Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-09-2010, 19:25   #24
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Cytat:
Z dziennika Vincenta Lafayette
19-20 czerwca 1921r

Dekadencja, Fin de siecle... różnie to ludzie nazywają. W największym skrócie polega to na tym, że pod koniec każdej epoki ludziom odwala. Fundamenty społeczne się trzęsą, a cały mieszczański światek zakonserwowany przez pokolenia płonie i idzie w diabły. Szerzy się zgnilizna moralna i powszechne upodlenie obyczajów. Cóż wam mogę powiedzieć potomni - nasza cywilizacja wali się mniej więcej od końca XIX stulecia i w jakiś niestosowny sposób jestem dumny, że mogę brać w tym udział. Myślę, że nie umiałbym żyć w innych czasach.

Tyle mam do powiedzenia odnośnie dzisiejszej nocy...


Z profesjonalizmem godnym zawodowca wysunął się spod Mary, podkładając w miejsce swoich kolan opasły egzemplarz "Serca Mistrza" Aleistera Crowleya. Po chwili namysłu podmienił ją na równie opasłą, ale noszącą dużo bardziej neutralny tytuł "Liber CCXLII".
Gdy opuszczał teatr zauważył na scenie jednego z kabareciarzy. Półnagi, w rozmazanym makijażu z harmonią śpiewał jakąś obrzydliwą piosenkę na cześć zbliżającego się końca świata... całą publiczność stanowił siedzący dokładnie pośrodku widowni Lupin - jego głowa była odchylona do tyłu, a jego nerwowe chrapanie przebijało się przez muzykę.

Pięknie... po południu trzeba tu będzie zacząć sprzątać. Do tego czasu pozwolił tej szalonej nocy trwać do ostatniego uczestnika. Mocno wczorajszy, ale szczęśliwy ruszył do domu.

Zdążył się umyć, ogolić i szykował się do ubierania, kiedy dopadł go telefon Teodora... o ile zrozumiał jego bełkot najwyraźniej właśnie się obudzili i szykowali się do poprawki. Dopiero po chwili ktoś o trzeźwym, lecz ostrożnie cichym głosie zabrał słuchawkę Stypperowi i wytłumaczył, że w środku libacji wpadła panna Gordon z jakimiś nowymi odkryciami, a że nie za bardzo było z kim rozmawiać umówiła spotkanie na 10.


***

Rewelacje Amandy przeszły jego najśmielsze oczekiwania. Najgorsze było to, że tak naprawdę nie powiedziała niczego nowego. W którymś momencie, wyciągnął z kieszeni spodni zmiętą kartkę...


Pozwól, że ci zapiszę, byś po opuszczeniu krainy mądrości przypadkiem nie zapomniał:

"ProOd ZabiŁ poniewarZ trOpi PoŻeracza poNIEWaż Zmazał ZNAk StaRSZyCH bogów..."

Chrystusie Nazarejski!

"...poniewaŻ ChciAŁ być JAK poŻeracz ZrozumieĆ PoŻeracza ZŁOwiĆ POŻERACZA..."

Obłęd, zdemolowane mieszkanie.. wszystko łączyło się w całość. To się działo naprawdę!

"...PoŻeraCZ jest ZŁEM POŻERACZ JEST POżeraCZ jest ROSJANINEM z FAbRyKI"

Victorrr! Masz diengi?


Niewiele z grozy jaka go ogarnęła przedostało się na zewnątrz. Po pierwszym napadzie starał się mówić z sensem, okrągłymi zdaniami, choć cokolwiek powiedział zdawało się zupełnie nie oddawać istoty sprawy. Jak w ogóle można ująć w słowa niewypowiedziane. Zdławił lęk w sobie, jednak spokój i radość życia jakie miał w sobie dzisiejszego poranka odeszły bezpowrotnie.

A miało być tylko gorzej.

***

Cytat:
Z dziennika Vincenta Lafayette
niedatowane

Są książki których lektura sprawia przyjemność. Są takie, które daje się czytać choć nudzą. Są książki napisane źle, których lektura to czysta męczarnia. W badaniach nad okultyzmem, trafiają się też takie, po których człowiek ma ochotę upić się na smutno i wyskoczyć z okna. Niemieckie "dzieło" z biblioteczki mego przyjaciela jest czymś gorszym.
Lektura "Das Geheimnis der Kutrub" była niczym szorowanie oblepionej kałem kloaki zużytą szczoteczką do zębów. I mówię tylko po części metaforycznie.
Studiowanie "Tajemnicy Kutrubów" okazało się zajęciem bardziej czasochłonnym, niż mogło się początkowo wydawać. Powiedzieć, że książka jest napisana po niemiecku byłoby zbyt dużym uproszczeniem. Bezpieczniej byłoby powiedzieć że napisano ją używając niemieckich słów.
Ogrom krzywdy, jaką - pożal się boże - pisarz dopuszczał się na języku poetów i filozofów był nie do oddania słowami. Każde kolejne zdanie - toporne, wulgarne, uwłaczające zasadom gramatyki i interpunkcji - musiało powodować, że poczciwy Goethe przewracał się w grobie.

