Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-08-2010, 17:15   #19
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
CG miała w sobie na tyle taktu, że zgasiła papierosa gdy przeszedł ich nowy przełożony. A raczej przyszła, bo Kopacz okazał się być kobietą o śniadej karnacji, a ta dziwacznie kontrastowała z jej wściekle rudymi włosami.
- ...Wy na razie nazywajcie mnie panią Vorda. Póki nie zasłużycie.

Milusio.
Traktowała ich jak bandę dyletantów podkreślając, że sama znajduję się wiele szczebelków wyżej w tej popieprzonej paranormalnej drabince zawodowej. A jak już zasłużą to co? Podrapie ich za uchem i rzuci kość? "Pani Vorda" zabrzmiało w jej ustach jak conajmniej "Miłościwie panująca, która może roporządzać waszą dupą jak sam bóg wszechmogący."
Lawrence uniosła jedną brew w wyrazie zdumienia ale nie pokusiła się o komentarz. W zasadzie pani Vord nawet jej swoim tonem nie zdenerwowała. Z dwojga złego wolała aby traktowała ich z wyższością niż po macoszemu.

W skupieniu słuchała opisu sprawy. Kryptonim "Rytuał" brzmiał bardzo banalnie ale nie pozostawiał wątpliwości co ma być przedmiotem śledztwa. Lawrence zawsze ceniła sobie prostotę i aforystyczność.

Szefowa nadawała niestrudzenie jak radio Europa.
- ...Ruiz – Siostrzyczkę by zbadała symbole oraz egozryctskę CG Lawrence na wszelki wypadek.
Egzorcysta na wszelki wypadek? Na wszelki wypadek to się nosi co najwyżej tampony w torebce. I jeszcze przydzielono do ich radosnego zespołu loup garou. Nie lubiła pracować z ożywieńcami. Nigdy nie wiadomo kiedy pokręci się takiemu we łbie i zapragnie zmienić strony.

Odprawa dobiegła końca.
Czekała ich wizyta na przytulnym miejskim cmentarzu... Cudownie. Przy takim natłoku ektoplazmy zacznie pewnie dymić z uszu. Większe stężenie śmierci poczułaby tylko wtedy gdyby się nażarła wiadra strychniny.

Lawrence podniosła się z krzesełka, wetknęła między zęby papierosa i podeszła do Trisketta czekając aż jej odpali. Amerykańce lubili się popisywać swoimi bajeranckimi wypolewanymi zippo. Triskett już dawno odpuścił sobie siłownię więc niech chociaż teraz rozrusza sobie nadgarstek a może później, w razie potrzeby, szybiej sięgnie po broń.
- Wyglądasz jak kocie żygowiny – zagadnęła niemal serdecznie. - Niech zgadnę... Nadmiar dupczenia i za duża zażyłość z Johnnym Walkerem? Wyciągniesz kopyta Triskett, a ten gość zamknie wieko twojej trumny. I nie licz na tłumy na pogrzebie.

Triskett zaprószył ogień. Trzasnął zapalniczką gdy i jego fajek też zaczął dymić. Spojrzał z wyrzutem na CG.
- Daniels. Od tych waszych szkockich sików niedobrze się robi. – dupczenie skwitował wyniosłym milczeniem. – Na pogrzebie ty mi wystarczysz, kochanie. Zaraz potem zresztą wprowadzę się do mojego – zaakcentował ostatnie słowo – mieszkania i dołączę do tatusia. Tylko że ja będę wredny. Dzwonienie łańcuchami, straszenie w łazience...


- Nie powiedzieliście mi – wtrąciła się Ruiz z wyrzutem, patrząc to na jedno to na drugie - że będzie to wyglądało jak jakaś pieprzona odprawa GI Joe.

Gary spojrzał spode łba na Latynoskę:
- Myślałaś że złapiemy się za ręce i zaśpiewamy "kumbaya, my lord"?

- Chciałabym to zobaczyć w wykonaniu tej grupy szturmowej – na twarzy Dolores wykwitł szeroki uśmiech. - Zwłaszcza, jeśli kiwałbyś się do rytmu nad zapaloną gromnicą.

Lawrence skwitowała to krzywym uśmiechem ale zaraz znów przybrała chłodną obojętną minę.
- Bądźcie do cholery profesjonalni. Nie zabrałam was do pieprzonego wesołego miasteczka a już z całą pewnością nie kupię po wacie cukrowej. - strzepnęła popiół na podłogę, otworzyła paczkę papierosów i wyciągnęła w stronę Ruiz.

Gary Zamyślił się chwilę i zapytał CG:
- Znasz naszego oddziałowego łaka? Jest dłużej w ministerstwie, czy to świeżynka?

