Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-08-2010, 10:08   #184
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Rozbiegany wzrok zszokowanego Jaczemira przeskakiwał z twarzy na twarz. Ludzie krzyczeli, kapitan najgłośniej rozdając biegającym jak w ukropie ogłupiałym żołnierzom razy. Tylko jedna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Dyndający w bramie wisielec ze śmiertelnym spokojem zaglądał mu w oczy zwisając głową w dół. Oniemiały dał się odciągnąć z powrotem na dziedziniec.
Co tu się, do piczki matieri dzieje?! Ogłupiały umysł jak koń na herbowej tarczy stanął dęba i tak pozostał.

Umysł kapitana Schwarzenbergera był chyba w podobnej sytuacji. Wściekły komendant miotał się po placu, kto podszedł mu pod rękę i próbował tłumaczyć, dostawał w mordę.
- Darmozjadów i matołów banda!!! - darł się, a wystraszone tubalnym rykiem Wernera ptaszyska krążyły nad zamczyskiem, potęgując wrażenie chaosu - Stać, kurwa gdzie stoicie i mordy w kubeł! Strażnicy macie pilnować, nikt stamtąd nie wyjdzie!

Ludzie biegali gdzieś obok, krzyczeli coś wokół, nie rozumiał ich. Zabić. Chciał mnie zabić. Kurwa, ktoś właśnie chciał mnie zabić pieprzoną broną, powtarzał w duchu z niedowierzaniem. Gdy dotarła do niego groza tej myśli, aż przysiadł na zadku.
Zdecydowana reakcja kapitana uspokoiła jednak biegających. Strażnicy stali już posłusznie, czekając rozkazów, poza jednym, który leżał i przytomniał powoli po ciosie zwierzchnika, rozcierając niemrawo zaczerwienioną mordę. Dopiero teraz słychać było odgłos podnoszącej się kraty, która zgodnie z rozkazem powędrowała na swoje miejsce. Werner uklęknął przy kislevczyku i otarł pot z czoła. W ręku wciąż trzymał miecz.
- Do stu tysięcy parszywych ostlandzkich dziwek...- otarł pot z czoła wolną ręką - Nic ci nie jest...? Nic...Bogom dzięki...Wybacz, tego co zawinił, ja własnoręcznie...
Nie skończył, poderwał się, chwycił mocno za ramię Jaczemira, unosząc ku górze.
- Chodź! Sprawdzim razem.
- Może dość tych wiców na dziś, Herr Kapitan? - odezwał się rozedrganym głosem. Nogi gięły się w kolanach.
- Dość, kurwa, dość! - Schwarzenberger prowadził go ostrożnie, ale zdecydowanie pod rękę - Zaraz sprawdzimy, kto taki żartowniś, że zdrowie gościa naraża na szkodę. A żebyś w razie czego wiedział, że komendant niczego nie skrywa, gdy kto zapyta, sam ze mną na miejscu pierwszy staniesz!
Wyglądało na to, że Werner ciągnie go w kierunku strażnicy, gdzie, jak domyślał się kislevczyk, kryje się mechanizm opuszczający zamkową kratę. I gdzie może go spokojnie, bez świadków dorżnąć, przeleciało przez głowę. Tylko jedno nie pasowało mu do spójnej układanki. Shwarzenberger go potrzebował. Tylko on mógł doprowadzić kapitana do sekretnego przejścia, a zabić mógł w lesie, bez całego tego cyrku. Jedno było pewne. Morderca jeśli miał wolę zabić, nie spocznie, nim nie osiągnie celu. Trza się było dokładniej rozglądać za siebie. Wleczony bardziej niż o własnych siłach zbliżał się z Wernerem do strażnicy.
- Komendancie, skażytie mnie, tyś sam całą tę hecę z kobyłą za murem wydumał, czy ktoś Waści ów koncept podpowiedział? - zapytał Jaczemir, gdy byli w pół drogi.

