Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 14:57   #7
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Wszyscy


Nad Bostonem przeszło prawdziwe załamanie pogody. Wiele niżej położonych ulic było trudno dostępnych, prawie nieprzejezdnych. Brudna woda zalegała ogromnymi kałużami, wylewała ze studzienek kanalizacji deszczowej. Rynsztokami spływała wzburzona, spieniona fala nieczystości, dodając do nieciekawej pogody jeszcze charakterystyczny fetor, który zapanował niepodzielnie nad całym miastem, jakby jakaś plugawa, niewidzialna hydra wystawiła swe wężowe łby ze studzienek kanalizacyjnych i owionęła wszystko swoim smrodliwych oddechem.

Ci, co nie musieli, woleli raczej spędzić czas wewnątrz domów, racząc się rozgrzewającymi napitkami i zajmując myśli i czas zajęciami nie wymagającymi opuszczania wnętrza swoich kryjówek.

Wy nie należeliście do tej grupy szczęściarzy .... i musieliście stawić czoła smrodowi miasta, wilgoci, zimnym podmuchom wiatru ... Jednak i one nie były waszymi jedynymi zmartwieniami


Dwight Garrett

Wróciłeś do motelu szukając spokoju ducha we wzorkach na kwiecistej tapecie. Oczywiście, nie znalazłeś. Widok przeciętej szyi policjanta powracał, niczym wyrzuty odrzuconej kochanki...

Przed oczami przebiegały ci wydarzenia z mieszkania zamordowanego od momentu, kiedy weszliście do środka.

Strzał za uciekającym napastnikiem w prochowcu. Smród kręcący cię wtedy w nosie. Piżmo, zapach gówna z butów. Zapach Bostonu dzisiejszego dnia.

Widok zmartwiałej, poszarzałej twarzy Hiddinka, kiedy podnosił okrwawioną fotografię syna z podłogi. Były tam też inne fotografie. Kilka fotografii. Wyjąłeś je z kieszeni płaszcza – twarz Victora – poznajesz zdjęcie, bo pokazał ci je twój zleceniodawca w Nowym Jorku. Twarz Angeliny – wydrukowane w lokalnych dziennikach, które studiowałeś wczorajszego wieczora. Zwykłe zdjęcia. Krople krwi zakrzepłe na nich wyglądają jak zbrązowiała farba.

Okrwawione gardło Correna. Brzegi rany nierówne – jakby rozdarte. To nie było gładkie ostrze. Nie mogło być.

Zwykła koperta, w jakiej daje się zwyczajowo łapówki, leżąca na stoliku a z niej wystający blankiet wizytowy jakiegoś lokalu o nazwie „Dance Macabre”. Szybki telefon na recepcję i w chwile potem wiesz, ze jest to dość dobry lokal na okręcie cumującym w porcie, gdzie wpuszcza się jedynie na zaproszenie.

Widok rozszarpanej rany na gardle – coraz bardziej jesteś pewny, że szyja nie została przecięta. Stawiałbyś na narzędzie podobne do haka rybackiego. Częste narzędzie w porcie, gdzie cumują różne łajby.

Twoja ręka wyciera kolejne fragmenty mieszkania funkcjonariusza Correna. Omijasz ślady błota, które zostawiły buty napastnika. Ciemnobrązowego, w którym widać solidny odcisk przekrzywionego kamasza o naprawdę imponujących rozmiarach.

Potem opuszczasz pokój.

Dym z papierosa unosi się błękitną wstęgą w powietrze. Zalane wodą ulice są niezwykle wprost intrygujące. Przykuwają twoją uwagę na dłuższy czas. Widok samochodów przedostających się z trudem przez rozlewiska. Widok przechodniów uciekających przed ochlapaniem. Widok policjantów w pelerynach i służb kanalizacyjnych, które usiłują wypompować wodę z newralgicznych miejsc jest dziwnie kojący.

Widok rozdartego bezwstydnie gardła i słowa wdowy po drugim funkcjonariuszu – „powiesił się nocą” nie dają ci spokoju. Ktoś pytał o policjantów – wy pytaliście. A teraz obaj nie żyją. Byliście na miejscu obu zdarzeń, cóż z tego, ze poniewczasie. Łączycie się ze sprawą Prooda. Cóż więcej trzeba będzie śledczym, by próbować powiązać was z tymi wydarzeniami.

Oby twe słowa wypowiedziane do Hiddinka nie stały się prorocze, lecz faktycznie potrzebujecie dobrego alibi.

Kiedy nadeszła pora, skierowałeś się do gmachu opery. Do przejścia miałeś zaledwie kilka ulic, lecz wieczorny zmrok i mżawka nie zachęcały do spacerów.


Walter Chopp


W taką pogodę jak dzisiejsza, nawet jazda środkiem lokomocji bywa uciążliwa. Niemniej jednak zahaczyłeś o mieszkanie Douglasa odbierając zdjęcia i wioząc je do Patricka.

Spotkałeś się z kolegą w lokalu w pobliżu jego pracy. Ze względu na pogodę panował w nim dzisiaj nadzwyczajny ruch.

- Boże, Walter – zaczął Patrick ściskając ci dłoń na powitanie.. – Jak to miasto dzisiaj cuchnie. Gazety piszą, że zalewa nas nasze własne gówno.

Pogadaliście przez chwilę o niczym, odruchowo wpatrując się w zaparowane szyby. Świat za nimi wydawał ci się dziwnie odrealniony. Potem wyłuszczyłeś mu swoją prośbę wręczając zdjęcie sztyletu.

Na jego widok Patrick zmrużył oczy, jak kot, który ujrzał właśnie mysz w tym samym pomieszczeniu.

- Ciekawa replika – mruknął z uznaniem. – Wygląda jak perski sztylet. Tylko ozdoby są inne. Intrygujące.

Wiedziałeś już, że chwycił „haczyk” i że zrobi wszystko, co w jego mocy, by ustalić pochodzenie broni.

- Możesz się dowiedzieć czegoś więcej na jego temat?

- Żartujesz! – Patrick spojrzał na ciebie szczerze oburzony. – Czy mogę? Ja MUSZĘ się czegoś dowiedzieć. Zadzwonię, jak tylko coś ustalę. Mogę zatrzymać fotografię?

- Jasne.

Potem zjedliście razem jakiś lunch gawędząc prze chwilę o pogodzie i dawnych, jaśniejszych czasach. Potem musiałeś wrócić do domu, nałożyć najlepszy garnitur i pojechać do „Trzech Lwów”


Amanda Gordon


Pachnące skórą książki wzbudziły w tobie – badaczce tego, co ukryte – dreszcz podniecenia.

Setki kartek zapisanych drobnymi literami. Rekonstrukcje drzeworytów i rycin. Zdjęcia. Piękne, wspaniałe źródła wiedzy. Mające jednak jedną, ogromną wadę.

Czas.

Czas potrzebny na zapoznanie się z ich zawartością wymagał dni, tygodni a czasami miesięcy studiów. Oczywiście korzystanie z bibliotek jest sztuką samą w sobie. Sztuką, która opanowałaś na tyle, że możesz uznać się za dość wprawną.

Wyjęłaś brulion do robienia notatek, ulubione pióro i zagłębiłaś się w żmudne studiowanie wspaniałych dzieł ludzkiej myśli.

Mijały godziny. Jedna po drugiej. Oczy i głowa zaczęły boleć cię z wysiłku.

Wiedza o ghoulach powiększała się o kolejne notatki. Co dziwniejsze, wierzenia w te kreatury narodziły się na Środkowym Wschodzie, w pradawnej Persji, jednak ich korzenie sięgają jeszcze dalej. W zapomniane czasy pierwszych cywilizacji. Wiara w istoty pożerające zmarłych jest tak stara jak ludzkość. I trwa wszędzie tam, gdzie ludzie mieli dość wyobraźni by grzebać zmarłych w ziemi. Jest to jednak wiedza dość rozproszona, niespójna, mało wiarygodna – bo przecież nie wierzysz w to, że podobne istoty gdziekolwiek i kiedykolwiek mogły istnieć. To szaleństwo.