- Pierwszy raz widzę. Nie żeby garuch w drużynie mnie specjalnie cieszył – popatrzyła w stronę przydzielnone do nich ożywieńca i pomachała mu ostentacyjnie dłonią. - Trzeba mieć na niego oko. Triskett, masz wóz? I, co ważniejsze, czujesz się na siłach prowadzić czy mam wypożyczyć alkomat z obyczajówki żeby to przebadać empirycznie?
- Mam. – Gary wyjrzała przez okno na gruchota zaparkowanego przed budynkiem – I jestem trzeźwy jak świnia.
Zaraz też uśmiechnął się krzywo do latynoski. Wymiana złośliwości była już znanym rytuałem.
- Uważaj, więc bo na cmentarz pojedziesz metrem – Zadzwonił kluczykami od jedynego samochodu do ich dyspozycji – A co było w tym pudełeczku w Sali Odpraw? Ciasteczka?

- Kanapki. Z okrojoną skórką - sparowała Dolores uśmiechajac się promiennie.
- Skończcie przepychanki – Lawrence nie była w humorze. Wyjęła z kieszeni buteleczkę piguł, wysypała kilka na dłoń i przełknęła bez popicia. Było zanć, że ma w tym wprawę. - Zapoznajmy się z nowym kolegą. I żadnych krzywych tekstów, ok? Understwood? Comprende?
Triskett pokiwał głową i zgasił peta butem.
- To co, noski przypudrowane? Pora na ten cmentarz. Ghoul nie poczeka na nas. Ale z okruszków po kanareczkach możemy zostawić ścieżkę, nie zgubimy się w drodze powrotnej.

Ruiz wywróciła oczami.
- Kanapeczkach. Kanareczki nie zostawiają okruszków, wszystko Ci się pomieszało, carino.
- Jak zaczniecie pieprzyć o piórkach i pszczókach to ja wychodzę – Lawrence zmierzyła ich kolejno lodowatym spojrzeniem. - O, idzie nasz łak. Bądżcie grzeczni na litość boską.

Hartman podszedł nieśpiesznie do nowych współpracowników.
Stali nad nim jak jakaś pieprzona święta trójca i chyba wyrażnie coś od niego chcieli. Nawet on zauważył, że są w całkiem zażyłych stosunkach, ćwierkali do siebie po odprawie jak skowronki. Ale co tam. Wstał i i zapytał elokwentnie:
- Co?
Przez kilka sekund zawisła między nimi cisza. Pierwsza przerwała ją Lawrence swoim rzeczowym monotonnym głosem.
- Nico – blondynka rzuciła na ziemię niedopałek i przydusiła go podeszwą buta. - Zbieramy dupy do wozu. Jestem Lawrence. Egzorcysta.
Wysunęła dłoń w stronę loup garou. Mogła mieć co do niego mieszane uczucia ale przyzwyczajenie nakazywało zachować profesjonalną postawę i się po ludzku przywitać.

Hartman nachylił się nad kobietą, pociągnął nosem, wyszczerzył kły a po chwilowym zastanowieniu powiedział:
- Mike - uscinął jej dłoń, może odrobinę za mocno, ale brak mu było wyczucia. Puścił dopiero wtedy gdy CG lekko syknęła.
- Mike, a jak dalej? Nie mówię ludziom po imieniu – blondynka ostentacyjnie rozmasowała palce.
- Mów mi Mike – skwitował i podszedł do Ruiz. Chwilę patrzył jej w oczy a potem wyciągnął dłoń:
- Ty musisz być Dolores – no to stwierdził ni zapytał.
- Owszem – odpowiedziała mu z uśmiechem Latynoska, może nieco zbyt pewnie ściskając dłoń mężczyzny.- Lub Lola. Zależy jak na to spojrzeć.
- A ty.... - Hartman zwrócił się do Trisketta i zrobił pauze szukając czegoś w pamięci. - Jesteś Gary, prawda? - wyciągnął dłoń w stronę egzekutora.
- Gary Triskett – rzucił tamten krótko podporządkowując się woli CG. Bez zaczepek. Uścisnął rękę faceta kończąc kulturalne duperele. Można było przejść do części oficjalnej.
- Jedziemy? - loup garou wymownie spojżał na CG.
- Jedźmy – ponaglił Triskett. - Ktoś zapisał adres tego cmentarza?
- Nie było takiej potrzeby – odparła na to Ruiz i z wyraźnie słyszalnym obcym akcentem wyrecytowała z pamięci pełen adres.

- Dobra, skończcie gruchanie - Lawrence odpaliła kolejnego Pall Malla i ruszyła do wyjścia. - Pogruchacie sobie z ghoulem bo widzę, że testoteron was rozsadza.


