Słoneczny dzień jest idealny przechadzkę...
Gorzej jeśli ta przechadzka ciągnie się i ciągnie.
Leśną drogą szedł mężczyzna, dość wysoki...Czarne włosy opadały mu na kark i na plecy.
W twarzy zaś wyróżniały się duże oczy i bardzo gęste krzaczaste brwi. Gruby ciemny płaszcz okrywał go całego, więc ciężko, było dojrzeć przypięty do pasa miecz półtoraręczny.
Miecz przypięty na odwrót...jakiż był w tym sens? Bystre oko dostrzegłoby jeszcze jeden fakt, mogący wyjaśnić dziwne położenie oręża. Wojownik szedł podpierając się kosturem trzymanym lewą ręką. I był w kiepskim humorze.
Kiesa Kocura była nieprzyjemnie lekka. Perspektywy rozmyły się jeszcze przed polowaniem na gryfa, de facto będącego od początku do końca, jedną wielką bujdą.
I Luchs o tym wiedział... i nie mógł powiedzieć wiedźminowi, że tracą czas.
Niemniej teraz nie było ni czasu, ni powodu by roztrząsać ten fakt.
Póki co droga się dłużyła i było nudno...
Ale to akurat miało się zmienić, tyle że na gorsze.
Pierwszą oznaką tej zmiany, był biegnący w kierunku Kocura chłop, drugą brzęk cięciwy i padający na ziemię chłop z plamą krwi.
Robert nie był specem od medycyny, ale bełt wbity tuż pod lewą łopatką i coraz większa plama krwi nie wróżyły powrotu biedaka do życia... a tym bardziej do zdrowia.
Tymczasem zbliżał się tu „myśliwy”, a Robert obrzucał go podejrzliwym spojrzeniem.
Czasy nigdy nie były łatwe, ludzie bywają różni, ale strzelanie do ludzi z zimną krwią...to już chyba przesada. A uważanie, że inni ludzie uznają to coś normalnego, szczyt głupoty. Tym bardziej że martwy chłop miał być ponoć złodziejaszkiem, tyle że myśliwy nie potrafił tego udowodnić.
Ani chybi waryiot... Oberwał zapewne maczugą w głowę, o jeden raz za dużo.
Niemniej wariat z kuszą. A na takich trzeba uważać.
Tym bardziej, że Kocur nie miał ciągutek do robienia za obrońcę prawa i sprawiedliwości.
Już dawno wyrósł z takich dyrdymałów, a i sam proces „dorastania” był wielce dla niego bolesny.
-Musiał ją gdzieś wyrzucić... Erbior Jenlicz.- przedstawił się po powstaniu, wyciągając rękę w kierunku Kocura. Luchs nie skomentował wygodnego dla Erbiora, ale mało wiarygodnego tłumaczenia.
-Kondrad Ebenhauer...- odwzajemnił uścisk podając pierwsze imię i nazwisko jakie mu przyszło do głowy.-
To... powodzenia życzę w poszukiwaniu sakiewki.
Nie widział bowiem, żadnego powodu by mu mówić prawdę...zresztą dla Kocura imię i nazwisko od dawna było tylko zbitką sylab bez znaczenia.
-Zdaje się, że idziemy w tym samym kierunku. Musiał ją wyrzucić po drodze.-rzekł z uśmiechem, lecz przy napomknięciu o zgubie, kopnął trupa. Cześć frustracji opadła.-
Co dwie pary oczu to nie jedna!
„-Jasne...marzyłem o towarzystwie świra z kuszą. Nie ma to jak obudzić rano martwy, z bełtem w plecach.”- westchnął w duchu Kocur, nie mając ochoty na towarzystwo Erbiora, a tym bardziej na szukanie jego sakiewki... o ile jakaś istniała. Trzeba więc było się jakoś pozbyć niechcianego towarzystwa.
-Raczej idziemy w przeciwnych kierunkach, bo ja...właśnie udaję się w las. Ziół nazbierać.- odparł Kocur kryjąc irytację pod wymuszonym uśmiechem.-
Ale miło było poznać.
-Oh! Wielka szkoda! Na ziołach, niestety się nie znam... No cóż... w takim razie sam będę musiał jej poszukać. Może się jeszcze zobaczymy-roześmiał się mężczyzna, po czym machnął ci ręką na pożegnanie. Jakoś gładko połknął tą bujdę wymyśloną na poczekaniu.
Nim zniknął za zakrętem, uważnie zaczął lustrować podłoże w poszukiwaniu zguby.
Gdy tylko Erbion oddalił się, Kocur rzeczywiście wszedł w las, ale tylko odrobinę...Wybrał zarośnięte krzaki, by być pewnym, że nie będzie widoczny.
I po chwili z tych krzaków wyfrunął spory myszołów, powoli wzbijając się w powietrze.
Luchs zamierzał przelecieć tak kilka kilometrów, zanim forma zwierzęca zacznie zbytnio wpływać na jego jaźń. Niemniej powinien w ten sposób szybciej dotrzeć do najbliższej osady.