Wpatrując się jednak w rycinę jednej z personifikacji ghoula czułaś jakiś irracjonalny lęk. Pierwotną obawę budzącą się w głębi duszy. Kiedy ktoś stanął koło ciebie, prawie nie podskoczyłaś na miejscu. Był to jednak jeden z bibliotekarzy.

- Proszę wybaczyć, droga pani, jednak za pół godziny zamykamy.

Spojrzałaś na tarczę wysokiego, kopertowego zegara ustawionego w wejściu, którego bicie dzieliło czas w bibliotece na mniejsze kawałeczki.

Dochodziła godzina siódma wieczorem. Boże! Uciekł ci prawie cały dzień, a przejrzałaś zaledwie część tego, co udało ci się zgromadzić na stoliku.

Szybko zerknęłaś jeszcze na daty z gazety i wypadków w fabryce Duvarro Sprocket i od razu zauważyłaś prawidłowość, ze wszystkie wydarzyły się w noc nowiu. Najbliższy nów jest dopiero za kilka dni. W nocy 1 lipca. Był dopiero 18 czerwca. Prawie pół miesiąca. Tylko, czy twoje przypuszczenia miały sens? Obawiałaś się, że czas zweryfikuje.


Leonard Douglas Lynch



Najpierw kilka godzin na uczelni i w jej bibliotece. Potem jakiś lunch i powrót do domu przez zalane deszczem ulice Bostonu. Istny dom wariatów.

W końcu jednak dotarłeś do domu, by zająć się nauką do sesji.

Jednak ani aura za oknem, ani tajemnicza śmierć w którą wmieszany był Victor Prood nie dawała ci się skupić na książkach.

Powtarzałeś materiał racząc się płynem z butelki i wsłuchując w deszcz i wiatr. Uczucie napięcia nie opuszczało cię, mimo alkoholu. Wręcz przeciwnie. Jakby wódka pobudzała jakieś ukryte w duszy pokłady emocji.
Jakby ciężar sprawy spoczął na twoich barkach.

W końcu jednak zjadłeś coś, wziąłeś książkę i notatki z wykładów i zacząłeś głośno powtarzać notatki. Za oknem zapadał czerwcowy zmrok, a deszcz zaczął padać z nową siłą.

Jakieś napięcie nie chciało cię opuścić. Czułeś się dziwnie. Bardzo dziwnie. Tęskniłeś za ... pozostawionym u znajomych sztyletem.


Vincent Lafayette i Walter Choop

„Trzy Lwy” okazały się miejscem w każdym calu pasującym do wizerunku klubu dla gentelmanów. Skórzane obicia, stół bilardowy, barek zaopatrzony we wszystko co trzeba i co było legalne, wspaniałe cygara i prowadzący rozmowy o polowaniach, kobietach i sportowych samochodach mężczyźni. Niektórzy czytali w spokoju gazety

Wśród nich postawny, zasmucony śmiercią siostrzenicy i bez wątpienia lubiany Dominic Duvarro. Przywitał was obu nad wyraz wylewnie, zważywszy na poranną scysję w fabryce z Walterem. W tobie, Vincencie rozpoznał znanego prestigitatora, co oczywiście skupiło wokół twej osoby uwagę kilku innych gentelmanów – bankierów, właścicieli fabryk i manufaktur – ludzi sukcesu, którzy jak dzieci próbowali namówić cię do zdradzenia tajemnic twej sztuki. Niektórzy okazywali się bufonami, inni dużymi dziećmi, żadnymi „wiedzy tajemnej” jak lizaków.

W końcu po blisko godzinie udzielania się towarzysko Dominic znalazł czas, by usiąść z wami w fotelach ustawionych wokół stolika szachowego. Z cygarem w jednym ręku i małą lampką brandy w drugiej zajął miejsce na przeciw was.

- Zalecenia lekarza – uśmiechnął się widząc wasze zaciekawione spojrzenie zatrzymane na trunku. – Problemy z sercem. Mam receptę na wino i butelkę nieco mocniejszego trunku.

- Zatem panowie – zwrócił się do was z powagą. – Pan Choop powiedział, że prowadzicie własne śledztwo w sprawie tych feralnych wydarzeń dotyczących mojej kochanej Angie i mojego brata.

Zmarkotniał, jakby tragedia, jakiej ostatnio doświadczył mocno nim wstrząsnęła.

- Wiedzą panowie, że w moim sercu też pojawia się cień wątpliwości. Najpierw znika mój brat. Jak kamień w wodę. Nie zostawia dyspozycji. Niczego. To do niego niepodobne. Potem Angela szuka go na własną rękę, trafia na waszego kompana – powiedział te słowo niemal jak obelgę – i kończy zamordowana w zaułku w jakiejś obskurnej dzielnicy. Dlaczego? Z jakiego powodu? Wiecie, panowie. To zabrzmi nader dziwacznie, lecz wydawało mi się, że ów Victor jest nieco bliżej z Angie, niż ta chciał mówić. Ona wierzyła, że Prood ma w sobie moc by odnaleźć jej ojca. Dla mnie wydawał się jedynie zwykłym szarlatanem. Lecz teraz... teraz budzą się we mnie wątpliwości. Proszę panów o szczerość. Powiedzcie mi, co sądzicie o tej sprawie.


Herbert J. Hiddink


Przygotowania do wyjścia w towarzystwie żony – jak zawsze zresztą – zajmują sporo czasu. Oczekując, aż twoja małżonka wyszykuje się odpowiednio, narzekając oczywiście przy tym na pogodę, smród dochodzący zza okien, zdający się przeciskać przez każdą szczelinę.

Twoje myśli biegły niespokojnym torem. Próbowałeś zabić je cygarem, szklaneczką „wody mineralnej”, próbą zajęcia się pozorowaną pracą i szykowaniem do wyjścia. Jednak nic to nie dawało. Zawsze natrętne myśli wracały do widoku przeciętego gardła skorumpowanego policjanta. Otwartej, bulgocącej krwią rany. Jednak w twoich wizjach twarz Correna lecz twarz twojego syna.

Nie miałeś głowy do innych rzeczy. Nie miałeś głowy. Po prostu.

W tej sprawie zginęły już przynajmniej dwie osoby. Angelina i funkcjonariusz Corren. Jasna cholera! Jasna cholera! W co też ten młokos się wmieszał.

Portier z dołu poinformował was, ze na dole czeka zamówiona taksówka. Była odpowiednia pora, by zejść. Tylko, rzecz oczywista, Emma potrzebowała jeszcze kilku minut, co przełożyło się na kilkadziesiąt centów więcej za taksówkę.

Pod operą zjawiliście się jednak na tyle przed czasem, że bez problemu mogliście skorzystać z operowych stoisk i toalet. Kiedy tłumek widzów gęstniał ty ciekawie rozglądałeś się za kimś podejrzanym, cudzoziemskim, tajemniczym i Garrettem, lecz niczego nie widziałeś.

W końcu, po drugim dzwonku, zająłeś właściwe miejsce.

Po trzecim dzwonku wygaszono światła, orkiestra zaczęła grać pierwsze takty, podniesiono kurtynę. Salę wypełniły pierwsze tony spektaklu.


Vincent Lafayette

Ze spotkania w "Trzech Lwach" do opery zdążyłeś dosłownie w ostatniej chwili. Ledwie udało ci się oddać płaszcz do szatni, a już zabrzmiał drugi dzwonek. Miejsce dołączone do dziwacznego zaproszenia zająłeś w ostatniej zaraz po trzecim dzwonku, omiatany niechętnymi spojrzeniami nieprzychylnych ludzi.

Orkiestra zaczęła grać pierwsze takty, podniesiono kurtynę. Salę wypełniły pierwsze tony spektaklu.

Po kilku minutach usłyszałeś za sobą cichy szept i owiał cię nieprzyjemny zapach zepsutych zębów i taniej wody kolońskiej. I ktoś, z mocnym rosyjskim akcentem powiedział:

- Pan Viktooor Prood. Ja czekał na tiebja. Mam to. Ty masz diengi? Dolars? Jeśli tak, zaraz idjemy do szatnia. Ja ci to dać. Sto dolars, tak jak my gadać? Idi za mnoj.


