Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-09-2010, 22:37   #30
emilski
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Kiedy dotarł do domu po spacerku, jaki sobie zafundował od „Arniego”, i zamknął za sobą drzwi, dopadł go nagły atak ciszy. Tyle się wydarzyło w ostatnich kilku dniach. Więcej, niż przez całe dotychczasowe życie. No może z wyjątkiem wojny. Ale tam była inna sytuacja. Tam człowiek był nie z własnej woli. Tam ktoś kazał robić ci rzeczy, które tak naprawdę miałeś gdzieś. Jedyne, na czym zależało człowiekowi, to żeby przeżyć. Za wszelką cenę. Fakt, wojna cię zmienia. Stajesz się kimś zupełnie innym, niż byłeś. Bliscy cię nie rozpoznają po twoim powrocie.

Jeśli masz bliskich.

Później starasz się zrobić wszystko, żeby wojna nie miała już wpływu na twoje dalsze życie. Spychasz ją na samo dno podświadomości i przysypujesz coraz to kolejnymi warstwami nowych przeżyć, pragnień, spostrzeżeń, dążeń. Jeśli ci się to nie uda, trafiasz do lekarza. Lekarz nie osłuchuje ci płuc stetoskopem i nie przepisuje antybiotyku, tylko zaprasza do specjalnego gabinetu. Gabinet jest całkiem przyjemny, ale szybko orientujesz się, że nie ma w nim klamek. Początkowo budzi to w tobie bunt. Za co oni ci to robią? Po jakimś czasie dochodzisz do wniosku, że jesteś głupi, że walczysz. Po co? Przecież ci tu naprawdę jest dobrze.

Ale nawet jeśli ci się uda przykryć to wszystko wystarczająco grubą warstwą doznań i refleksji, zawsze przyjdzie moment, kiedy zawieje mocniej wiatr. Jak ta oceaniczna bryza, która oczyszcza bostońskie powietrze z łajna i rybiego odoru. Zawieje i przegoni na cztery świata strony wszystko, co zbierałeś do tej pory, żeby zakopać te stosy trupów, z którymi byłeś na ty przez najgorsze dwa lata twojego życia.

Muriel, która przywitała Waltera wracającego do cywila, w wyjątkowo specyficzny sposób, bo przyozdobiona 25 głębokimi ranami, przez które sączyła się krew, zalewająca łóżko, podłogę i cały świat Waltera, zakopała wszystkie jego wojenne wspomnienia z szybkością błyskawicy. A teraz Dominic Duvarro, a raczej Amanda i jej rewelacje - chociaż Dwight Garrett też miał tu niemałe zasługi, wystawiając jego głowę przez okno - odkopali wszystko od nowa. Dlatego Chopp nie był w jakiś wyjątkowy sposób przybity historiami związanymi z pożeraczami, ghoulami i tymi wszystkimi ceremoniałami. Wszystko to zaczynało jawić mu się na tle trupiego odoru, przez który musiał przedzierać się całe dwa lata. Z Teodorem u boku. Gdyby nie on, nie wiadomo, czy Walter Chopp mógłby teraz zatrzaskiwać za sobą drzwi i boleśnie odczuwać nagłą ciszę. Potrzebował przyjaciół, kogoś bliskiego. Żeby nie zwariować.

Przez te kilka dni naprawdę wiele się wydarzyło. A wszystko to spowodowało, że Walter Chopp nie był już Walterem Choppem, jakim znał go Abraham Hollins, który udzielił mu trzymiesięcznego urlopu, i jakim chcieli wyobrażać go sobie pozostali sprzymierzeńcy Victora Prooda. Walter na powrót stawał się kapralem Choppem. Kapral Walter Chopp miał to do siebie, że pod wpływem adrenaliny nie cofał się przed niczym.

