Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-08-2010, 22:51   #7
Aschaar
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
- Na tym mam przyjemność zakończyć cykl wykładów z wstępu do logiki – przetoczyłem znudzonym wzrokiem po sali prawie kompletnej i praktycznie znudzonej bardziej niż ja sam. Miałem pewność, że wielu ze zgromadzonych było w takim stanie umysłowym, że nie zrozumiało złośliwości zawartej w ostatnim zdaniu, reszta była na tyle inteligentna, aby mieć podobne do moich odczucia. Akuratnie te zajęcia nie miały żadnego sensu. Dla zainteresowanych były zbyt proste, dla reszty, zbyt szczegółowe. – Mam nadzieję, że będą państwo w stanie wykorzystać tą wiedzę w dalszej nauce lub w pracy… - spojrzałem na zegar wiszący w audytorium nie zamierzając nikogo wypuścić ani sekundy wcześniej niż wynikało to z rozkładu zajęć. Dziesięć sekund, osiem, pięć, dwie… – Dziękuję państwu i życzę miłego dnia.




Szum przesuwanych krzeseł, szelest sukni i marynarek, trzask składanych podręczników, z których część wyśmiałem, a resztę napisałem samemu lub jako współautor. Odwróciłem znudzony wzrok od okna ukazującego jedną z ważniejszych ulic Xhystos i ponownie przetoczyłem wzrokiem po wychodzących; mój wzrok zatrzymał się na chwilę na Juliusie; dzieciak miał potencjał i był chyba jedyną osobą na sali, która w pełni rozumiała to o czym mówiłem, pomimo tego, że usiłowałem mówić językiem jak najprostszym i nie wymagającym – przynajmniej w moim mniemaniu – zbyt wiele wiedzy i przede wszystkim, zbyt bystrego umysłu… Mój wzrok prześlizgnął się po zdobieniach sufitu audytorium… Nuda.

- Profesorze. Czy możemy założyć, że – jeżeli p i q są zdaniami logicznymi…
- Zdaniami w sensie logiki, panie de Morgan – automatycznie poprawiłem, a moja atencja przeniosła się na mężczyznę, pytanie bowiem mogło być intrygujące… przynajmniej przez chwilę, mogło być intrygujące.
- Jeżeli p i q oznaczają zdania w sensie logiki to czy można założyć, że negacja koniunkcji jest równoważna alternatywie negacji?
- To niewątpliwie wymagałoby udowodnienia - stwierdziłem po chwili, kiedy umysł rozpędził się na chwilę jak potężna lokomotywa i zdążył już zwolnić, nie znajdując jednakże szybkiej i oczywistej odpowiedzi. - Nie widzę oczywistego dowodu tej tezy. - To było zaskoczenie, spojrzałem ponownie w okno na pochmurne niebo, które znów wyglądało na takie, które nie może się zdecydować, czy chce zrzucić jakiś deszcz czy nie. - Proszę pamiętać o paradoksie kłamcy - o niemożliwości zdefiniowania pojęcia prawdy w obrębie języka, do którego to pojęcie się odnosi, więc na początku trzeba zapewnić podbudowę tezy o której pan wspomniał, zdania p i q faktycznie muszą być zdaniami w sensie logiki... Równocześnie zdania te nie mogłyby być zdaniami tautologicznymi… To ciekawa teza - szkoda, że nie mieliśmy czasu zająć się tym problemem na zajęciach... Przynajmniej byłoby co robić, zamiast tej nudy. Mamy teraz przerwę, ale może pan do mnie wpaść z tym problemem... Ja również się nad tym zastanowię, abyśmy mieli o czym rozmawiać. Czy coś jeszcze?
- Nie, dziękuję.