Dwight Garrett


Do Opery wszedłeś wraz z grupką ludzi, by zwracać na siebie jak najmniejszą uwagę. Stojąc gdzieś dyskretnie obserwowałeś patio, samemu starając się nie zwracać na siebie uwagi. Udało ci się, bowiem Hiddink, który pojawił się w operze z jakaś kobietą nie zwrócił na ciebie uwagi.

Szukałeś kogoś odstającego od reszty, podejrzanych było jednak zbyt wielu, by wyłuskać odpowiednią osobę. Nie znając płci, wieku ani nie mając żadnych innych danych pozostało ci jedynie czekać cierpliwie.

Kiedy zaczęło się przedstawienie zająłeś miejsce na balkonie i szybko odnalazłeś wzrokiem właśnie wchodzącego na widownię Lafayetta. Widziałeś też dobrze Hiddinka i towarzyszącą mu kobietę. Widownia wypełniała się ludźmi. Słychać było szurania i gwar rozmów do czasu, aż zabrzmiał trzeci dzwonek i ludzie skupili swoją uwagę na scenie i podnoszącej się kurtynie.

Orkiestra zaczęła grać, światła przygasły. Ty szybko zauważyłeś, że na miejscu za obserwowanym Lafayettem usiadła jakaś długowłosa postać. Było jednak zbyt ciemno, byś mógł rozpoznać coś więcej. Nie umknęło jednak twojej uwadze, że postać pochyliła się w stronę miejsca zajmowanego przez wydawcę, jakby mu coś mówiła, a potem, dosłownie w chwilę później, skierowała się do wyjścia, co wzburzyło jej sąsiadów.

Widziałeś jedynie długi płaszcz i włosy. To chyba był jednak mężczyzna.



VINCENT LAFAYETTE


Ten głos nawiedzał mnie
Przybywał w snach
Wymawiał imię me
Aż nastał brzask
I chyba dalej śnię
Lecz razem z nim
To on
To upiór tej opery
Ma we władzy sny

W ogólnym zamieszaniu, odkąd znalazł zaproszenie, zupełnie umknęła mu informacja co właściwie miało być wystawiane. Teraz patrzył i nie wierzył. Upewnił się spoglądając w libretto, napisane bez snobistycznych ceregieli w całości po angielsku.

Wystawiali "Upiora w Operze"... w operze!

Ktoś zadał sobie trud, żeby wydawaną dziesięć lat temu w jakimś francuskim brukowcu powiastkę gotycką ubrać w rymy, melodie, kostiumy, dekoracje, zatrudnić profesjonalnych śpiewaków i imponującą orkiestrę - a potem jak gdyby nigdy nic wcisnąć to na afisz między Mozarta a Czajkowskiego.
I to bynajmniej nie dla żartu!
Z pełną powagą, patosem i pompą przypieczętowanymi marką Opery Bostońskiej! Nikt z aktorów, muzyków czy wytwornie odzianych widzów zdawał się nie dostrzegać niedorzeczności tego przedsięwzięcia.

Jasne - Boston nie Paryż, amerykańskie pojęcie sztuki wysokiej było dość specyficzne. Zresztą nawet w Europie kolejne eksperymenty artystycznych rewolucjonistów, skupiających się wokół coraz to nowych "izmów" już dawno przekroczyły wszelkie granice absurdu. Ale to? To by wprawiło w zakłopotanie nawet tego psychopatę Duchampa!

Z zadumy nad kondycją współczesnej sztuki wyrwał go cichy męski głos z mocnym wschodnioeuropejskim akcentem.

- Pan Viktooor Prood. Ja czekał na tiebja. Mam to. Ty masz diengi? Dolars? Jeśli tak, zaraz idjemy do szatnia. Ja ci to dać. Sto dolars, tak jak my gadać? Idi za mnoj.

Vincent bez słowa skinął głową i ruszył za nieznajomym. Szedł pewnym krokiem, trzymając obojętny wyraz twarzy. Fakt, że akurat miał w wewnętrznej kieszeni kopertę z wczorajszym utargiem Teatru Magicznego zakrawał na cud, albo działania sił tajemnych.Prozaicznie zapomniał ich oddać do banku, spiesząc się na spotkanie pod Trzema Lwami. Pośpiech i roztarginienie pierwszy raz w życiu zadziałały na jego korzyść.

W szatni czekał starszy facet, ubrany w długi szynel. Wyglądał... dość osobliwie. Miał zmierzwione włosy i dwoje różnobarwnych oczu - jedno zielone drugie niebieskie. Obrazu dopełniały jasna broda, chuda, koścista sylwetka. Czekał spokojnie trzymajac ręce w kieszeniach płaszcza.

- Victoor - zaciągnął patrząc na magika - ja myślał że ty młodszy

- Młodość nie wieczność - powiedział po rosyjsku i uśmiechnął się do rozmówcy - możemy przejść do wymiany?

- Znasz rosyjski - nieznajomy uśmiechnął się szeroko pokazując najbrzydsze, najbrudniejsze i najbardziej pokrzywione zeby, jakie Vincent widział w życiu. Opera Bostońska powinna obsadzić go na cały sezon w roli upiora - Czemu nie mówileś? Pokaż diengi!

- Cóż, na wszystko jest odpowiedni moment - Vincent sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął 10 banknotów.

Uśmiech upiora z opery stał się szerszy i paskudniejszcy

- To dla ciebie - wyjął w końcu dłoń z plaszcza pokazując papierową torbę owiniętą wokół czegoś oblego - Najlepszy gatunek. Lepszego nie znajdziesz. Oszczedzaj!

Wymienili się z rąk do rąk. Lafayette dyskretnie spojrzał za papier zawiniątka. Bliżej niezidentyfikowana butelka, sądząc po rozmiarze okło 0,75 litra. Teatralnym gestem zważył ją w dłoni, po czym skinął głową z zadowoleniem - Miło się robi z panem interesy. Moje stare namiary są chwilowo nieaktualne. Jak się możemy skotaktować, gdybym potrzebował tego więcej?

- Dzwoń tam gdzie wcześniej - nieznajomy schował kasę do kieszeni i ruszył w stronę wyjścia.

Diabli by to... no nic, moja rola chyba skończona. Teraz to już problem detektywa.

- Daswidanja - rzucił za odchodzącym, wprawnym ruchem ukrywając butelkę w rękawie z zamiarem powrotu na salę. Samego go to rozbawiło, ale nie mógł się doczekać momentu arii Erika.

Po holu kręcili się jeszcze spóźnieni widzowie, goście. Ktoś właśnie wszedł przez główne drzwi.

- Daswidanija - rzucił upiór przez plecy.

Lafayette zrobił kilka kroków, kiedy za jego plecami huknął potężny, głośny strzał. Jakaś kobieta wrzasnęła przerażona. Odruchowo schował się za kontuar szatni, po czym dyskretnie wychylił się, by sprawdzić co się stało.

Zobaczył nieznajomego od flaszki padającego na posadzkę i stojącego w wejściu mężczyznę z ogromnym rewolwerem w ręku. Mężczyzna sterzlił raz jeszcze do leżącej postaci - odwaracając się i rzucając do ucieczki.

Lafayette rzucił się do ciała poznanego przed dwiema minutami Rosjanina.

Wszystko zaczęło się dziać jakby w zwolnionym tempie.

Jakaś kobieta zemdlała.

Szatniarz krzyczał coś bez ladu i składu.

z boku głowy upiora rozlewała sie coraz większa, ciemna kałuża krwi.



WALTER CHOPP


Zgasił papierosa, dopił drinka i wyszedł na deszcz. Zależało mu, żeby zniknąć stąd przed napływem zmieniających się robotników o 13. Rzucił okiem w stronę przystanku tramwajowego, na oko oceniając odległość i szacując, jak bardzo w tym czasie zmoknie. Postawił kołnierz marynarki i wcisnął ręce do kieszeni. Pochylając się, zaczął iść szybkim krokiem na przystanek. Pożałował, że nie wziął kapelusza, przynajmniej włosy by miał suche, a tak będzie musiał jeszcze lecieć do domu się przebrać. Chciał, żeby jego wygląd był nienaganny podczas wizyty w Trzech Lwach, zdawał sobie sprawę, że ubiór jest bardzo ważnym elementem zdobywania czyjegoś zaufania.

