Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-09-2010, 23:52   #5
Tadeus
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Konrad Rosenberg (Jules):

Cytat:
Konrad zgubił trop, przynajmniej tak mu się wydawało. Oprócz wycieńczonego wierzchowca, zostawionego w jednej z tutejszych stajni, miał zaledwie kilkanaście monet na opłacenie swojego pobytu w Talgaadzie. Nie wiedział, kiedy wartość jego osobistego majątku osiągnie magiczną cyfrę 0. Musiał zarobić, bez względu na to, czy za jego plecami czai się skrytobójca ze sztyletem w dłoni czy nie. Nie wierzył to, że tamci mu odpuścili – dalej musiał zachowywać stan incognito. Niestety w przeludnionym i, jak wiadomo, nieciekawym portowym mieście trudno zostać turystą czy spragnionym pięknych krajobrazów wędrowcem. Poza jego granicami mógł być szlachcicem. Tutaj pozostawał najzwyczajniej nikim.

Pogoda była brzydka, jak zwykle. Ciągły deszcz i jednostajnie szare niebo jeno potęgowały brzydotę okolicy. Ostatni z rodu Rosenberg wolnym, ale stanowczym krokiem zbliżał się do gospody "Kot o Dziesięciu Ogonach", gdzie oprócz skromnej, ciepłej strawy i noclegu zamierzał znaleźć potencjalnych rozmówców, którzy opowiedzieliby, co nieco przy kufelku. Wiedział, że i tam będzie musiał unikać ciekawskich spojrzeń. Logiczne, w tym przypadku, wydawałoby się użycie fałszywego imienia.

Po przyjrzeniu się idiotycznemu obrazkowi na tablicy wiszącej nad wejściem, popchnął drzwi i znalazł się w środku. Zobaczył to, co spodziewał się zobaczyć. Paręnaście masywnych, drewnianych stołów i poustawianych do nich krzeseł. W powietrzu unosiły się prawie zapomniane zapachy pieczonego mięsa, piwa i bardziej znajome – potu i niemytych dup. Klientów było mnóstwo, podobnie jak na ulicach. Wszyscy rozmawiali, krzyczeli, odchrząkiwali, spluwali i szczerze się śmiali. Konrad zdjął kaptur i przeciągnął leniwie wzrokiem po sporym pomieszczeniu. Zatrzymał go tylko na dwóch osobach, obie mierząc dokładnie. Karczmarz i młodzieniec, prawdopodobnie w jego wieku, siedzący w kącie i tasujący karty. Nie wzbudziłby zainteresowania szlachcica, gdyby, jako jedyny nie zauważył jego wejścia do gospody. Rosenberg zbliżył się do lady i zamówił nie jeden, a dwa kufle złocistego napoju.

Usiadł naprzeciwko karciarza znacząco uderzając kuflami o stół, oczywiście uderzając tak, żeby ani kropla zawartości nie uległa zmarnowaniu. Bowiem wiązał z nim i uprawianym przez niego niechlubnym zawodem nadzieje na zdobycie informacji… i pieniędzy.

- Zagramy? – Konrad postarał się o błysk w oku i nieszczere wygięcie kącików ust ku górze.

***

Rosenberg cisnął się teraz w tłumie na Alei Sprawiedliwości. Stał, albo raczej, znajdował się między skrzeczącym, przeraźliwie grubym babskiem eksponującym uniesione ku górze pięści i spore, wilgotne plamy pod pachami a niskim i wychudzonym dziadulkiem o bezzębnym uśmiechu.

Stracił Felixa z oczu jakiś czas temu. Znając życie zdążył już rozstawić przenośny stolik własnej roboty i zaczął przyjmować zakłady. Konrad zdołał wyłowić z prowadzonych wokół niego dyskusji, kogo tu dzisiaj pozbawiają głowy i, że kat dziś „nie w formie”.

Całe, paradoksalnie komiczne przedstawienie wywoływało u szlachcica jedynie poczucie odrazy. Mowa kapłana kręcącego się podeście wydawała się, albo po prostu była, pokaźnym stekiem bzdur. Żal mu jednak było wspomnianego kata. Co, jak co, ale to bardzo niewdzięczna posada, a i pewnie zarobek marny. Ale jak to mawiają – jaka praca, taka płaca.