Kapitan już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale przerwał im nagły tupot i czyjeś pokrzykiwania. Dobiegający właśnie na plac Konstantin przemknął ku podnoszonemu starcowi. Chwytając kislevczyka pod drugie ramie i zatrzymując wleczonego. Konstantin spojrzał na bladego Jaczemira, który bez sprzeciwu podążał ciągnięty za komendantem.
- Nic Ci nie jest Jaczemirze?? -zapytał z troską w głosie poeta, a następnie dość hardym tonem zwrócił się do Schwarzenbergera - Dość tego cyrku, herr Kapitan!!
Co tu się dzieje i czemu wyżywasz się na gościu tego zamku! - gromił artysta - Odstąp go i nie ciągaj jak kukłę bezwolną, bo to żywy i czujący mędrzec, a nie zabawka pijanego draba!
- Licz się panie ze słowami...- oczy kapitana zmieniły się w dwie szparki - ...gdybyś gościem nie był... A teraz - to ty odstąp. Do moich spraw się nie mieszaj...
- Sam nigdzie go ciągnąć nie będziesz, a czy Mosci Jaczemir łaskawie z Tobą pójdzie to się okaże. A wiedz,m że samego go w twoich łapach ostawić nie zamierzam, bo to i nie wiadomo czego w Twej obecności dochłapać się może. Znowu plama panie Dowódca. Teraz już dziwem żadnym nie jest czemuż sędziwego starca w leśnych odstępach zgubił, skoro na własnym podwórku bezpieczeństwa upilnować nie potrafisz!! Jaczemirze, jeśli wolą Twą jest sprawdzic ową strażnicę. To o pozwolenie proszę towarzyszyc w owej ekskursji, co by krzywda jakowa spotkać Cię nie raczyła. - zakończył poeta.
Oszołomionemu Jaczemirowi wracała władza w nogach i umysłowa. Otrząsnął się z szoku wywołanego ostatnimi wypadkami.
- Pax! Maine Herren! - krzyknął i stanął samodzielnie szeroko na nogach. - Herr Kapitan niczemu nie winien. Nie on mi wrogiem - zwrócił się bezpośrednio do Konstantina.
Schwarzenberger wysunął się na przód i bez ceremonii pchnął mocno Konstantina ciężką łapą, aż tamten zatoczył się i ledwo złapał równowagę.
- Ostatni raz ostrzegam, zamknij jadaczkę. - warknął gniewnie kapitan - Nie tobie mnie oceniać. W dupie mam twoje zachcianki i twoje sądy! I wydaj mi jeszcze raz rozkaz pisarzyku, zaklinam cię, spróbuj!
- Ale z towarzystwa, za pozwoleniem komendanta skorzystam. - zakończył Jaczemir patrząc na Schwarzenbergera by szybko jakoś załagodzić spór - Kapitanie, spytałem waści o coś.
- A może se iść, mnie to furda...- wzruszył ramionami komendant - Byle już nie kłapał, bo nie ręczę za siebie.
- Nie tegom ciekaw. Pytałem czyś Pan sam ów wic z koniem za murami wydumał, czy może ktoś waści pomysł podsunął? Bo jeśli tak było...
- No, wyjaśnienia ci się należą...- przyznał Werner - Nie mój to koncept. Ot, żadna tajemnica: chłopakom się nie spodobało, że ciężkie chwile przez Ciebie przeżyli, to mi podsunęli - wystaw mu rumaka za bramę, niech się stary trochę pogotuje i wściekłością zapiecze.
- To wy tak?! Siekniemy dziada bramą... Ot tak. Nauczkę będą mieć pisarczyki!! Zaiste nauczka godna mistrza logiki, - wpadł mu w słowo Konstantine.
- Cóż mówisz człeku! - oburzył się stary wojak - Gdzie tu logika? Co inszego wic dla wyprowadzenia z nerw zrobić, a co inszego gościa zamku na szwank narażać. Toż to ja właśnie udowodnię, że jeśli kto czego nie dopilnował, srogo za to zapłaci. A jakiż nam interes by cię bramą zatłuc - żeby nam Vautrin później sąd polowy na miejscu zgotował? Oj, nie znacie wy go jeszcze...- przerwał nagle i zamilkł.

- Ty niczego nie rozumiesz człecze?! - twarz Jaczemira była sina ze złości - Jeden z tych Twoich chłopaków przygotował na mnie zamach!
- Sprawdzimy. - zajrzał mu w oczy kapitan i był śmiertelnie poważny - Jeśli tak jest w istocie, drogo za to zapłaci. Obiecuję. Chodźmy.
- Więc chodźmy! - zawtórował Konstantin. Spojrzał jeszcze na stojącą w oddali Liselotte i ruszył za Jaczemirem.
Wspinając się po stromych stopniach kordegardy Jaczemir mimo wszystko odetchnął z ulgą. Nie potwierdziły się bowiem jego najgorsze przypuszczenia. Zaraz po wypadku przypomniał sobie ową zakapturzoną postać przyglądającą mu się z galerii. Bał się, że może wiedzieć kim była ta tajemnicza postać. Bał się, że jeśli jego przypuszczenia są słuszne, to już nie żyje. Bo w tych śmiertelnych zawodach z jakimś szalonym żołnierzem miał szanse na przeżycie. Z Vautrinem nie. Piął się więc w górę schodów a wściekłość dodawała sił. Czasu zmirtężyli sporo, ale jeśli mieli szczęście, gdzieś tam, w wartowni czekał jego niedoszły zamachowiec.

Arwid pracował w swojej komnacie. Spod jego pióra wychodził obraz czarnej karocy zaprzężonej w cztery konie z łysawym mężczyzną o świszczącym oddechu na koźle, z arkebuzem w zasięgu ręki, gdy nagle zamkiem aż zatrzęsło. Gdy wyszedł z komnaty przy drzwiach stał tylko jeden strażnik, drugi właśnie znikał za załomem korytarza.
Arwid cofnął się do oparcia krzesła gdzie zawsze zwykł wieszać laskę. Potem wolno nie śpiesząc się poszedł sprawdzić od czego zatrząsł się cały zamek. Już w korytarzu służąca niosąca pranie powiedziała, że krata zabiła Mości Denhoffa. Arwida zmroziło, po plecach przeszły ciarki. Chciał iść, biec na dziedziniec ale nogi nijak nie słuchały komend dobiegających z mózgu i odmawiały posłuszeństwa. Kilka głębokich oddechów pomogło. Darre zebrał się w sobie i podpierając się laską ruszył w dół korytarza. O dziwo nikogo nie spotkał po drodze, za to dziedziniec był pełen strażników mających zatroskane miny. Arwid dopadł pierwszego: - Gdzie Jaczemir, może jeszcze dycha!!!?- krzyczał starzec szarpiąc żołdaka za rękaw.
 
Bogdan jest offline