Na przystanku zapalił kolejnego papierosa i czekał. Przez chwilę przeszła mu myśl, że powinien tam wrócić, do tego baru i poczekać na tę pierwszą godzinę. W tym czasie mógłby coś zjeść na przykład, a później zlałby się z otoczeniem i obserwował robotników po pracy. Jak opada z nich zmęczenie, jak ciepło wnętrza knajpy i dolewany pod stołami alkohol rozwiązuje im języki. I przysłuchiwałby się wszystkiemu, co mają do powiedzenia, a sam siedziałby nie wzruszony i udawał, że czyta gazetę. Uzyskane w ten sposób informacje przyczyniłyby się w znacznym stopniu do wyjawienia prawdy o sprawie Prooda, a ten odzyskałby wolność. Później siedzieliby wszyscy w w szóstkę razem z Victorem, który dziękowałby im wszystkim za zaangażowanie w sprawę i pomoc, bez której na pewno już by nie żył. A oni wszyscy: i Gordon, i Douglas, i Lafayette, a nawet Garett i Stypper, ale w szczególności to Hiddink; i oni wszyscy by mówili: -Nie, Victorze, to nie nasza zasługa. Wyszedłeś na wolność przede wszystkim dzięki zaangażowaniu Waltera, to on uzyskał najwięcej informacji i to on, ryzykując najwięcej, wniósł do sprawy najwięcej światła.

„Achhh... cholera...” - syknął Chopp, gdy gorący żar palącego się papierosa dotarł do trzymających go palców. Walter odrzucił niedopałek gestem, jakby odganiał się od osy i wsiadł do nadjeżdżającego wagonu. „To przez ten strój” -tłumaczył sobie już w tramwaju. -„To przez ten strój nie mogę zostać w tłumie. Jestem zbyt elegancko ubrany, od razu zwrócę na siebie uwagę.”

Arch Street była niedaleko jego domu. Wszystkie te uliczki w portowej części miasta miały taki sam ciasny charakter. Zawsze mogłeś na nich spotkać dokerów w kufajkach i rybaków wystawiających swoje stoliki, na których wykładali złowione przez siebie trofea, w coraz dalszych już rejonach miasta. Jeżeli proces ten będzie cały czas się pogłębiał, niedługo Boston nawet w samym centrum będzie miało targ rybny. I wszędzie będzie czuć ten zapach. I jeszcze jak pada ten cholerny deszcz, zabiera ze sobą wszystkie śmieci zostawione przez handlarzy i spławia je po ulicach . Te później zatrzymują się gdzieś w głębszych kałużach tylko po to, żeby w spokoju poczekać na przejeżdżający samochód, który rozbryzga to po ubraniach przechodniów. Ci już będą wtedy wściekli i tak kółko się zamyka. „Ale rzeczywiście” – pomyślał Walter. - „Jeszcze niedawno na mojej ulicy nikt nie handlował tym badziewiem, a teraz? Nie cierpię ryb...” Jednym słowem, Boston na obecna chwilę nie był ulubionym miastem Waltera Choppa.

Tramwaj się zatrzymał. Deszcz tak jakby też, przynajmniej odrobinę. Teraz już tylko mżyło. Arch Street. Co by złego Walter na Boston nie mówił, to komunikację tramwajową mają dobrą i cieszył się z tego za każdym razem, gdy nabrała go ochota na przemieszczanie się z rejonów portowych miasta do tych przemysłowych, gdzie spotkać można różne fabryki, a w szczególności Duvarro Sprocket – fabrykę, która jako jedyna go teraz interesuje.

Walter znalazł adres i odebrał zdjęcia. Wziął kopertę z odbitkami, którą znalazł u dozorcy. Mieszkanie na górze było zamknięte, ale w drzwiach była kartka z informacją, gdzie czekają zdjęcia. Chopp nie chciał jej otwierać, bo przypomniała mu się cała dziwna sytuacja w szpitalu, gdy byli u Teodora. Przypomniały mu się te dziwne reakcje Amandy i Vincenta, gdy patrzyli na sztylet. Na szczęście on mu się do tej pory nie miał okazji przyjrzeć. Trochę się bał, ale ciekawość oczywiście była większa i przed wyjściem z bramy wyciągnął zdjęcia z koperty. Nic specjalnego, sztylet jak sztylet, rzeczywiście z jakimiś dziwnymi zdobieniami, ale Walter nie znał się na sztuce. „Być może w żywym kontakcie sztylet ma jakieś większe oddziaływanie, bo jakoś nic dziwnego się ze mną nie dzieje, ale to co było widać na twarzy Lafayetta i panny Gordon nie mogło być udawane – to było coś poważnego”.

Czasu było mało, a musi spotkać się jeszcze z Patrickiem. Na szczęście dozorca pozwolił mu skorzystać z telefonu i umówił się za dwadzieścia minut w knajpie, gdzie wszyscy z Domu Towarowego Hollinsa jedli lunch. Rozmowa i wspólny posiłek zaowocowały (poza oczywiście niedyskretnymi pytaniami Patricka na temat tak długiego urlopu Waltera -Wszyscy w firmie o tym gadają.) wyraźnym zaintrygowaniem Patricka. Wstępnie powiedział, że sztylet wygląda na perski i obiecał wykopać informację choćby spod ziemi. Chopp widział błysk w jego oczach i już wiedział, że Patrick nie nawali, więc z pełnym spokojem zostawił mu fotografie. Niestety, nie mógł za długo z nim siedzieć, bo siedemnasta była coraz bliżej. Pożegnali się i po piętnastu minutach taksówkarz wysadził Waltera przed jego mieszkaniem w kamienicy przy Newton Street.

Godzina piąta po południu zbliżała się wielkimi krokami. Walter zdążył jednak wziąć szybką kąpiel i wydobyć z szafy swój najlepszy garnitur, idzie przecież do klubu dla gentlemanów. Klub dla gentlemanów... nigdy nie był w taki miejscu... „Dobrze, że Vincent będzie ze mną – to obyty facet, a ja kompletnie bym nie wiedział, jak się zachować”. Tym bardziej, że Trzy Lwy rzeczywiście okazały się prawdziwym klubem dla gentlemanów. Chopp przez cały pobyt w lokalu był strasznie spięty i jeszcze to dziwnie przyjazne powitanie Dominica Duvarro. „W biurze był zupełnie inny, chyba nie spodziewał się, że osoba, którą przyprowadzę, to znany wszem i wobec magik”. Obserwował, jak blisko godzinę Lafayette sprawnie lawiruje pomiędzy przedstawianymi sobie przez Dominica gentlemanami – śmietanką Bostonu i zazdrościł. Zazdrościł mu obycia, umiejętności odnalezienia się w każdej sytuacji; o Waltera nikt nie spytał, nikt nie był zainteresowany jego osobą, no bo cóż Chopp miał do zaoferowania innym? Swoją gnuśność? Samotność? Nudę? „Za długo izolowałem się od ludzi, za długo... Muszę wrócić na pole gry, muszę się jakoś wykazać...” Dopiero gdy zaczął odczuwać ból w dłoniach, zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas bezwiednie zaciskał pięści.