*****




Pod budynkiem katedry mechaniki znajdującej się po przeciwnej stronie szerokiej, choć uczelnianej ulicy, gromadzili się ludzie wychodzący z wykładów. Przerwa akademicka była jedną z rzeczy, których nie znosiłem – wiała nudą, sztampowością, nudą, marazmem, nudą… Jakby nauczanie nie było nudne. Było, ale zapełniało czas, którego wiecznie miałem za dużo. Wszystko co robiłem było tylko kolejnym zabijaniem czasu. Teraz pozostawało tylko napisanie kolejnej książki lub jakieś policyjne dochodzenie… Najlepiej długie i skomplikowane. Choć policyjne dochodzenia niezależnie czy były skomplikowane czy nie – nigdy nie były długie… przynajmniej dla mnie.
"Cóż, trzeba bezie czymś się zająć..." - pomyślałem idąc wolno w kierunku postoju dorożek. Kilkanaście minut później typowa miejska dorożka, półotwarta, ze stangretem siedzącym wysoko z tyłu, zatrzymała się przed okazałym domem. Zapłaciłem dorożkarzowi i przeszedłem przez bramę posesji. Stanley, z właściwą sobie - zawodowemu lokajowi - flegmą tuż po wejściu poinformował, że obiad czeka, oraz, że dzwonili z policji w ważnej sprawie. Te ważne sprawy zawsze oznaczały kolejną sprawę... Jednak to po obiedzie...


*****


Rozhisteryzowany, niemal, oficer dyżurny wyjaśnił, że chodzi o śmierć Ludwika Roubauda... Tak, histeria była zrozumiała - Roubaudowie byli skoligaceni z kilkoma znacznymi rodzinami, a z kilkoma innymi byli w bardzo dobrej zażyłości... Na dodatek wdowa uparła się, że chce rozmawiać tylko ze mną… Więc jeżeli ja się nie pojawię, nie będzie zeznań wdowy i nie da się zamknąć sprawy. To będzie oznaczało tłumaczenie, więcej tłumaczeń i jeszcze jakieś wyjaśnienia. Urzędnicze trybiki dobrze naoliwionej maszyny rozpędzą się i spowodują spory ruch w szeregach policji… Beznadzieja… Nuda.
Zresztą któż nie znał cukierni Ludwika Roubalda? Baśniowy świat najlepszych słodyczy zamknięty w magicznej kamienicy przypominającej domek z piernika z pięknymi witrażowymi oknami sprawiającymi, że wnętrze tonęło w ferii barw i zapachów...




Po przybyciu na miejsce okazało się, że czar cukierni działał dalej pomimo upływu tylu lat... Przez kilka długich minut wpatrywał sie z tą samą dziecięcą naiwnością i zauroczeniem w elfy i wróżki. Wszystko jednak prysło jak bańka mydlana, kiedy jeden z wielu krzątających się po cukierni policjantów zwrócił jego uwagę w kierunku trupa. Samobójstwo okazało się dobrze zakamuflowanym zabójstwem. Na tyle dobrze, że zmęczenie na krótki czas ustąpiło miejsca zainteresowaniu. Zabójca dokładnie usunął wszystkie ślady, jakby dokładnie wiedział czego śledczy będą szukać. To znaczy, że ktoś miał znaczną wiedzę o procedurach policyjnych; wnioski nasunęły się same - i nie były specjalnie sympatyczne. Frizja Roubald, pomimo całego stresu i żalu, jaki nosiła w sobie, zachowała wszystkie naturalne dla damy nawyki, no może z jednym wyjątkiem - wielkie jak grochy łzy płynęły szybciej niż była w stanie obcierać je małą, zupełnie już przemoczoną chusteczką i niektóre z nich spadały na suknię... Mężczyzna wyciągnął własną chustkę i podał damie, dla lepszego rozpoczęcia rozmowy wspomniał coś o gorsecie... Wdowa uśmiechnęła się słabo i zaczęła swoją opowieść. Nieskładną, rozdygotaną jak zboże na wietrze... Przeskakiwała z tematu na temat, ale w umyśle mężczyzny zaczynał rysować się coraz wyraźniejszy obraz. Samaris było jak kornik, który toczy drewno - zrazu niewidoczny, dociera coraz głębiej i głębiej, niszczy coraz mocniej... Cały porządek uporządkowanego do granic możliwości Xhystos mógł lec w gruzach przez same plotki o Samaris, przez spiski, które mieszkańcy, nie mający żadnego pojęcia o tym co jest za murami miasta, tworzyli i utrzymywali przy życiu... Nie mająca żadnego uzasadnienia, nielogiczna, zbiorowa paranoja. Może to był nowy styl życia? Rada utrzymywała w tajemnicy wiele rzeczy, które coraz trudniej było utrzymać w tajemnicy. Ludzie myśleli, analizowali fakty, dochodzili do wniosków... Zdawali sobie coraz silniej sprawę z tego, że są manipulowani... Że Xhystos jest bardziej więzieniem niż „ostatnią ostoją cywilizacji” jak często w swoich odezwach lubiła określać je Rada… Rada – ginący w mistycznym niedookreśleniu twór kontrolujący wszystko w mieście… Twój posiadający władze niemal absolutną, a jednocześnie ukryty w cieniach – nikt tak naprawdę nie wiedział kto w niej zasiada w jawnym i niejawnym składzie…