Na razie jednak siedział na łóżku przybity nagłą samotnością i dopieszczał swoją dubeltówkę, mówiąc do niej: -Mam nadzieję, że nie będę musiał cię użyć. I czemu ty jesteś taka nieporęczna? Może uda mi się zamienić cię na coś bardziej praktycznego, coś co bardziej pozwoli mi na ocalenie Prooda, ponowne skontaktowanie się z moją żoną i pomszczenie jej śmierci...

Do tej pory nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek pomyśli o broni w takim aspekcie. Aspekcie praktyczniejszego zadania śmierci.
***

Walter coraz bardziej się niecierpliwił. Stał pod „Baraniną” już od dobrych dwudziestu minut, a Garetta jak nie ma, tak nie ma. „Jak dla mnie, to zmrok zapadł już dawno, ale widać, że każdy ma na to inny pogląd”. Okolica wcale mu się nie podobała. Chodził w kółko od jednej przecznicy do drugiej i obserwował podejrzane typy, które przewijały się przez chodnik. W powietrzu cały czas słychać było rosyjskie słowa; większość z nich brzmiała jak przekleństwa. Kłótliwy naród, ci Rosjanie, bo co rusz wybuchała jakaś sprzeczka, co jakiś czas pięści szły w ruch. mimo że Chopp ubrał się najbardziej swobodnie, jak tylko potrafił, czuł, że trochę tu nie pasuje. A może to tylko wrażenie i wcale nie było tak źle? To okaże się dopiero w środku. Na razie nie wchodzi. Garrett wyraźnie mówił, że ma na niego zaczekać przed wejściem. Obserwował więc ten półświatek starając się wychwycić jakieś specyficzne sytuacje i charakterystyczne zachowania. Jak dotąd bezskutecznie: wszystko wydawało mu się tu wyjątkowe.
„Gdzie ten Garrett, do cholery?”

Zobaczył go dopiero w ostatniej chwili i to też tylko dlatego, że miał na sobie ten sam kapelusz, co zwykle. Za nim szedł Hiddink. „Oboje jakby się tarzali gdzieś w rynsztoku” - pomyślał Walter. Co prawda, też nie ubrał się dzisiaj najładniej, ale nie aż tak. Poza tym ciuchy wybierał również pod kątem przepastności kieszeni – gdzieś musiał pochować te kilka piersiówek, w które przed wyjściem zaopatrzył się u pani Higgins.

„Baranina” w środku okazała się ciasna, zatłoczona i śmierdząca. Mimo panującej wszem i wobec prohibicji, alkoholem przesycona była cała atmosfera. Większość klienteli miała mętny wzrok, ale nie było tak źle, jak spodziewał się Walter. Wcale się tak nie wyróżniał, a Dwight i Hiddink trochę chyba przesadzili z tą maskaradą. Próbowali dopchać się do zatłoczonego baru. Pomagali sobie łokciami i dobrą miną do złej gry. Jakoś udało im się usiąść koło siebie. I teraz największy sprawdzian: czy sprzedadzą im tu alkohol? Garrett zagadał barmana, który swoją drogą wyglądał jak tytułowa baranina, i po chwili na blacie stała flaszka i trzy szklanki.

-No, to zdrowie panowie – detektyw przepił do Choppa i Herberta. - Za udany wieczór.

Rozmawiali, co teraz powinni zrobić w następnej kolejności. Plan był taki, żeby chwilę posiedzieć razem i porozdzielać się po stolikach. Tak będzie łatwiej wydobyć informacje. - Dosiadamy się do stolików, że niby nie ma miejsc, stawiamy flaszkę i spędzamy miło czas, zupełnie niechcący zadając pytania o ostatnie wydarzenia i osoby. Tylko ostrożnie, bo to podejrzliwe typy – to Garrett dawał ostatnie wskazówki. Wypili jeszcze po dwie małe szklaneczki. Chopp w tym czasie starał się kontemplować klimat tej knajpy, żeby dobrze wczuć się w sytuację i mentalność tych ludzi. Trochę się bał, ale nie taki sytuacjom przecież stawiał czoła. Najważniejsze, że nie wyczuł na razie żadnych oznak wrogości od tubylców, co dobrze wróżyło na przyszłość. Byli, co prawda kłótliwi, ale przede wszystkim chcieli się po prostu dobrze bawić. No i dobrze urżnąć.