W końcu część towarzyska się zakończyła i można było przejść do konkretów. Obaj zostali poczęstowani przez Dominica cygarem i lampką brandy i siedząc wygodnie w fotelach zaczęli rozmawiać. Pierwszy odezwał się Duvarro, wygłaszając kilka niepochlebnych opinii na temat Victora. Walter poczuł się zobowiązany sprowadzić temat na nieco inne tory:
-Tak, panie Dominicu. My, z panem Lafayettem, uważamy, że jest to sprawa o wiele bardziej poważna i zagmatwana, niż mogłoby się wydawać. Dlatego bardzo ważne jest, żeby pan nam zaufał i szczerze z nami porozmawiał - może wspólnymi siłami uda się w końcu do czegoś dojść.
- Hmm – Duvarro spojrzał ciężkim wzrokiem mocząc usta w brandy - To nie takie łatwe. Powiem nawet, ze to piekielnie trudne. Wierzę szczerze, ze mój brat żyje. Ale śmierć Angie jest niestety wstrząsającym faktem. A wasz kolega, którego miałem okazje poznać przed dwoma tygodniami, nie zrobił na mnie dobrego wrażenia.
-Proszę mi wierzyć, że Victor nigdy wcześniej taki nie był. To ta sprawa go opętała. A to oznacza tylko jedno - nikt z nas nie wie, jak bardzo głęboko to wszystko sięga – Walter z niepokojem czuł, że rozmowa znowu zacznie krążyć wokół tematu, że nie można z nimi rozmawiać, bo są przyjaciółmi Prooda.
- Proszę wybaczyć, ale mówi pan takimi samymi ogólnikami, jak pana kolega. To nie wzbudza mojego zaufania. Dla mnie Victor Prood był zwykłym wariatem, proszę o wybaczenie tegoż śmiałego stwierdzenia. I, jak się niestety okazało, mordercą. Biedna Angie - Dominic zamilkł na dłuższą chwile z wyraźnym bólem wypisanym w oczach i na twarzy. Walter, przez ten cholerny stres, nie potrafił nawet cieszyć się trzymanym w dłoni cygarem. Z niepokojem rzucał również spojrzenia na Vincenta, kóry do tej pory milczał.
-Myślę, że chodzi tutaj o jakiś rodzaj morderstw rytualnych. Wydaje nam się, że zarówno Aleksander, jak i Angelina weszli w posiadanie jakichś informacji, które nie były dla nich przeznaczone. Policjanci, którzy nakryli Victora, bez wątpienia byli przekupieni - nikt po nich nie dzwonił, cały czas czekali, aż to zabójstwo się wydarzy. To, co znalazł pan Lafayette w mieszkaniu Prooda wskazuje, że może to mieć jakiś związek z zatrudnionymi u pana w firmie Rosjanami - czy może nam pan coś bliżej opowiedzieć, skąd oni wzięli się u pana w fabryce? - Chopp postarał się skonkretyzować rozmowę.
- Poważne oskarżenia. Ma pan na to jakieś dowody? A co do Rosjan, to tani i kompetentni pracownicy. Zatrudnienie w ramach ważnego kontraktu. Nie ma o czym mówić – Dominic wydmuchnął dym z cygara i pokiwał ręka jakiemuś znajomemu.
- Dobrze, troszkę się zagalopowaliśmy – Lafayette włączył się do rozmowy, co sprawiło, że Choppowi spadł kamień z serca. - To co jest pewne, to fakt, że Victor i Angelina razem starali się odnaleźć pańskiego brata. Uważali, że jego zaginięcie ma jakiś związek z... pewnymi wydarzeniami - podkreślił ostatnie słowo - w fabryce. W dalszej perspektywie być może również pracownikami ze wschodniej Europy, choć to żadne oskarżenia, a jedynie pewne hipotezy, jakie rozważali. Myślę, że tajemnica tego zabójstwa, zaginięcia pańskiego brata i przypadków z hali produkcyjnej mogą się ściśle ze sobą wiązać. Każdemu z nas zależy na wyjaśnieniu przynajmniej jednego punktu z tej listy, więc myślę, że możemy sobie wzajemnie pomóc.
- Pomóc? Jedynie pomoc w odnalezieniu mojego brata mnie interesuje. Panowie naprawdę wierzą w to, ze ten .. ten .. potwór Prood jest niewinny? - zapytał Duvarro.
- Tak, myślę, że z czystym sumieniem, mogę panu powiedzieć, iż wierzę w niewinność Victora Prooda. - Lafayette zrobił pauzę pozwalając tym słowom dobitnie wybrzmieć - Znam tego człowieka jeszcze z przed Wielkiej Wojny, fakt: jest dziwakiem i rozumiem, że mógł pan go uznać za szarlatana, ale nie uważam, by był zdolny do popełnienia zabójstwa, nawet gdyby chodziło o obronę własną... a co dopiero tak odrażającego czynu. - zaciągnął się cygarem, gestem dłoni uzbrojonej w białą rękawiczkę informując że nie skończył - co do zaginięcia pana brata, jak powiedziałem, sprawy najprawdopodobniej się zazębiają i być może stoją za nimi ci sami ludzie, więc owszem, siłą rzeczy interesuje nas również jego odnalezienie.
- Hmm... Jestem uznawany za człowieka uczciwego. Panów słowa... intrygują. Dam panom trzy dni na dostarczenie mi czegoś bardziej konkretnego niż przypuszczenia. Jeśli się wam to uda, jeśli przekonam się do waszych szczerych intencji, wtedy mogę współpracować w pełni. Co panowie powiedzą na to?
No i właśnie na to Walterowi był potrzebny Vincent - uspokoił Duvarro, a gdyby był sam, znowu by się skończyło na niczym. Trzy dni na dostarczenie dowodu... oby jego pomoc rzeczywiście okazała się przydatna: -Myślę, że to propozycja w porządku. Vincencie, co ty na to?
- Uczciwa propozycja, chyba sam postąpiłbym podobnie. Wrócimy zatem do tematu za trzy dni. - magik zgasił resztkę cygara w popielnicy - swoją drogą paskudna sprawa z tą Rosją. W jakim kierunku to idzie...
Duvarro chętnie podchwycił temat polityczny, sypiąc dykteryjkami i częstując brandy. Rozmowa nie trwała długo. Vincent w kulturalny sposób pożegnał się i przeprosił, tłumacząc że ma bilet na dzisiaj do opery i powinien już iść, jeśli nie chce się spóźnić. Gdy zostali sami, chwilę milczeli delektując się dymem. W końcu Duvarro popatrzył na Choppa i powiedział:
- Walterze, wpadnij jutro o 10:00 do mnie do biura. Przedstawię cię wspólnikowi i dam ci garść informacji na temat Rosjan, dobra? Bo moim zdaniem te sprawy mogą się łączyć z zerwanym przez Aleksandra kontraktem. Więcej ci nie powiem. Nie dzisiaj, nie tutaj.
-Cieszę się, że będziemy mogli na pana liczyć. A teraz, cóż, również się pożegnam, chociaż bardzo miło było poczuć smak prawdziwego cygara i tego syropu na serce - wskazał palcem na stojącą na stoliku butelkę i uśmiechnął się w kierunku Dominica. -Również miałem dzisiaj ciężki dzień, przyda mi się chwila odpoczynku. Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie i do zobaczenia jutro u pana.

Wracał do domu na pieszo – pogoda nie była już tak okrutna, a on potrzebował ochłonąć. Zaskoczyło go zaproszenie na jutro do biura. „Co mu się stało? Przecież miał nam dać trzy dni...” Im dłużej rozmawiał z tym człowiekiem, tym mniej rozumiał jego intencje – coś mu śmierdziało w Dominicu Duvarro, to na pewno. Ale przecież Walter nigdy nie znał się na ludziach. W każdym razie czuł, że sprawa posuwa się coraz bardziej do przodu i już niedługo pewnie nadejdzie moment, kiedy będzie za późno na wycofanie się, cokolwiek się jeszcze wydarzy. Ale to o dziwo nie napawało go lękiem; raczej dodawało mu energii do działania i sprawiało... najzwyklejszą w świecie radość – coś, czego w życiu miał najmniej.

W domu usiadł na łóżku i siedział zamyślony. Zupełnie bez ruchu. Aż w końcu pochylił się do przodu i wyciągnął spod niego długi przedmiot. Chwilę trzymał go przed sobą, przypatrując mu się z każdej strony, aż w końcu położył sobie na kolanach i zaczął gładzić dłonią. Ta dubeltówka to jedyna pamiątka po ojcu, to on nauczył go strzelać, a teraz nagle poczuł chęć, żeby znowu wyjść do lasu i dać upust złym emocjom. Trafić choćby ptaka. Nigdy nie był to dla niego problem – Walterowi nikt nigdy nie odmówił celności. Odnalazł w komodzie na korytarzu wyciory i wziął się za czyszczenie broni. Polerując ją na błysk uświadomił sobie, że dubeltówkę musiał wyciągnąć zupełnie podświadomie, bo tam gdzieś głęboko ukryte czeka pragnienie przygody i przeczucie, że wszystko może się zdarzyć, a w takich sytuacjach warto mieć taką zabawkę, nawet schowaną głęboko pod łóżkiem


DWIGHT GARRETT


- Kotku...?- oparty o rzeźbione wezgłowie łoża wyjąłem na chwilę dymiącego papierosa, nie zmieniając ani trochę własnej pozycji na rozgrzebanej hotelowej pościeli. Wypuszczałem powoli dym, czekając cierpliwie na reakcję.

