Salim
Kaszel. Kaszel był obecnie szczytem fizycznych możliwości Salima, który oporządzony przez zeugla jak wigilijny karp zdychał w przybrzeżnym mule. Opalał się na słoneczku schnąc po podwodnym spacerze, ale siły jakoś nie wracały. Pewnie konieczna byłaby wielotygodniowa rekonwalescencja, gdyby nie wściekłość, która ogarnęła kapłana, gdy usłyszał, że bestia, z którą się mocował odpłynęła nieniepokojona do podwodnych ruin. Gdyby tak każdy odpiłował choć jedną małą mackę! Karłowaty kraken powinien robić za eksponat w jakimś prowincjonalnym zwierzyńcu, a nie baraszkować wśród fal. Rozeźlony Baklun momentalnie odzyskał rezon i zerwał się na równe nogi, gotowy do dalszej akcji. No, może nie tak całkiem gotów, ale już wyraźnie podreperowany. "Upieczemy tego ziemniaczanego stworka, kwestia czasu" - kleryk mówił powoli, skupiając większość uwagi na ranach Luiggiego - "Będzie się trzeba trochę podleczyć, a jutro dokończę tę sztuczkę z rzeką, którą dziś mi przerwano. Obniży się poziom wody".
Salim obandażował nieprzytomnego opryszka na tyle na ile umiał i udał się na stronę, aby odmówić krótką modlitwę. Magia była w tym miejscu potężna, ale kto wie, na jak długo starczyłoby Baklunowi sił. Lepiej było zawczasu zaklepać sobie boskie leczenie ran, a innym pomóc opatrunkiem i dobrym słowem. Przywrócony do zdrowia Salim mógł po parogodzinnym odpoczynku znów zabrać się do klepania pacierzy i potyczek z potworami z głębin. Było trochę czasu, by poleżakować. |