Vincent Lafayette się upił.
Tak po prostu i zwyczajnie.
Czegóż innego mógł się spodziewać podstarzały morfinista siadając do flaszki ze studentem, prywatnym detektywem i dwoma weteranami Wielkiej Wojny?
Przyjacielska atmosfera, stres związany ze śledztwem i długa przerwa w przyjmowaniu dawek alkoholu większych niż tego wymagała towarzyska kurtuazja - wszystko to sprawiło, że mieszkanie Terodora Styppera opuścił niepewnym, acz radosnym krokiem, nucąc coś pod nosem.
Był wczesny wieczór, teatr dziś pracował bez niego, a jakiekolwiek czynności śledcze w tym stanie nie mogły przynieść jakichkolwiek pozytywnych rezultatów. Miał ochotę coś z sobą zrobić. Oderwać się od morderstw, rosyjskiej mafii i całego tego bagna. Jego samotne, morfinowe rytuały stawały się w ostatnich dniach banalną rutyną.
Noc była młoda.
Lewiatan zwany Bostonem uśmiechnął się do niego zachęcająco...
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=d_PgD__VpVw[/MEDIA]
Pamiętał, że jednak wpadł do Teatru. Wbił się w pospolity kraciasty garnitur i przez jakiś czas z tylnego rzędu obserwował co się dzieje na scenie. Jakiś londyński kabarecik, który zaprosili w zeszłym miesiącu - przy rozstrojonym pianinie i harmonii męskimi falsetami wyśpiewujący makabreski idealnie komponujące się z mottem teatru migoczącym nad wejściem: "Nie dla każdego".
Pamiętał że mu się podobało.
Pamiętał, jak po występie, przy pustej widowni siedzą wszyscy razem na scenie: On i paru pracowników teatru. W tym Mary Dombrowsky - jego asystentka, księgowa i przyjaciółka, oraz Bernard Lupin - złota rączka, fundament każdego szanującego się teatru magii.
No i kabaret. Dwóch facetów i pianistka, ich imion ani nazwisk Vincent nie był w stanie potem odtworzyć. Wciąż w makijażu scenicznym i kostiumach, polewali absynt i synchronicznie rechotali z każdego niewybrednego dowcipu Lupina.
Siedzieli, pili, gadali - życie znów było dobre, a on znów miał dwadzieścia pięć lat.
Pamiętał, że chyba przystawiał się do pianistki, opowiedziano mu, że razem wyszli ale za diabła nie pamiętał jak to się skończyło. A właściwie wolałby nie pamiętać. Najwyraźniej nie miał już dwudziestu pięciu lat...
Mętnie świtało mu, że noc się na tym nie skończyła. Przynajmniej trójka z towarzystwa ruszyła z nim na podbój chińskiej dzielnicy i pewnego lokalu, który ostatnio wywęszyła Mary. Takiego, gdzie nie zadają zbędnych pytań i mają otwarte do ostatniego klienta. Żeby było zabawniej, w odróżnieniu od alkoholowych dziupli i kasyn - palarnia opium działała w pełni majestatu prawa.
To mogło się skończyć tylko w jeden sposób.
Obudził się w swoim gabinecie. Wnętrze jego ust przypominało pustynię. Pustynię o zapachu wschodnich kadzidełek. Spał na podłodze, w półsiedzącej pozycji oparty o regał z książkami. Mary drzemała z głową na jego kolanach, przykryta zupełnie nieznaną mu z widzenia marynarką. Z pewną ulgą zauważył, że oboje byli ubrani. Jak to napisał w kiedyś w swoim dzienniku: "Ten rozdział dawno zamknęły względy obiektywne - i gówno was, drodzy potomni, obchodzi jakie".