W półmroku światło wpadające do środka przez szczelinę między grubymi zasłonami kładło się krzywizną jasnej smugi na jej młodym ciele, biegnąc po obnażonych plecach. Poruszała się oszczędnie, zakładając właśnie drugie ramiączko satynowej sukni. Ruch jej głowy był równie oszczędny, w nikłym oświetleniu podziwiałem ulotny profil i kształt wydętych lekko ust.
- Byłeś boski, rycerzu, ale twój czas dobiega końca. - zaśpiewała tym lepkim głosikiem - Chyba, że pomówimy o...
- Pomówmy o tym, że chcę czegoś ekstra. - zaciągnąłem się głęboko, przymykając oczy. Milczała. To, jak odpowie, było łatwe do przewidzenia, słyszałem tę melodię nie raz i nie dwa.
- Ekstra kosztuje ekstra. - głos po raz pierwszy nie był tak pewny - Żadnych chorych gierek. No i nie pozwolę, byś mnie choć raz uderzył, nie ma mowy!
Odwróciła się, głos znów wracał do tego, którym mnie powitała, a był to tembr który szorował jak szczota po moich plecach od góry aż do samego dołu, gdzie wywierał pożądany przez tę dziewczynę skutek...
- Ale jeśli chcesz, bym to ja cię zbiła, to...- na lśniących ustach powolutku wykwitał uśmiech.

- Brzmi interesująco, sweetheart...- przerwałem dosłownie w ostatniej chwili - Może następnym razem. Dziś chciałbym po prostu kupić twój czas - parę godzin.
- Co w tym niezwykłego? - wydawała się rozczarowana.
Nie pozwalając jej skończyć, wstałem, podsunąłem dłoń tam gdzie rozcięcie sukni pędziło aż na szczyt krągłego uda i wsunąłem jej za majtki pokaźny plik banknotów. Jej szczupłe palce bez rozwijania rulonu oceniły go błyskawicznie poprzez jedno wprawne ściśnięcie. Podniosła zaciekawiony wzrok, który mówił: to o wiele za dużo, kowboju. O co chodzi?
- Zawsze bierzesz za robotę z góry, skarbie. - wsunąłem jej do ust papierosa i zakrzesałem zapalniczką - Ja płacę za te godziny, które spędziliśmy razem w twoim gniazdku zanim przyprowadziłem Cię tutaj. Przecież widziało nas tam razem parę osób, pamiętasz? No więc od tamtego czasu, aż do teraz.
Półmrok nie ukrył błyśnięcia jej bielutkich zębów. Pchnąłem ją, dociskając całym ciałem do ściany,
- A "teraz" zaczyna się za godzinę, honey... - powiedziałem, gasząc jednocześnie niedopałka w kryształowej papierośnicy.


Miałem sporo czasu, by wszystko przemyśleć, bo do wieczora nie miałem zamiaru ruszać tyłka z mojego apartamentu. Nie tylko myślałem. Ułożyłem na stole wszystko to, co znalazłem dziś rano, bezpieczne w foliowych torebeczkach eksponaty czekały na swoją kolej. Wyjąłem z szafy pudełeczko z zabawkami i zabrałem się do pracy. Nie spieszyłem się. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że koleś nie był zawodowcem, chyba że te wyraźne odciski palców należały do kogoś innego, kto dotykał ich wcześniej...
Jeszcze przed obiadem wsunąłem wyniki pracy do wewnętrznej kieszeni, razem z bilecikiem Danse Macabre. Gdy zabawki były już posprzątane, usiadłem na łóżku i naszkicowałem to, co starałem się zapamiętać na miejscu zbrodni - to znaczy charakterystyczne cechy odcisku buta tamtego typa, buta wielkiego jak pieprzona łódź. Z uśmiechem myślałem przy tym, że na szczęście odciski tylko jego podeszw znajdą tam gliny. Na koniec starannie spakowałem zabezpieczone w folii zdjęcia w papier, tworząc zgrabną niczym poranna koleżanka paczuszkę,zaadresowałem ją i zadzwoniłem po obsługę.
- Proszę wysłać tę paczkę pod ten adres. - zaordynowałem, gdy przybyła.
Pryszczaty boy przyglądał się moment literom i cyfrom, oznaczającym bostońską skrytkę pocztową, którą moim zwyczajem, jak w każdym mieście do którego przyjeżdżałem, założyłem zaraz po przybyciu do Bostonu. Rzucona przeze mnie moneta wyrwała go z zamyślenia, chwycił ją niemal w zęby.
- Tak jest, proszę pana...- wyszczerzył się. - Życzy sobie szanowny pan czegoś jeszcze...?
- Czy mój strój na dziś wieczór jest gotowy?
- Oczywiście, proszę pana.
- Buty dobrze wyczyszczone?
- Ależ oczywiście. Trzy razy, tak jak pan kazał.
- Zapamiętaj synku, kobiety zawsze zwracają uwagę na buty. No, biegnij już, przynieście wszystko na godzinę zanim zacznie się ściemniać.
Jak tylko wyszedł, otworzyłem nowy karton papierosów.


Gdy po zmroku wyłoniłem się z czeluści mojego pokoju, a potem hotelu, nie wiem dlaczego sam czułem się, mimo wytwornego stroju, jakbym wychodził na miasto z tych kanałów razem z całym podziemnym światem biorącym właśnie w posiadanie zasrany Boston. Dym papierosa przebijał się przed mżawkę, gdy stałem pod osłoną szerokiego okapu frontu Copley Plaza, czekając na taksówkę.





Przed imponującym gmachem Opery Bostońskiej kłębił się tłumek, co mi cholernie pasowało. Dałem mu się ponieść jak łódeczka na falach. Oddałem płaszcz w szatni, płacąc szatniarzowi specjalnie by w razie czego trzymał pod ręką moje odzienie, w razie gdybym źle się poczuł i musiał szybko wyjść. W patio obejrzałem sobie wchodzących, między innymi Hiddinka i towarzyszącą mu damę - nie trzeba było się wysilać, by zauważyć że zachowywali się jak stare małżeństwo. Nie oglądałem już ludzi, nie miało to sensu beż żadnych danych na temat obiektu. Oglądałem układ pomieszczeń, sal i drzwi, zwłaszcza drogę, którą trzeba było przebyć do wyjścia od mojego miejsca na balkonie.

Z góry, jak zwykle, wszystko było świetnie widać. Dekoracje były dziełem chorego z pewnością umysłu, ale to nie im poświęcałem uwagę. Na widowni z każdą minutą przybywało ludzi, zupełnie jak gówna na ulicach Bostonu. Po zlustrowaniu różnych przedstawicieli socjety rozsiadających dupska na swoich miejscach, ze szczególnym uwzględnieniem rzeczywiście, jak musiałem przyznać, efektownych dam, zabrałem się do obserwacji Lafayetta, który dopiero co pojawił się w operze i zajął fotel. Fotele za nim były puste aż do samego momentu, gdy orkiestra dawała tusz - to dawało do myślenia, jeśli ktoś miałby mu coś przekazać, z pewnością te plecy byłyby po ciemku jak najlepszym do tego miejscem.

Nie pomyliłem się. Gdy światła przygasły i spektakl się rozpoczął, ktoś usiadł zaraz za Vincentem. Przy tym oświetleniu można było tylko rozpoznać budowę sylwetki, raczej mężczyzna, i fakt, że miał długie włosy. Pochyliłem się by lepiej widzieć. Na dole rzeczy działy się szybko, tamten coś chyba powiedział ku żabojadowi a zaraz potem wstał i zaczął przeciskać się do boku sali, a potem do wyjścia. Długi płaszcz i włosy, na pewno mężczyzna.