- Jaki cel? - pytanie wdowy przerwało tok jego myśli, a przynajmniej jeden z płynących potoków. Zamierzał już wspomnieć coś o tym, że zmarły - słowo "zamordowany" byłoby nie taktowne, mimo tego, że prawdziwe - nie był "zwykłym sprzedawcą" słodyczy, choć faktycznie wysyłanie go do Samaris nie miało żadnego uzasadnienia - co akuratnie prawdą nie było, ale wypadało coś takiego powiedzieć. Jednak pojawienie się Lanteria spowodowało, że nie musiał nic mówić, a kolejny z potoków myśli został przerwany...

- Inspektor Lantier - "co za niespodziewana i średnio przyjemna wizyta" pomyślał detektyw jednocześnie uśmiechając się równie ciepło jak inspektor z resztkami obiadu na wąsach. Śmiech Lantiera i jego głupawa uwaga uruchomiły swoisty mechanizm złośliwości - Zamieniłby się pan Lantier?! Skoro to zwykły wyjazd? A jeżeli chodzi o zyski - niech pan uważa jak mówi i nie zapomina o różnicy pomiędzy nami, zarówno w pozycji, jak i majątku. Przed wyjazdem mogę panu jeszcze znacznie utrudnić życie.

Lantier szybko skierował rozmowę na inne tory wyciągając, niczym królika z kapelusza, kolejną kopertę i jego pytanie na chwilę zawisło w powietrzu. - Zapali pan? - zaproponował, aby zamazać negatywne wrażenie sprzed chwili.
- Nie. - jego rozmówca uciął szybko ten wątek i przyglądając się nożykowi do papieru stwierdził: - Co do sprawy... Wszystko wskazuje na samobójstwo... Ale może pański lotny umysł dojdzie do innych wniosków - jak dwa lata temu... - Zakończył złośliwie wspominając tamtą sprawę.
Podejrzenia Frizji Roubald mogły być bardzo prawdziwe… Jednak było lepiej – dla wszystkich – jeżeli Lantier doszukałby się w całej sprawie tylko samobójstwa… Był w końcu jak policyjny pies – wytrwały, pędzący do przodu za zdobyczą, łatwy do kierowania i niezbyt lotny.


