Adolf Bornitz popatrzył na krzyczącego krasnoluda. Na jego twarzy malowało się zdziwienie i pewna doza trwogi. Przestrach zaczął dominować w momencie, w którym zorientował się, że drugi z khazadów sięga po miecz.
- Wybaczcie, krasnoludzie - powiedział uniżenie, równocześnie patrząc jak na sytuację na dziedzińcu zareaguje szlachcic, stojący w drzwiach. Nie zareagował, przyglądał się tylko. Na twarzy Sebastiana von Zvirgau pojawił się tylko delikatny uśmieszek. - Skądżem miał wiedzieć? Proszę o wybaczenie... Przecie nigdzie nie macie napisane, żeście szlachta. Ja człek prowincjonalny, to skądże mi wiedzieć, że takie znaki dziwaczne na Waszym ubiorze to herb jakiś? Myślałem, że to zwyczajnie ozdoba jakaś. U nas, ludzi nieco inaczej się takie rzeczy przedstawia.
Bornitz doprowadził wszystkich zebranych awanturników do stóp schodów, na których stał szlachcic. Ukłonił się nieznacznie swemu panu i wskazał ręką na grupę.
- Oto, panie wszyscy jacy się zgłosili i wyrazili swe zainteresowanie sprawą. Jako, że teraz nie pewny jestem ich pochodzenia i statusu, zechciej sam przemówić do nich. Ja się usuwam, panie gdyż pochopne czyny się ich imają, jakeś pewnie zauważył - Bornitz raz jeszcze ukłonił się i usunął na bok, z przestrachem patrząc na krasnoludy.
Szlachcic zmierzył wszystkich wzrokiem. Wciąż stał nieco wyżej od nich. Jego oczy, spod ozdobnego beretu lustrowały po kolei każdego z nich, jakby oceniając. Co poniektórzy z zebranych, mieli wątpliwości, co do jakości owej oceny. W końcu szlachcic nie wyglądał na osobę szczególnie kompetentną. Dosyć wysoki, o lekko nalanej twarzy. Był dobrze zbudowany, widać że umiał obchodzić się z orężem, jaki miał przy pasie. Odziany był w dobrej jakości kubrak, jednak znoszony nieco. Otaczała go aura wyższości i politowania dla otoczenia, potęgowana jego nie znikającym z twarzy kpiącym uśmieszkiem.
- Witam jegomościów - odezwał się w końcu, gdy jego wzrok prześlizgnął się po wszystkich. Głos miał mocny, nie pasujący do twarzy. Mocny i władczy. - Jak Wam już pewnie Bornitz, mój zarządca wyjaśnił sprawa dotyczy bandytów. Chcę abyście się z nimi rozprawili. Ale porozmawiamy wewnątrz...
Odwrócił się i zniknął we wnętrzu budynku, nie czekając na nikogo, ani nie patrząc czy ktokolwiek za nim idzie. Kilkanaście schodków prowadziło do wąskiego przejścia. Za portalem był korytarz, zakończony kolejnymi drzwiami. A potem duża, zajmująca całe piętro komnata. Z sufitu zwieszał się drewniany kandelabr, ociekający falbanami wosku ze świec. Wąskie okna dopuszczały niewiele światła, a panujący wewnątrz półmrok rozjaśniał tylko płonący w kominie ogień. Na ścianach wisiały stare tarcze, wilcze i dzicze skóry, zbutwiałe chorągwie i gobeliny. Pod ścianami stało kilka dębowych ław i skrzyń. Czuło się chłód i zapach wilgoci. Pan Zvirgau siedział już za dużym stołem, ustawionym naprzeciw ognia. Teraz wskazał ręką na stojące po przeciwnej stronie stołu trzy masywne krzesła.
- Tylko trzy - powiedział, patrząc na Gottriego. - Dla co znamienitszych gości. Reszta niech usiądzie na ławach. Sprawa jaką mam do Was, tyczy się bandytów, którzy grasują w okolicy. Na nieszczęście okolica ta należy do mnie. Więc chcę abyście wybrali się na wzgórza i pozbyli się problemu. Nie udzielę Wam żadnych informacji dotyczących konkretnego miejsca ich pobytu ani liczebności. Napadają na kupców podróżujących leśnymi traktami i sioła zlokalizowane w okolicy, porywając bydło i produkty żywnościowe. Najdalej widziano ich w okolicach Hazelhofu, położonego w dobrach hrabiego von Shirach.
- Co do zapłaty - kontynuował szlachcic. - Gotowy jestem zapłacić Wam po dziesięć złotych koron na głowę. Żadnych zaliczek, pieniądze otrzymacie gdy dostarczycie dowody, że problem stał się nieaktualny. Dziesięć koron to w dzisiejszych czasach majątek, nie kręćcie nosami. A jeśli się nie podoba to wynocha, znajdę sobie kogoś innego, będącego w większej potrzebie finansowej!
Nim skończył mówić, do sali wszedł jeszcze jeden człowiek. Mężczyzna w podeszłym wieku, z długą siwą brodą. Odziany był w ciemnobrunatne szaty obszyte futrem i przepasane białym sznurem. Stanął w wejściu i odchrząknął, aby go zauważono.
- Ach, wielebny Kruncheleim - zagadnął go szlachcic. - Oto gromada jaką udało się zebrać. Godnie się prezentują, nieprawdaż? Pozwólcie że przedstawię, ojciec Leopold Kruncheleim, głowa naszej lokalnej religijnej społeczności, gorliwy wyznawca Taala i Matki, mój mentor i nauczyciel. Cóż sprowadza ojca w me progi?
- Chciałem tylko zobaczyć ochotników - odparł spokojnym, cichym głosem, kapłan. - I życzyć im szczęścia w wyprawie. Oraz przestrzec. Wzgórza Kolsa obfitują w święte miejsca, błogosławione zagajniki i tajemnicze kręgi. Niedobrze by było gdybyście, nawet przypadkowo, sprofanowali święte miejsca. Wiele z nich jest strzeżonych przez mych braci w wierze. Okażcie im szacunek, a być może pomogą Wam w rozprawieniu się z bandytami. Nie mówię tu oczywiście o machaniu mieczami a o wsparciu duchowym...
- Z błogosławieństwem Taala na pewno Wam się uda - Sebastian von Zvirgau na zakończenie audiencji uderzył pięścią w stół. - Co tu jeszcze robicie? Do roboty! A jak czegoś nie wiecie, to zapytajcie Bornitza.