Czas na ruch, Garrett. Podniosłem się bez gwałtownych ruchów i bez żalu. Na scenie trwała orgia oszołomów w pedalskich strojach, choć orkiestra znała swój fach a głos sopranistki robił wrażenie. I tak nie znałem się na operze. Przepychałem się zdecydowanie w akompaniamencie syków i oburzonych popiskiwań, ale nie zatrzymywałem się. Gdy moje stopy dotknęły schodów, nabrałem tempa, odtwarzając sobie jednocześnie układ architektoniczny w głowie. Spieszyłem się, by wyjść na czas w to miejsce, gdzie musiał przechodzić tajemniczy nieznajomy opuszczając dolny poziom. Szybciej, Dwight... Spóźniony grubas... Z drogi! Zabawne, jak w momencie zdenerwowania klną nawet ci najlepiej ubrani, ale zostawiłem go dawno z tyłu.

Potrzebowałem paru chwil, by dotrzeć na dół z balkonu, ale zdążyłem. Byli w holu, gdzie kręciło się jeszcze nieco osób, właściwie stali przy szatni. Dyskretnie stanąłem dość daleko przy kontuarze.
- Straszną szmirę tu serwujecie w tym Bostonie...- skrzywiłem się do szatniarza, który usłużnie podbiegł pamiętając suty napiwek - Poproszę o płaszcz, nie jestem w stanie znieść tego dłużej. Powinienem właściwie wystąpić do kasy o zwrot pieniędzy.
Udając, że zajmuję się szukaniem czegoś w otrzymanym płaszczu, wsłuchałem się w rozmowę. Niestety, wyglądało na to, że już kończyli. Musiałem stać odpowiednio daleko, ale gotów byłem przysiąc, że padło pożegnanie po rosyjsku.
Lafayette ruszył z powrotem w kierunku wyjścia na widownię, a ja w kierunku wprost przeciwnym. Vincent dostrzegł mnie szukając kontaktu wzrokowego, ale ja zachowałem się całkowicie obojętnie, idąc powoli dalej z przewieszonym przez ramię okryciem.

Długowłosy niemal był już w drzwiach opery. Wtedy rozległ się charakterystyczny huk. Cholernie charakterystyczny huk, od strony wejścia głównego. Duży kaliber, prawdopodobnie mechanizm bębenkowy. Lafayette zwinnie schował się za kontuar, jakaś lalunia wrzeszczała histerycznie. Byłem za daleko, ale na tyle blisko, by jeszcze zobaczyć strzelca, jak ten poprawia robotę dobijając leżącego na posadzce ruska. Twarz, zapamiętać twarz! Widziałem ją tylko przez moment, zanim morderca odwrócił się na pięcie i skoczył ku wyjściu. Ale widziałem ją, a w moim fachu pamięć do pysków to podstawa.

Ruszyłem za nim, ostro do przodu, nabierając na lśniącej posadzce prędkości i zakładając już w biegu płaszcz. Kątem oka rejestrowałem jeszcze stojących z otwartymi ustami jak ryby świadków, szatniarza podtrzymującego mdlejącą panienkę i żabojada, klęczącego przy ciele. Gdy wpadałem z impetem w drzwi, pod czaszką kołatał mi się wypalony świeży obraz juchy cieknącej z rozpieprzonej głowy faceta oraz strzępków obnażonej białawej masy mózgu, która to, choć to niemożliwe, zdawała się pulsować.


AMANDA GORDON


Tylko dźwięk zegara wybijający upływające godziny, przywracał Amandzie od czasu do czasu kontakt ze światem. Zanurzona w świat pisany rzędami malutkich liter chłonęła każe słowo, tworząc w głowie obrazy tego co się dowiedziała. Ale im więcej faktów przybywało w jej pamięci i na kartkach notatnika, tym większe przerażenie ją ogarniało. Czy to możliwe aby te piekielne istoty z podań i legend naprawdę istniały w realnym świecie? Nieumarłe istoty, które żywiły się mięsem ludzkich trupów! Ghoule! Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nigdy w to nie uwierzy! Wpatrywała się w ryciny i szkice przedstawiające obrzydliwe kreatury, o wykrzywionych, złych twarzach, ostrych zębach i długich, zakrzywionych szponach...



... i jakiś podświadomy lęk wdzierał jej się do serca.
Czy te bestie z rycin wpatrują się w nią właśnie czy to jej umysł zaczyna płatać figle?! Nagle usłyszała za swoimi plecami jakiś szmer. Podskoczyła z przestrachu, a usta ułożyły się do krzyku...

Ufffff… - świst powietrza wypuszczonego z płuc brzmiał prawie gromko w tej ciszy. To był jedynie bibliotekarz, przypominający o bliskim zamknięciu biblioteki.
Zwężone szokiem adrelinowym naczynia krwionośne pompowały krew ze zdwojoną siłą, a oszalałe serce tłukło się w klatce piersiowej jak ptak, który usiłuje się wyrwać z niewoli metalowej klatki. Dłuższą chwilę trwało nim znowu mogła swobodnie oddychać.

Potrzebowała łyku świeżego powietrza. Straszliwie bolała ją głowa, a czerwone ze zmęczenia oczy piekły. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że zrobiło się już tak późno. Popatrzyła na stos nieprzejrzanych jeszcze książek i wybrała spośród nich te, które wiązały się z zapomnianą kulturą Persji, jej mitologią oraz sztuką. Miała szczęście, że bostońska biblioteka umożliwiała jako pierwsza w kraju wypożyczenie książek do domu.
Zebrała ze stolika wszystkie notatki i upchnęła je śpiesznie do torebki.
Zdążyła jeszcze sprawdzić zbieżność dat z wypadków z cyklem księżyca. Obydwa zdarzenia miały miejsce w nowiu. Czyżby odnalazła prawidłowość?
Sprawdziła datę najbliższego nowiu. 1 lipca… Jeśli dobrze rozumowała zostało im jeszcze prawie pół miesiąca.
Hmmm… nów księżyca kojarzył jej się z odnową bądź z początkiem nowego cyklu, ale niektóre wierzenia porównywały ta fazę księżyca ze śmiercią.
Wiele narodów czciło księżyc i podporządkowywało mu rytm życia. Warto było zainteresować się głębiej tym tematem.
Zresztą, jeśli nie zdążą przed wspomnianym terminem, życie zweryfikuje czy jej teoria była słuszna.

Podpisała w holu kartę z wyszczególnionymi pozycjami, które wypożyczyła i poprosiła o zamówienie taksówki.

***


Amanda siedziała w wygodnym fotelu i świeżo po kąpieli raczyła się ciepłą kolacją i kawą. Jak przyjemnie było wrócić do domu, po tym jak na dworze przywitał ją smagający deszcz i obrzydliwy smród przepełnionych rynsztoków. Była zmęczona, ale podekscytowana.
Postanowiła popracować do późna w nocy i odespać w ciągu dnia.
Było już za późno na telefon do adwokata Victora, tą sprawę przełożyła więc na następny dzień.
Wkrótce usadowiła się w łóżku i owinięta w miękki pled zanurzyła się w lekturze dotyczącej mitów i wierzeń starożytnej Persji, a zwłaszcza mitów i rytuałów związanych z księżycem i ofiarami…