Przeczytanie ze zrozumieniem kilku kartek rozciągało się na całe godziny.

Odrażająca forma kryła równie odrażającą treść.

Informacje o mitycznych istotach zwanych ghulami, ktore żyją wśród ludzi od niepamiętnych czasów. O ich obrzydliwych zwyczajach, rozmnażaniu, społeczności, odrażających aktach kanibalizmu, informacje o tym, ze mogą płodzić potomstwo z ludźmi. O tym ze ludzie mogą stawać się nimi poprzez skomplikowany rytuał semodegeneracji.

Obrzydliwy, dosadny opis takiej przemiany, zawierał także szczegół, który sprawił, że Vincentowi zrobiło się zimno: Kły zastępujące wypadające ludzkie zęby.

Prood na litość Boską... Dlaczego?

Czytał dalej - coraz bardziej blady, z trudnością panując nad nerwowym drżeniem rąk. Odraza walczyła w nim z chorobliwą chęcią poznania nieodgadnionego. Jak zwykle ostatnia siła wygrała.

Na następnych stronach opisano sposoby przyzywania tych istot. Ciągnący się stronami ceremoniał mający rzekomo przywolać ghula. Przekrój czystych przyjemności: cmenatrz, zaśmiardłe mięso, krew przyzwyajacego, symbole do usypania z soli i jakiś bełkot w nieznanym Vincentowi, przyprawiającym o dreszcze języku.

Uwagę Vincenta przykuło powtarzające się i odmieniane przez wszystkie dwa znane autorowi przypadki słowo "Blut".
Nie, nic o krwi w butelkach, jednak Vincent załapał się na makabrycznie szczegółowy opis precyzujący w jaki sposób zaklinajacy ma naciąć sobie żyłę i upuścić krew. Czynności tej poświęcono stronę tekstu drobnym drukiem i dwie ryciny. Miało to rzekomo pozwalać na rozmowę z Pożeraczem, póki ten nie odejdzie.

Był zmęczony. Zaczął nieco bezmyślnie kartkować księgę przyglądając się rycinom. To czego szukał znalazł niemal na samym końcu. Dziwaczny symbol z korka butelki. W pełnych rozmiarach i wykreślony z pełną starannością nie wyglądał ani odrobinę przyjemniej dla oka.



Ilustracja była częścią opisu jakiegoś rytuału. Straszliwego i diabelnie trudnego. Wedle słów autora, obrzęd pozwala czarownikowi od zachodu do wschodu słońca pozostać niewrażliwym na pazury i kły pożeraczy.

Potrzebne było do tego coś, co nazywało się Krwią Dziecięcia Czarnej Kozy. Lubujący się w dosadnych szczegółach autor, w tej kwestii okazał się bardzo wstrzemięźliwy. Opis był... ostrożny, każde słowo dobrane z rozmysłem, by nie napisać za dużo. Do tego stopnia, że doprawdy ciężko było dojść z jakiej to plugawej istoty miała pochodzić krew... bo z całą pewnością nie koźlątka. Rytuał przewidywał dokładne natarcie się krwią i mnóstwo innych skomplikowanych i czasochłonnych działań. W tym...

Dość!

Nic dziwnego, że Prood postradał zmysły. Vincent spojrzał na stosy notatek i tłumaczeń. Boże... Nie były potrzebne żadne demony i ghule - samo przeczytanie tej książki od deski do deski zdawało się prostą drogą w kaftan bezpieczeństwa. A ten szaleniec w dodatku zaczął wprowadzać zawarte w niej rytuały w życie. Cokolwiek działo się w fabryce.. cokolwiek grupa przed nimi zdołała ustalić, musiało być naprawdę wielkie, skoro zdecydowali się na tak... odrażające, desperackie kroki.

Co jeszcze kryło się w zeszycie, który przeoczył w mieszkaniu Victora?

Czym u diabła było świństwo w zielonej butelce, która spoczywała beztrosko między produktami spożywczymi w spiżarce Styppera?

Każda odpowiedź zaczynała prowadzić do kolejnych pytań.

Chwilę bezmyślnie gapił się w sufit, po czym ponownie otworzył księgę...

 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 07-09-2010 o 22:51.
Gryf jest offline