*****



Kolejną dorożką dotarłem do domu. Nie przepadałem za transportem publicznym, właśnie dlatego, że był transportem publicznym… W każdym wypadku – coś zaczynało się dziać. Coś dużego. Coś co mogło pozwolić moim znudzonym myślom podążać w jakimś określonym z góry kierunku i zająć się rozwiązywaniem jakiegoś problemu. Jakiegokolwiek problemu… Przynajmniej na jakiś czas uciec od nudy i rutyny życia w złotej klatce… To nie był pierwszy wyjazd poza miasto, ale pierwszy w kierunku mitycznego, niepoznanego, groźnego… Ah. Coś zaczyna się dziać…

List był niewiele mówiący – Rada po raz kolejny ukryła się za potężną, urzędniczą maszyną i realizowała jakieś swoje, głęboko ukryte cele. Na tyle głęboko, że nawet atrament, którym napisano list był sympatyczny i znikał. Jutro pewnie po tekście listu nie będzie żadnego śladu... Kolejni ludzie znikną z Xhystos… Znikną i nikt nie będzie za nimi rozpaczał zbyt długo...

- Słucham Charles? – moje zmysły oderwały się od kontemplacji witraża w saloniku witrażowym. – Tak, kawa będzie teraz wskazana, jednak żadnych słodyczy… Czy moja garderoba podróżna została przygotowana?
Ponownie zwróciłem niewidzący wzrok na witraż – do wieczornego spotkania pozostawało trochę czasu. Czasu, który można było poświęcić na kontemplację… Nie, na rozważanie. Ciało pozostawało w całkowitym bezruchu przerywanym tylko kolejnymi, prawie mechanicznymi ruchami podającymi do ust kolejne łyki kawy. W tym samym czasie myśli przebiegały przez głowę z prędkością błyskawicy.


Samaris…


Dla mnie to była zmiana. Zmiana, której mój umysł zaczynał coraz mocniej się domagać buntując się przeciwko znanemu i nudnemu światu jaki mnie otaczał. Zmiana. Reszta była nieistotna. Jaki sens, jaka logika była – jeżeli jakakolwiek była – w trwaniu w zastanym świecie, który był poznany… Oczywiście można było zacząć się zagłębiać w największą tajemnicę Xhystos – samą Radę, jednak… można było skończyć tak jak biedny właściciel Imperium Czekoladek Roubalda. Może nawet mój wyjazd z miasta był realizacją jakichś planów Rady, której działania i metody nigdy nie były dla mnie jasne, przejrzyste i, których tak naprawdę nigdy nie pochwalałem; które tak naprawdę nie są logiczne; wstrzymują rozwój cywilizacji i społeczeństwa; nielogicznie utrzymują status quo niedopuszczając do ewolucji społeczeństwa…


Samaris…


To miasto daje możliwość, przynajmniej teoretyczną, na zmianę w Xhystos; na rewolucję, której to miasto wymagało. Wymagało, aby przetrwać, ewaluować i rozwijać się. Wymagało, aby nie zadusić się własnym skostnieniem…

Takie myśli są niebezpieczne. Takie myśli prowadzą do przewrotu. Takie myśli są logiczne.


*****



Wnętrze restauracji było mi dobrze znane, w końcu to jeden z kilku lokali, w których byłem stałym bywalcem. Zgrabnie przemknąłem koło ludzi usiłujących wejść na salę i lekko odwzajemniłem głęboki ukłon dwu kamerdynerów. Miałem nadzieję, że wieczorowy frak od Ardena nie będzie zbyt wieczorowym strojem. Tutaj nie był czymś nadzwyczajnym, ale równocześnie nie był czymś przeciętnym. Doskonałe dzieło jednego z najlepszych krawców Xhystos… Na chwilę zatrzymałem się przy barze dając barmanowi czas na przygotowanie tego co zwykle. Stolik przy którym wyznaczono spotkanie znajdował się w innej części lokalu i za kilkanaście minut stosownym byłoby się tam udać. Teraz jednak wystarczyło zatopić wargi w delikatnym alkoholu o zapachu jaśminu. Samo spotkanie mogło być intrygujące… Liczyłem na to.
 
Aschaar jest offline