Mike zarechotał kiedy zauważył jak Gary mimo woli zagapił się na tyłek oddalającej się CG.
- Niezła jest - rzucił do Trisketta.
Lawrence najpewniej słyszała tą uwagę ale doskonale udawała atak głuchoty. Dolores zaś wydała z siebie coś pomiędzy prychnięciem a parsknięciem.
Gary popatrzył na Ruiz, ale zachował pokerową twarz. Do końca.
- Chłopie – szepnął do Hartmana - czuję że dobrze będzie nam się współpracowało.


* * *

Jakimś cudem upakowali się w czwórkę do wyświechtanego sedana Trisketta. A raczej sedana Jimmy'ego, jak podejrzewała. Gdyby Gary miał swój wóz już dawno by go spienięzył i spożytkował na dziwki i wódę. A skoro dysponował obecnie czterema kółkami to bez wątpienia z powodu szczodrości jego popapranego martwego przyjaciela.

Lawrence usiadła z tyłu i przez całą drogę milczała gapiąc się w okno.
Na zewnątrz panowała typowa londyńska pogoda. Niebo miało kolor odbiornika telewizyjnego nastrojonego na nieistniejący kanał. Obezwładniająca ponura szarość pleniła się jak chwasty w zapomnianym przez ogrodnika warzywniku.

- Złożyli tych ludzi w ofierze. Dlaczego akurat tutaj? Miejsce musi mieć znaczenie.

Lawrence odeszła kawałek i na coś się zagapiła. Wetknęła do ust kolejną fajkę a obok niespodziewanie pojawił się płomyczek zapalniczki.
- Gównianie to wygląda – usłyszała za uchem głos Trisketta ale nie oderwała wzroku. Jakiś punkt w oddali wybitnie ją zaabsorbował.
- Ano. Ty i Brasi powęszycie od razu za ghoulem?
- Brasi? - powtórzył za nią Triskett odpalając swojego szluga.
- Luka Brasi.
- Ten od "Ojca Chrzestnego"?
- Mhm – przytaknęła. - Facet który odwalał dla Corleone'a czarną robotę. Wiesz, odrąbywał kończyny, rozwalał mózgi...
- Niech zgadnę. Mike awansował w twoim filmowym rankingu do roli mafijnego egzekutora?
CG parsknęła lekko śmiechem.
- Przypomina mi go – wreszcie przeniosła na niego swój wzrok. - Ty mi kiedyś przypomniałeś Jamesa Deana, pamiętasz?
- Taaaa – Triskett przeczesał palcami włosy jakby chciał pokazać, że wiele nie stracił z dawnego uroku amanta.
Lawrence ruszyła przed siebie pewnym marszowym krokiem.
- A ty dokąd? - zapytał jeszcze Triskett, niby od niechcenia.
- Ktoś musi do cholery przesłuchać świadków... – odparła blondynka podnosząc wyżej kołnierz prochowca.

Duchy kłębiły się wokoło jak chmury na tle burzowego nieba. Lawrence widziała i wyraźnie ich mętne sylwetki. Przemykali między nagrobkami, snuli się markotnie, bez celu. Jak stado zagubionych ogłupiałych mrówek. A ona wlazła właśnie w sam środek mrowiska.
Zbliżyła się do zjaw, majaczących gdzieś na granicy jej ludzkiej percepcji. Gdy zorientowały się, że je dostrzega skłębiły się ciasno wokół egzorcystki tworządz mglisty korowód. I z każdą chwilą było ich więcej. Ciągnęły jak muchy do lepu. Zapomniane, niewidzialne, żądne czyjejkolwiek uwagi.

Uderzyła ją kakofonia upiornych nieludzkich szeptów. Brzmiały jak szelest liści porwanych przez wiatr.

Gasnące życie...
Jeszcze się tli...
Coś się kończy.
Coś zaczyna...

Lawrence zdążyła już przywyknąć do ich niejasnego bełkotu. Rozmowa z duchami była jak czytanie poezji. Za dużo metafor i niejasności, które wymagały interpretacji godnej filologa.
Niemniej pasowało zadać parę pytań. Nawet jeśli odpowiedzi będzie można później o dupę potłuc. Przyklęknęła na jedno kolano i zagapiła się w zbitą dryfującą masę ektoplazmy.
- Co się tam stało? – wskazała palcem na pobliskie groby. - Widzieliście rytuał, prawda? Kto w nim uczesniczył?
Widmowe głosy znów przeplatały się ze sobą chaotycznie.

Dwanaście... Dwanaście postaci...
Trzy żywe...
Poświęcone.
Dziewięć nieżywych.
Był ból...
i krzyki...
Ból.
I krew...
Pachnąca.