Nieszczęśnik czekający na śmierć wyglądał na przejętego. Przynajmniej to dziwić nie powinno. Powód jego, zdaniem Konrada, nazbyt srogiej kary był czyn głupi i pospolity, jak ten tłum wypełniający skrzętnie Aleje Sprawiedliwości.

Rosenberg niecierpliwił się. Przyszedł tutaj jedynie ze względu na towarzysza. Wyczuwał jednak mniejsze lub większe, ale zbliżające się kłopoty. Na razie mógł tylko czekać na rozwój wypadków.

***


Siegfried mimo szybkiej reakcji nie był w stanie uniknąć wycelowanego w niego ataku. Siła z jaką rozwścieczony Norsmen odbił się od dna areny była po prostu zbyt duża. Nim się obejrzał, z impetem zwaliło się na niego żylaste cielsko przybysza z północy. Planowany cios głową z braku odpowiedniego zamachu ześlizgnął się nieszkodliwie po czaszce przeciwnika. Powaleni wojownicy, momentalnie zwarli się w zapasach, wzniecając gęste chmury kurzu z zapiaszczonego klepiska. W ruch poszły kolana, łokcie i szczęki. I właśnie wtedy ujrzał prawdziwe zagrożenie. Przyciskający go do ziemi Norsmen wyszczerzył się szeroko, ukazując dwa rzędy spiłowanych na szpic zębów. Wygiął się w pałąk i - nim żołnierz zdążył cokolwiek zrobić - wgryzł z krwiożerczym rykiem w ramię przeciwnika. Oczy Siegfrieda zalała krew, desperacko próbował zrzucić kanibala z siebie, kopiąc i waląc na oślep. I wtedy... niespodziewanie w coś trafił. Miękka tkanka gałki ocznej ustąpiła pod naciskiem jego palca. Barbarzyńca zakwiczał boleśnie i padł na ziemię, trzymając się za okrwawioną twarz. Siegfriedowi świat zatańczył przed oczami. Czuł własną krew spływającą mu obfitą strużką po kaftanie. Zamierzył się pięścią na oszołomionego bólem przeciwnika... i zemdlał.

- Ależ was bratki nielicho poharatali, fiu fiu - zachichotał stary, szczerbaty znachor, opatrując ich rany.
Oboje leżeli w głównej sali karczmy u "Skullyego" na jednym z uprzątniętych naprędce stołów.
- Z drugiej strony... zawsze i gorzej być mogło. Ja sam żem nie widział, aleście ponoć przynajmniej jednego w piach powalili. Jednooki Skarf teraz do niego będą gadać! - rozbawiony starzec zarżał jak stara szkapa. - Z tego co żem słyszał, to i za jednego wam zapłacili, dziesięć srebrnych krążków i tu wasze szczęście! Bo inaczej bym was nie pozszywał. Za darmo igłą wszak nie motam. Dacie pięć i będziemy kwita. A rany i gorsze widziałem. Do jutra będziecie niczym nowi.

***

Na Alei Sprawiedliwości przygotowania do egzekucji weszły w ostatni etap. I dobrze, bo tłum już ledwo mieścił się na placu. Gwar zebranej tłuszczy był nie do zniesienia. Okrzyki, bluzgi, śmiech i śpiew zmieszały się w jeden wielki, ogłuszający huk. I nagle Konrad uchwycił wśród zgiełku znajomy głos. To Felix wykłócał się z kimś głośno, a chwilę później wrzasnął wystraszony. W końcu dojrzał towarzysza. Kanciarz uciekał, przeciskając się przez tłum, a za nim podążała grupka wyraźnie rozzłoszczonych oprychów. Kierował nimi ze skrzyni widziany wcześniej jegomość w kolorowych szatach. Najwyraźniej miejscowym nie spodobała się konkurencja w zakładach. Jego towarzysz wreszcie oswobodził się z tłumu i wpadł w jedną z przylegających do placu uliczek, starając się zgubić podążający za nim pościg. Szlachcic ledwo za nimi nadążył, roztrącając na boki zaciekawionych całym zajściem gapiów. Gdzieś daleko za nim tłum westchnął, gdy topór z głośnym hukiem opadł na pieniek. Wyniku pierwszego cięcia dojrzeć już jednak nie zdołał.