LEONARD LYNCH


Zmrok powoli zapadał nad śmierdzącą panoramą miasta...alkohol przyjemnie łechtał umysł.
"Jeszcze dzisiaj musimy zaliczyć historię..."
Odstawił trunek, tam gdzie zazwyczaj składował takie "skarby", delikatnie odciągnął jedną z luźno ułożonych desek parkietu, odsłaniając małą przestrzeń, w środku leżała jedna pusta butelka, po jakimś winie.
W pokoiku było duszno...efekt lekkiego upojenia potęgował to uczucie...Douglas uchylił okno...i od razu zganił się za tą decyzję zamykając je z trzaskiem. Na zewnątrz królował ohydny smród już nie tylko portu i ryb, ale także ścieków
-Utoniemy?- mruknął przyglądając się jakiejś kobiecie, która pędziła po ulicy w butach na obcasie, starając się przeciwstawić rwącemu potokowi ulicy.
Jeszcze miał trochę czasu. chwycił za książkę i przysiadł na podłodze...litery mieniły się już przed oczami...efekt zbyt długiej nauki. Nie mógł się skoncentrować...jego myśli krążyły wokół sztyletu, Prooda i reszty grupy, te trzy tematy krążyły po głowie zmieniając się co chwilę...jego główną uwagę przykuwał sztylet zostawiony u Moore'a...pamiętał każdy szczegół narzędzia...czuł nawet jego wagę, potrafił określić jego długość, jego kształty, kolor każdej z tych "ozdób", ich umiejscowienie na rękojeści i to straszne, a zarazem niesamowicie przyjemne uczucie trzymania broni w ręce...chciał go mieć znów w dłoni...chociaż spojrzeć na niego...rzucić okiem przez sekundę...małą maleńką sekundkę

-Obudź się- słowa wypłynęły z jego ust, gdy stał już przy schodach wiodących na dół kamienicy...w ręce trzymał płaszcz, drzwi do mieszkania były otwarte na oścież, w środku przewrócone na podłogę krzesło...
"Co się z nami stało?"
Nie pamiętał...to było straszne uczucie...każdy człowiek by się przeraził zauważając iż nie pamięta co robił w przeciągu niecałych 10 minut, kiedy wydawało mu się, że tylko kąpie się potoku myśli...poza tym rozkaz, który wydał sam sobie...
*
Brnąc przez śmierdzące ulice i starając się nie zamoczyć ani torby ani siebie kierował się kolejny raz na uczelnię...dobijała 21...miał jeszcze dwadzieścia minut na wejście...ulice były puste, jednak co chwilę, gdzieś obok przemykały taksówki wypełnione ludźmi nie przepadającymi za smrodem i deszczem.

Znów poddał się szturmowi rozmyślań...tym razem starając się odganiać kwestię sztyletu, cała ta sprawa profesora była...dziwna. Po prostu dziwna, obca, była czymś, przez co człowiek zdolny jest wierzyć w niestworzone rzeczy i tylko myśli "o, morderczy sztylet...w takim razie te wszystkie miejskie legendy o wampirach itp. są prawdziwe",
*
Czekanie w kolejce na wejście...cała grupa liczyła pięć osób, reszta zdaje w innym terminie...alkohol działał świetnie, nie szumiało już tak w głowie...język się rozwiązał, Lynch nie czuł poddenerwowania towarzyszącego reszcie zjadających palce towarzyszy, ostatni rzut okiem na nie do końca zapamiętany temat w książce, z sali wyszła podstarzała kobieta:
-Leonard Lynch- wyczytała z kartki
-O to chyba ja- uśmiechnął się z promieniejącym grymasem chłopak. Pozostali patrzyli na niego z czymś balansującym między zdziwieniem a obrzydzeniem...bo kto normalny cieszy się z wejścia do "klatki", głodnego zniszczenia jakiegoś studenta, profesora tylko czekającego na byle zająknięcie...wszedł do środka ciągle ostrzeliwując staruchę uśmiechem...chyba czuła się nieswojo


HERBERT J. HIDDINK


Przedstawienie było rewelacyjne. Przynajmniej tak usłyszał podczas przerwy, bo prawie w ogóle nie zwracał uwagi na scenę próbując bezskutecznie przebić wzrokiem ciemność na widowni w dole w złudnej nadziei, że zauważy kogoś podejrzanego. Przerwę przyjął jak wybawienie. Mógł się wreszcie ruszyć z fotela, a nie bezproduktywnie marnować czas i starać się zachować pozory przed Emmą.
We foyer zamówił deser dla żony, gdy usłyszał z rozprzestrzeniających się z prędkością pożaru w suchym lesie plotkę, że przy wejściu zastrzelono człowieka.
- Zaczekaj na mnie. Sprawdzę co się dzieję. – rzucił Emmie wstając i idąc do wyjścia.
Trafił akurat na moment, gdy policja zabierała ciało i spisywała zeznania. Jeden z techników robił wciąż zdjęcia.
Hiddink podszedł do przyglądającemu się scenie szatniarza.
- Co tu się stało ? – spytał wprost.
- Zastrzelono jakiegoś faceta na oczach kilku gości. – odpowiedź była równie rzeczowa jak pytanie i w zasadzie zbędna. – Kilku gości wzięli na posterunek. – to już była jakaś informacja.
Herbert stał przyglądając się przez chwilę policjantom. Wyciągnął cygaro i zapalił.
- Cześć chłopcy. – zagadnął podchodząc. – Przychodzę z żona do opery a tu taki pasztet. Wiecie chociaż co to za jeden ?
Jeden z policjantów żując gumę spojrzał na Herberta.
- Pewnie ruskie porachunki. – rzucił niedbale. – Ten wychodził z opery – wskazał ręką na wynoszone ciało - a drugi wszedł i strzelił mu w twarz. Potem zwiał.
- A ten co go kropnęli ? Znacie go ? Ja z żoną uwielbiamy kryminały. Ponoć dobrzy policjanci znają największych meneli. Co ? – spytał mrugając porozumiewawczo okiem.
- Dobrze Pan słyszał. Porucznik jak na niego spojrzał, to od razu powiedział, że to Czesław Ciemoszko znany bimbrownik i szmugler. – aspirant wyraźnie chciał się pochwalić policyjną wiedzą.
- Sprawa prosta porachunki gangów alkoholowych. – dla aspiranta sprawa była zamknięta.
Hiddink wyczuł, że nic już więcej od młokosa nie wyciągnie. Wzrok Herberta padł na fotografa.
Wypuścił z ust kłąb dymu i podszedł do mężczyzny.
- Herbert Hiddink. – wyciągnął dłoń do powitania.
- Antoni Luck. – odpowiedział tamten.
Słuchaj Tony miałbym sprawę. Widzisz moja córka studiuje eugenikę i brakuje jej twarzy kryminalistów. Mógłbyś mi zrobić parę fotek tego zastrzelonego gościa ?
- Ale ta twarz jest nieco .. niekompletna kula urwała pół głowy, więc może nie najlepsze dla córki i tej euge… coś tam, eugeweroniki czy jak to powiedziałeś ?
- Eugenika, a diabli wiedzą z resztą. Bada jakieś rozstawy czaszki do oczodołów, czy coś tam. Jak łeb rozwalony to może i dla niej lepiej. – stwierdził Herbert.
- Zobaczymy, pogadam z Frankiem, zrobi odbitkę więcej.
- Dzięki, doceniam. Wiesz może jak to jest z dorastającymi córkami. Zawsze to będę mógł jej czymś zaimponować. Tatuś był przy morderstwie. Teraz młodych podniecają takie rzeczy.
- Ja byłem na froncie. Jakby tam byli odechciałoby im się - westchnął fotograf.
- Tak. - pokiwał głową Herbert - Teraz młodzi mają wszystko i nawet nie wiedzą ile to nas kosztowało.
Hiddink wyciągnął wizytówkę.
- To jak się spotkamy ? Może będziesz miał jeszcze jakieś fotki ruskich ?
- Najlepiej jutro rano. Na posterunku. Trzeci Hill Street.
- Okej. Przyjadę. – uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie.
Herbert zrzucając maskę pozornego luzu ciężkim krokiem wrócił do żony, by opowiedzieć o zdarzeniu. Oczywiście nie wszystko, a jedynie oficjalną wersję o przestępczych porachunkach.
Milczący dobrnął jakoś do końca przedstawienia, które pomimo morderstwa nie zostało przerwane.
Następny dzień zapowiadał się pracowicie. Rano wizyta w komisariacie, a potem musi skontaktować się z Garrettem. Może udało mu się zobaczyć morderstwo i podążyć tropem zabójcy. Trzeba by też spotkać się z resztą i sprawdzić co ustalili. Nie było czasu na rozmyślanie o Arturze. Najwyraźniej kluczem do jego odnalezienia będzie rozwikłanie sprawy Prooda. Im szybciej tym lepiej. Zanim Emma zacznie coś podejrzewać.
 
Armiel jest offline