Dwanaście. Dwa razy sześć. Coś ta szatańska liczba zbyt często się powtarzała? A może popadała już w zawodową paranoję.
- Nieumarli – pytała dalej. - Wampiry?

Trzech co pije krew.
Nie, czterech...
Może czterech.
Może trzech...
Nie jesteśmy pewni.
Nie pewni...

- A pozostali?
Zjawy gadały jedna przez drugą.

Widziałem splugawionego krwiopijcę. Widziałem...
A ja tego, który wrócił do swego gnijącego ciała.
Był też ten, co wcisnął swą duszę w ciało zwierzęcia.

- Ktoś im przewodził?

Chłeptający krew.
Bardzo stary...
Czarny cień.
Wspomnienie życia...
Spoza czasu.
Widmo...

- Ten przywódca. Jak wyglądał?

Jak grzech...
Jak śmierć.
Jak marazm.
Chmura.
Chmura co wyrzuca z siebie czerń...
I zło...
Zło wylewała się jak deszcz.
Sączy...
Sączy grzech świata...

Grzech świata? No tak zaraz dojdziemy tym śladem do biblijnych historyjek i zbrodni Kaina. Albo zerwania z drzewa cholernego jabłka... Wampiry są w końcu nieśmiertelne. Raz na jakiś czas musi się trafić ktoś kto przeżył wielką powódź i przewaletował na arce Noego.

- Rytuał – zapytała znowu. Tego, który stał na przodzie. Wolała by odzywał się jeden bo od tego przekrzykiwania zaczynało jej łupać w czaszce – Nastąpiła emanacja magii? Rytuał przyniósł rezultaty?

Ziąb.
Chłód śmierci...
Jej woń.
I odór krwii.
Pachniało.
tak pięknie...
Życiem...
Ślina... Ciekła ślina...
Uciekali.
Ci co zdołali...
Ale on nie przyszedł.
Wzywany nie przyszedł...
Fiasko...
Fiasko i cisza.

- Gdzie poszli? Ci co wzywali demona?
Dziesiątki półprzezroczystych palców uniosło się jak na komendę wskazując jedną z cmentarnych bram. Rewir. Kierunek mógł wskazywać, że udali się w stronę Rewiru.

- Jeden z martwych wrócił. Ghoul.

Tak...
Duch drapieżny...
Powrócił.
Poruszył swe zdechłe szczątki.
I zabijał.
Gryzł mięso...
Spijał krew.
Łamał kości.
I wysysał szpik...
Ucztował...
Krew...
Krew się lała.
Słodka.
Jak pachniało...
Ślina... Ciekła ślina...
Krew przyciąga...
Wabi.
Niesie dreszcz...
Życie...
Też jej łakniesz, prawa?
Pragniesz życia?
Każdy pragnie...

Na pytanie postanowiła nie odpowiadać dopóki nie skonsultuje się ze swoim adwokatem. To była jej ulubiona życiowa dewiza.
- Ghoul. Gdzie się ukrywa? Jest nadal na cmentarzu?

Nie...
Zniknął z oczu...
W dal.
Poza horyzont.
Poza granicę.
Tam gdzie nic nie widać.
Lecz jeszcze coś słychać...
Plusk...
Szum wody...
Gdzie szepcze odmęt...
Gdzie wije się toń...
Tam go znajdziesz.

Lawrence wróciła do reszty. Roztarła skronie, wetknęła do ust papierosai zaciągnęła się zachłannie. Nikotyna sprowadziła ją do rzeczywistości. Jej smak na języku przywracał zrdowy rozsądek. Ale czuła, że oni nadal tam są. Obserwują ją. Nie spuszczają z oczu.

- Było dwunastu. Trzy ofiary, i dziewięciu nieumarłych. Głównie wampiry. Ale też strzyga, zombie i loup garou. - przełożyła im poetykę duchów na język bardziej zrozumiały. - Przewodził im wampir. Bardzo stary. Ale rytuał się nie powiódł. Ghoul ponoć zwiał poza cmentarz. W kierunku wody. Może siedzi w kanałach a może na dnie pieprzonej Tamizy.

Koniec translacji. Teraz chciała się już tylko wynosić z tego przeżartego śmiercią zadupia.

Ruiz wciąż badała okultystyczne symbole. Lawrence obszukała zaś starannie miejsce zbrodnni, może gliniarze coś przeoczyli. Przeczesałą teren w promieniu dwudziestu metrów ale nie natrafiła na nic. To nie była robota amatorów. Ktokolwiek przeprowadził rytuał zrobił to schludnie, czysto i skrzętnie po sobie posprzątał.
 
liliel jest offline