Wpadł z impetem na podążających za Felixem drabów, przewracając ich na zalegające w alejkach skrzynie, a później ruszył za przyjacielem, nie czekając aż zbiorą się i podejmą za nimi pościg.

Zatrzymali się wiele przecznic dalej, sapiąc ciężko z wysiłku. Jak na takie niebezpieczeństwo nagroda była raczej licha, młodemu kanciarzowi udało się bowiem ugrać jedynie osiem srebrnych szylingów.

***

Wieczorem, jak każdego dnia, spotkali się w "Kocie o Dziesięciu Ogonach" dzieląc się we wspólnym gronie doświadczeniami z emocjonującego dnia. Jednym poszło lepiej, innym gorzej, istotne było jednak to, że nadal żyli.

Na zewnątrz rozpadał się rzadki jesienny deszcz pykając nieśmiało w matowe szyby zajmowanego przez nich alkierza. Gdzieś nad nimi, na piętrze od dwóch godzin rozbrzmiewały wiązanki bluzgów, to w Reikspielu, to po kislevsku. To ojciec Agnes ustalał posag z wujem Juriego. Sama uradowana swoją bliskością parka zniknęła gdzieś w kuchni, pozwalając, by ich spełniona miłość osłodziła przygotowywane dla drużyny potrawy. I to się czuło. Już dawno nie sprezentowano im tak zacnej i pieczołowicie sporządzonej uczty. W warunkach Taalagadu było to niewyobrażalnym luksusem.

Po następnej godzinie wrzawa na piętrze ucichła. Chwilę później zszedł z góry i karczmarz. Z jego umęczonej miny ciężko było wywnioskować ostateczny wynik przeciągających się rokowań. Usiadł ciężko na skraju ławy, taksując drużynę ponurym wzrokiem. A potem nagle nachylił się, zakrywając usta dłonią, by jego słowa nie dotarły do innych gości.
- Ja i moja Agnes winniśmy wam wiele, tedy i teraz was wspomogę, boście mi jak rodzina prawie - przysunął się jeszcze bliżej, przechodząc w ledwo zrozumiały szept. - Od Griegorija żem to słyszał, a on od Otta z "Pod Węgorzem"... ponoć paniska w Talabheim od jutra chcą zabrać się za Taalagad... Otto gada, że wymiotą wszystkich tych, co porządnej, stałej roboty nie mają i tylko miastu ciążą. Wywiozą po wsiach okolicznych albo po prostu w las, bestiom na posiłek.
Na zewnątrz łagodny opad stopniowo przeradzał się w ulewę. Porywisty wiatr uderzył o szybę, rozmazując na niej porwane w locie krople.
- Gadają... - podjął opowieść karczmarz. - Że i najemnym szanse dadzą, asesora z miasta przyślą, ważną personę... Ten oceni, kto obdartus, włóczęga i bandyta, a kto przydatny dla miasta i zostać może. Gadają, że mimo że możny pan, kiedyś setnikiem był i na ludziskach się wyznaje... Ino na wygląd i przyodziewek wrażliwym jest i lubi czystość. Tedy baczcie, cobyście się na spotkanie przysposobili akuratnie. Agnes mówiła cobym wam balię w naszykował, tedy to zrobiłem w sieni. Oby wam się poszczęściło. Bogi z wami.

Całą noc lało. Gdy wstali z rana, powitały ich rwące potoki rozlanego po alejkach błota. I jak tu zachować odpowiednio zadbaną aparycję?

***

Tymczasowym miejscem rezydowania asesora Sorlanda Hohenlohe w Taalagadzie była karczma "Pod Węgorzem". Na ten cel wygarnięto z sali stoły i ławy, zastępując je typowo sądowym podwyższeniem z surowo wykończonym biurkiem. Nie zapomniano również o odpowiedniej ochronie. Oblegany od rana przez interesantów budynek otoczony był przez szczelny kordon sprowadzonych z Talabheim strażników.