Kupili jeszcze po butelczynie i ruszyli na wcześniej przygotowane pozycje. Księgowy zbliżył się do stolika, przy którym siedziało pięciu mężczyzn. Niczym szczególnym się nie wyróżniali: gadali, kłócili się, śmiali i byli nieźle wstawieni. Najważniejsze, że gadali po angielsku – widocznie ktoś z nich musiał też być Amerykaninem.

-Panowie... pozwolicie, że usiądę z wami... - Walter postanowił trochę udawać bardziej podchmielonego niż był. - Ciasno tu dzisiaj, a ja bez towarzystwa... i nie mam z kim opróżnić butelki, a dziecko mi się dzisiaj urodziło.

-Siadaj człowieku, z chęcią ci pomożemy – zawołał jeden z nich, robiąc mu miejsce przy stole. Na widok flaszki, oczy całej piątki wyraźnie się zaświeciły.

-No stary, to gratuluję. Jest za co pić – odezwał się drugi facet. Miał gęste siwe włosy, które kręciły mu się w loki. Duży czerwony nos prawie dotykał policzka Waltera: -Lepiej trafić nie mogłeś, rozumisz.... ten tu oto chłop – wskazał zamaszyście na najmłodszego, ale też chyba najlepiej zbudowanego z nich, który siedział po przeciwnej stronie stołu: -Też został ojcem w tym tygodniu. Rozumisz, już trzeci dzień to siedzimy i świętujemy jego zdrowie.

Walter postawił butelkę na stole. Wszystkie szklanki były natychmiast napełnione i Chopp musiał całej piątce dorównywać kroku. Rozmowa bardzo się kleiła. Walter dobrze trafił z tym towarzystwem. Atmosfera szczęścia rodzinnego rozwiązywała tutaj wszystkim języki i nie wzbudzała niczyich podejrzeń. Rzeczywiście, jeden z nich, ten obok Dymitrija, był Amerykaninem, ale razem z nimi pracował w porcie. To było towarzystwo dokerów, ale mocno osadzone w lokalnej mniejszości rosyjskiej. Oczywiście, że znali Ciemoszkę: ... każdy go znał, bo on ważny był. Cały czas przy Carze siedział, ale że tak w operze, to też mnie tak dziwiło, bo to tak na widoku i bez żadnego skrywania. Bez dwóch zdań to jakaś pokazówa musiała być. A co ty tam gadasz, to Car go załatwił i tyle. Wkurwił się na niego i pokazał kto tu rządzi, bo ten Ciemoszko to taki kombinator był. Co ty gadasz, przecież ważny był, Car go zawsze za przykład dawał, a jak pili, to zawsze siedział obok niego... I tak mogli w nieskończoność, jak już zaczęli. Choppowi może i by się udało wyciągnąć coś jeszcze, ale powoli czuł, że zaczyna mu się zamazywać ostrość widzenia. Tym bardziej, że zauważył w kącie sali, tam, gdzie siedział detektyw, ruch Garretta jasno wskazujący, że już wychodzimy. Hiddink zaczął się wiercić w drugim kącie, również dając znaki do zbierania się.

Każdy wyszedł osobno, a zebrali się przy furze Herberta. Walter doszedł do nich ostatni. Wyglądał, jakby był odurzony nagłym wtargnięciem w świeże powietrze. Bo, co by nie mówić o bostońskim powietrzu, w porównaniu z tym, czym oddycha się w „Baraninie”, jest ono naprawdę krystalicznie czyste.

