie jechać tam w nocy, jeśli mnie Pan rozumie.
- A sam Victor ? Można z nim porozmawiać ? Nie sądzę by był niepoczytalny, jak sugerowała prasa. Może przez chwilę. W końcu widział ciało kobiety, którą dobrze znał. Od czegoś takiego mogą człowiekowi puścić nerwy. Lecz nie sądzę, by był wariatem.
Mecenas złożył dłonie dotykając je palcami i odchylił się w fotelu przybierając zafrasowaną minę.
- Widzi Pan. Wina Prooda jest niewątpliwa. Znaleziono go, całego we krwi, przy ciele zabitej z dużym bagnetem w ręku. Na policzkach miał świeże ślady po zadrapaniach, najwyraźniej Angelika broniła się przez chwilę, nim zadał jej ciosy.
Słysząc to Herbert spojrzał nieufnie na prawnika. Czy aby na pewno miał do czynienia z adwokatem ?
Tymczasem niezrażony mężczyzna kontynuował :
- Prood poznał ją przed niespełna dwoma miesiącami. Najwyraźniej przyciągnął ją z jakiegoś powodu. Prawdopodobnie, po tajemniczym zniknięciu ojca, zaczęła szukać pomocy u ludzi zajmujących się ... pewnymi dziwnymi rzeczami. Wiem, że choroba psychiczna mojego klienta objawiała się w poszukiwaniu potworów w naszym świecie. Wydaje mi się, że Angelika postanowiła zakończyć związek z Proodem, a Victor zareagował "impulsywnie". Postaram się uniknąć kary śmierci dla mojego klienta i być może po 10-15 latach wyjdzie on na wolność. Nic więcej nie jestem w stanie wskórać przy takich dowodach oskarżenia. Może coś nowego do sprawy wniesie Victor – kto wie ? Ale najpierw musi się ocknąć.
W swojej pracy Herbert niejednokrotnie spotykał się z ludźmi, których intencje musiał rozszyfrować. Dość szybko doszedł do wnioski, że ma do czynienia z rutyniarzem, którego guzik obchodzi los Victora i który już ustalił cały przebieg procesu. Chrońcie bogowie od takich prawników. Ponieważ nic więcej nie był w stanie wyciągnąć od Stonenhberga pożegnał się, by zamówić taksówkę i samemu obejrzeć ową fatalną uliczkę.
Bez porad prawnika Herbert wiedział, że dzielnica North End nie jest miejscem na nocne spacery. W rzeczy samej nikt rozsądny się tam nie zapuszczał nawet we dnie. Odrapane budynki i rozpadające się, nieremontowane magazyny stanowiły nieodzowny element miejscowego krajobrazu. Tak samo jak i brudni, niechlujni ludzie snujący się po zaśmieconych ulicach. Patrząc przez uchylone okno taksówki Herbert mógł się przyjrzeć ich niepokojąco odmiennym twarzom. Mieszaninie ras białej z żółtą, z czarną i bóg raczy wiedzieć w jakimi innymi kombinacjami. Wyglądało jakby wyrzutki społeczeństw innych krajów znalazły sobie schronienie właśnie tu. Tym bardziej dziwne wydało mu się, że właśnie w takim miejscu spotkał się Victor z Angeliką.

Herbert nie zamierzał spędzać tu całego dnia. Jednak nie chciał odejść z niczym. Znalazł zatem przy odrobinie uporu boczną alejkę i przetarłwszy dokładnie okulary obejrzał ją w poszukiwaniu śladów. Jakichkolwiek. Następnie obejrzał to miejsce pod kątem tego skąd anonimowy informator mógł zobaczyć zbrodnię. Pokręcił się po okolicy by stwierdzić, że w pobliżu znajdują się dwa dość podłe lokale. Prawdziwe speluny o dumnie brzmiących nazwach "Restauracja Parkowa", oraz jeszcze gorszej jakości przybytek "Biała Mewa". Pokonując wstręt udał się do nich, by zasięgnąć języka. Może właściciele, albo bywalcy pamiętają, jak ktoś dzwonił na policję. W końcu w tej dzielnicy, to nie częste zjawisko. Poklepał się po marynarce wyczuwając za pazuchą pękaty portfel. Powinno mu starczyć gotówki na rozwiązanie paru języków. Byle nie pokazać za dużo zielonych. Po co kusić los ? Tutaj mógł łatwo skończyć jak ta biedna Angelika. Zaciągnął się dymem z cygara i energicznie otworzył drzwi wchodząc do środka. Nie był człowiekiem, którego może przestraszyć byle co.


AMANDA GORDON


Z Cafe la Corde pojechała prosto do redakcji. Zamyślona, spoglądała przez zaparowane szyby taksówki na mijany krajobraz. Z tej perspektywy, szary, i nieco rozmyty Boston zdawał się cierpieć razem z nią. Cofnęła się w myślach w przeszłość, do tamtego przeklętego popołudnia.