W końcu wpuszczono i naszych bohaterów.
- Słyszałem o was - orzekł bez ogródek rezydujący w mieście asesor. - Pozwoliłem sobie już zawczasu zasięgnąć języka w interesujących mnie kwestiach i wasze persony raz, czy dwa przewinęły się przez dostarczone mi sprawozdania. Abstrahując jednak od - zawiesił głoś, przyglądając się dokładnie ich odzieniu i ekwipunkowi - od opowiadanych w porcie historii... sprawiacie dobre wrażenie. A zwykłem memu wrażeniu ufać... Jeśli swoim działaniem w najbliższych dniach potwierdzicie moje podejrzenia, miasto was sowicie wynagrodzi, a ja postaram się, by proces przyznawania glejtów w waszym przypadku poszedł sprawnie i szybko.
- Nie ukrywam jednak, że czeka was ciężka praca. Jak zapewne wiecie... - jego głos przepełnił się nagle goryczą, jakby następujące fakty szczerze go smuciły - postanowiono oczyścić miasto, wydalając z niego nadmiar ludności. Nie możemy zapewnić im wszystkim nowego, bezpiecznego domu. Rada Miasta postanowiła uczynić to jedynie w przypadku uchodźców z wiosek podlegających jurysdykcji samego Talabheim, wszak prawnie rzecz biorąc, to nasi obywatele. Grupa tych ludzi wysłana zostanie do najbezpieczniejszej z pobliskich osad - Brietblatt, znajdującej się w pobliżu warowni templariuszy Taala..
- Wieś znajduje się jednak po drugiej stronie Taalbastonu, dwa albo trzy dni marszu stąd. Gościniec powinien być w miarę bezpieczny, tydzień temu przeszły bowiem tamtędy nasze wojska. Nie chcemy jednak, by ci biedny ludzie stali się ofiarą przypadkowych bandytów, czy innych leśnych grasantów. Miasto na ich ochronę w czasie drogi przeznaczyło w miarę przyzwoite wynagrodzenie, które będzie wasze, jeśli wywiążecie się ze swoich obowiązków. Dwie złote korony teraz. A reszta po powrocie, zależna od waszych osiągnięć. Z chęcią wysłałbym wam do pomocy paru moich strażników, ci będą jednak potrzebni w porcie. Wątpię bowiem, by niektórzy jego mieszkańcy wyprowadzili się stąd po dobroci...


***

Jak na taalagadzkie warunki kwota była wręcz astronomiczna. Wyjątkowo korzystne wydawało się też towarzyszące jej zapewnienie o przyznaniu glejtów. Zdawali sobie sprawę, iż po wszystkich niewdzięcznych i nisko płatnych pracach, jakich podejmowali się w ostatnich dniach, ta nareszcie była czymś godnym ich umiejętności.

Wyglądało na to, że asesor również zdawał sobie sprawę z jej atrakcyjności, poprowadzono ich bowiem prosto w stronę przygotowanego już do podróży tłumu. Parędziesiąt osób, może nawet blisko sto, stłoczyło się na jednym z pomniejszych placów, oczekując na przewodników i obrońców. Większość stanowiły obładowane tobołkami rodziny. Gdzieniegdzie z tłumu wystawały też wozy, wypełnione skromnym dobytkiem co bardziej zamożnych uchodźców i narzędziami pracy zmuszonych do przeprowadzki rzemieślników. Na zaprzęgniętej w osły furmance połyskiwało czernią masywne kowadło, a w wehikule obok tłoczyło się pół tuzina - zapewne pełnych - beczek winiarskich. Tłum zdawał się zmieszany i niepewny przyszłego losu. Wyglądało na to, że niezbyt wiele im powiedziano.
- No, to teraz są wasi - rozpromienił się prowadzący ich do tej pory strażnik. - Hej! Ludziska! Słuchajta, co do was gadam! - wydarł się do oczekujących na podróż rodzin - Wielce Szanowny Pan Asesor mówi, że ci tutaj zbrojni od teraz są waszymi strażnikami i macie się ich słuchać, aż zajdziecie do Brietblatt!
- No i zrobione. Zagadajcie cosik, ku pokrzepieniu serc, a ja wracam do karczmy - odparł szybko do drużyny, po czym momentalnie zniknął w tłumie, ciesząc się zapewne, iż zdezorientowani uchodźcy przestali być jego problemem.
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 14-09-2010 o 00:45.
Tadeus jest offline