-Ładujcie się panowie – odezwał się Herbert. -Przed nami „Mała Moskwa”.

Wsiedli do samochodu i ruszyli. W trakcie jazdy wymienili się zebranymi informacjami. Okazało się, że pozostała dwójka wie niewiele więcej. Dorzucili jeszcze od siebie aktualną sytuację polityczną, jaką udało się wybadać. Głównie chodziło o problemy Ruskich z Kanadyjczykami i Irlandczykami, że rozpoczęła się wojna o wpływy i Car (widocznie trzymał mniejszość rosyjską w jednej dłoni) zaczyna coraz bardziej szaleć. Ciemoszko miał być tego przykładem – był ważny, a za jakiś wybryk dostał kulkę. Teraz wszyscy muszą być ostrożni.

Chopp podsumował wszystko jednym zdaniem, gdy Hiddink niebezpiecznie ostro brał zakręt i wszystkich rzuciło trochę na prawą stronę: - Panowie, tak właśnie mam teraz w głowie, jeszcze dwie szklaneczki i bym leżał...

Leżał, nie leżał. Byli już pod „Małą Moskwą”. Już na pierwszy rzut oka lokal wydawał się większy. Chyba był na trochę wyższym poziomie, bo nawet miał ochroniarza przed wejściem. Ten zresztą do złudzenia przypominał barmana z „Baraniny”.

Chwilę siedzieli w samochodzie, obserwując wchodzących i wychodzących ludzi. Rzeczywiście, w porównaniu do „Baraniny”, goście byli trochę bardziej okiełznani. To znaczy bardziej normalni. Było wśród nich nawet kilku takich, co to nie wstydzi się nosić złota na szyi. Ale większość, to byli właśnie normalni ludzie. Z daleka można nawet nie pomyśleć, że to Ruskie wszystko jest.
Jak zwykle, to Garrett rzucił pierwszy hasło do następnej akcji: -Słuchajcie, tu musimy być bardziej okiełznani. Nie wystarczy kilka przekleństw i flaszka, a informacje są nasze. Musimy zachowywać się z wyczuciem. Rozdzielmy się i niech każdy pozwiedza lokal na własną rękę, jak go wyczujecie, to przysiadajcie się, ale miejmy się ciągle w zasięgu wzroku. Aha, żeby uniknąć kłopotów przy wejściu, trzymajcie się mnie z tyłu.

Garrett wysiadł i ruszył do przodu. Za nim Walter, a pochód zamykał Hiddink. Co ten Dwight nagadał ochroniarzowi, że ten ich wpuścił bez dwóch słów, tego Walter chyba nigdy się nie dowie, ale podejrzewał, że to bardziej zielone banknoty, które bramkarz a'la Baranina chował właśnie do kieszeni spodni, przemówiły mu do rozsądku, niż słowa detektywa.

W środku rzeczywiście było przede wszystkim przestronniej. Kilka osób nawet tańczyło, bo był parkiet. Rozdzielili się szybko. Każdy poszedł w swoją stronę, ale Walter ciągle utrzymywał z nimi kontakt wzrokowy. Podszedł do baru. Tym razem wziął tylko colę i zaczął się rozglądać. Niby bardziej elegancko, ale to jednak cały czas ta sama speluna. Niektórzy tylko chcą udawać kogoś lepszego i ta knajpa mu na to pozwala. Ale to na pewno nie ten lokal, w którym bawi się car, chociaż pewnie tyn wypucowany koleś pochylający się nad tą pijaną w sztok kobietą, bardzo by tego chciał. Księgowy długo się nie zastanawiał. W głowie miał cały czas szum, oczy mrużyły mu się samowolnie, szedł w obranym kierunku bardzo sztywno i precyzyjnie. Nikt nie wie dlaczego, ale ubzdurał sobie, że ta kobieta jest napastowana przez tego faceta i trzeba jej pomóc. Zapomniał po co tu przyszedł i postanowił zainterweniować:

-Zostaw ją pan do cholery, nie widzisz, że zmęczona jest? - i lekko faceta odepchnął, pogarszając tym tylko całą sytuację. Mężczyzna był zaskoczony i przez chwilę nie wiedział o co chodzi. Stracił na moment równowagę, ale szybko ją odzyskał. W tym czasie, Walter pochylił się nad leżącą na stole kobietą i zaczął nią potrząsać i mówić do niej: - Już wszystko dobrze, proszę pani, już dobrze, pomogę pani, słyszy pani??? - mówił do niej coraz głośniej i coraz energiczniej potrząsał kobietą, która nawet na moment nie przejawiła żadnych oznak zachowanej przytomności. Chopp zaczynał być zirytowany, potrząsał coraz mocniej i mocniej, aż z ferworu wytrącił go nagły cios z pięści prosto w twarz. To mężczyzna, do którego podszedł Walter, właśnie odzyskał równowagę. Walter upadł na ziemię i przez chwilę nie wiedział co się dzieje. Drugi cios, tym razem w brzuch, sprawiły że wszystko zrozumiał: kobieta nie przyjęła jego pomocy. Już był za bardzo pobity i pijany, żeby próbować stawić opór. Ludzie wokół niego się rozstąpili. Leżał na ziemi, a rozwścieczony facet stał nad nim i ciężko dysząc, zastanawiał się, jaki cios mu jeszcze zadać, kiedy nagle czyjeś dobrze zbudowane ramię zarzuciło mu haka na szyję. Chopp przez mgłę widział, że to Dwight zajął się typkiem i to raczej w profesjonalny sposób, bo nie zostawiając mu żadnych szans. Walter pomyślał, że Garrett stanął w jego obronie, czyli musi go jednak lubić i zrobiło mu się przyjemnie, chociaż coraz bardziej napięta atmosfera nie sprzyjała uczuciom tego typu.

Reszta gości nie mogła pozwolić na atakowanie jednego z nich. Krąg zaczął się zaciskać, ale Chopp pamięta już tylko jakiś huk, jakby wystrzał, dźwięk syren, tak, na pewno wyły syreny i było niebiesko, później jakiegoś wykrzykującego mężczyznę na masce forda Hiddinka i piski opon. Tak, piski opon pamięta najbardziej, bo to one, wraz z siłą odśrodkową rzucającą go to na lewe, to na prawe drzwi samochodu przy zakrętach, sprawiły, że znowu odzyskał przytomność.

-Panowie, przepraszam was, ale jakbyście widzieli, co ten facet jej robi, zrobilibyście to samo na moim miejscu – powiedział Chopp na swoje wytłumaczenie.

Gdy zajechali pod bramę księgowego, Walter odezwał się do Dwighta: -Jutro będę na pogrzebie Angeliny. Jestem świetnie ucharakteryzowany – mówiąc to, wycierał mankietem koszuli krew zasychającą mu pod nosem. -Więc zagadam do Dominica, że mam dowód. Myślę, że pobita twarz sprawi, że uwierzy mi we wszystko i zgodzi się na spotkanie bez świadków. Umówię się z nim na pojutrze, a my musimy się jutro, to znaczy już dzisiaj, spotkać, żeby omówić plan akcji.

-Walter, przyjdź po prostu na spotkanie do biura Hiddinka – odpowiedział Garrett, odwracając się do niego bokiem. - A teraz, na miłość boską, idź spać.

Chopp długo nie dał się namawiać. Wytoczył się jakoś z samochodu i zaczął wspinać po schodach ku mieszkaniu. Jutr..., już dzisiaj, cholera, kolejny ciężki dzień: pogrzeb, rozmowa z Dominikiem, a później spotkanie w biurze Hiddinka.
 

Ostatnio edytowane przez emilski : 18-09-2010 o 01:32. Powód: błą ort.:)
emilski jest offline