[rok wcześniej, Boston, styczeń, niedziela, późne popołudnie]

- Wuju Samuelu, otwórz – Amanda waliła pięścią w drzwi salonu, w którym tak często przesiadywał najstarszy Gordon, po powrocie z podróży. Kiedy czynność ta nie przyniosła żadnego skutku, schyliła się i zajrzała przez dziurkę od klucza, ale po drugiej stronie panowała ciemność.
- Przecież on nigdy nie zamykał się w środku. – myślała na głos.
Obok dziewczyny stała przerażona gospodyni Dorothy.
- Panienko, może pan zasłabł… - rzuciła
Amanda posłała Dorothy po ogrodnika i szofera.
- Musimy natychmiast wyważyć drzwi…- powiedziała kiedy przybiegli.
W chwilę potem weszli do ciemnego pokoju. Okna były przesłonięte ciężkimi aksamitnymi zasłonami, a w samym pomieszczeniu panował okropny bałagan.
Jeden z mężczyzn zapalił lampę gazową.
W tym momencie dostrzegła zmasakrowane i skąpane we krwi ciało wuja pod biurkiem. Jego ręce zakręcone były wokół głowy jak u szmacianej lalki, a martwe oczy patrzyły wprost na nią.



[ponownie dzień dzisiejszy]

Przerażenie, jakie dostrzegła w oczach Samuela Gordona utkwiło jej w pamięci chyba na całe życie. Do tej pory na samo wspomnienie jeżyły jej się włoski na karku, a przecież nie należała do ludzi tchórzliwych. Tym bardziej wuj. A to dopiero był początek całej tragedii.
Potrząsnęła głową jakby strząsając z siebie złe myśli.
Kiedy samochód zatrzymywał się przed budynkiem redakcji, kończyła poprawiać makijaż.
Zapłaciła za kurs, wyskoczyła na chodnik i chwilę później wbiegała już po schodach.
W biurze panował jak zwykle harmider. Przeciskała się pomiędzy biurkami odpowiadając na wesołe pozdrowienia kolegów redakcyjnych.
Skierowała się prosto do jednego z pobocznych, niewielkich biur.



Porter Strong był w Daily Telegraph najlepiej poinformowanym człowiekiem. I był jej winien drobną przysługę, dzięki której jego życie rodzinne nie posypało się jak domek z kart.
Bez wstępu więc, rzuciła w jego stronę hasło morderstwa z pierwszej strony.
- Porterku mój złoty, który z chłopaków był na miejscu zdarzenia? Robił ktoś fotki? Muszę je obejrzeć! – mówiąc to usiadła na biurku i objęła redaktorka.
Strong wybałuszył oczy i zaciekawiony spojrzał w stronę Amandy.
- A cóż to moja droga, od kiedy gustujesz w drastycznych zdjęciach?
- O nic nie pytaj, tylko dowiedz się jak najwięcej. Najlepiej także o tym kto był tym tajemniczym informatorem policji.

15 minut później okazało się, że nawet Porter na niewiele się przyda. Jedyne zdjęcia robił wynajęty przez policję fotograf o nieznanej tożsamości. A do tych dostępu strzegła tajemnica służbowa.
Poprosiła Stronga o kontynuację poszukiwań, a sama, trochę zawiedziona wybrała z otrzymanej od Stypera wizytówki numer telefonu.

Doktor Arcadius Petroturekulus, nie dał się długo prosić i Amanda umówiła się z nim w swojej ulubionej kawiarni „Cztery Pory Roku” , oddalonej o jakieś 10 minut drogi od redakcji. W rytmach jazzu oczekiwała przy czarnej kawie i kawałku tortu czekoladowego na przybycie psychiatry.

Dobrze oszacowała swojego rozmówcę. Doktorek okazał się być dojrzałym gentlemanem, wyraźnie greckiego pochodzenia, którego gorąca krew buzowała w żyłach nawet w późnym wieku.
Łasy na komplementy i czułe słówka czy gesty w miarę szybko i…. oczywiście czysto hipotetycznie, opowiedział jej o przypadłości Victora Prooda.

***


W dość podłym humorze opuszczała kawiarnię. Do umówionej kolacji zostały jeszcze dwie godziny. Amanda postanowiła wziąć kąpiel i przebrać się.
Była ciekawa czy pozostali mieli w swoich poszukiwaniach więcej szczęścia. To była dość dziwna zbieranina ludzi, ale kobieta już dawno przestała dziwić się czemukolwiek.
A że wiedziała, co znaczy pozostać samemu w tak ciężkich chwilach, była wdzięczna za każdą pomoc.

Skinęła ręką na jedną z bostońskich taksówek.
 
Armiel jest offline