Ghule, pożeracze... autor koncentrował się głównie na samcach, zwanych Kutrubami. Według legend są upadłymi aniołami, strąconymi z nieba przez swojego boga. Skazane na zezwierzęcenie przenoszą je na każdą kobietę, z którą się sparzą – co nie jest łatwe – bo kuturby to straszliwie brzydkie monstra. Rodzące się potomstwo staje się po pewnym czasie ghulami. Samice ghulów również, z tym, że bardzo rzadko rodzą własne młode. Z tym, ze kuturb może narodzić się tylko ze związku z ludzką kobietą. Kiedyś rolę kochanek pełniły ochoczo wiedźmy, czczące byt, który autor nazywa
Shub-Nigurath...
Kolejne strony, kolejne ilustracje, coraz głębszy obłęd. Dochodziła druga w nocy, a tłumaczenie było z grubsza skończone. Te słowa wisiały nad nimi niewypowiedziane przez ostatnią godzinę.
- Amando - powiedział w końcu - chciałbym wypróbować te zaklęcia.
Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem. Przez jeden krótki moment chyba naprawdę rozważała jego propozycję.
- Nie, Vincencie... to już dla mnie za wiele. Nie czuję się na siłach by przyzywać ghule! Ja...
***
-
Llac htaed reah doh, lla uoy tsniaga hyaed, stiawa lleh serif eht ni natas... - głos Lafayetta wymawiającego groteskowe frazy w mowie nieprzypominającej żadnego znanego obojgu języka, brzmiał dziwnie obco. Kreda z hurkotem sunęła po dębowych deskach podłogi wytyczając wzór idealnego okręgu. Vincent wyprostował się, schował kredę i uniósł w górę ozdobny nóż do rozcinania korespondencji. Wykonał nim jakiś złożony liturgiczny gest, a następnie uniósł go nad wyciągniętą przed siebie lewą dłonią. I uderzył. Panna Gordon skrzywiła się z odrazą.
-
Tseirp yloh eht hsurc, hcruhc eth kcatta ghul! Oto jest ciało i krew. Usłysz, Przybądź, Bądź wola moja! - ostatnią frazę, za autorem księgi wypowiedział po niemiecku. Przytrzymując sztylet wciąż tkwiący w lewej dłoni obrócił się o 90 stopni i...
- Wróć, noch einmal, miało być na wschód. A to ostatnie chyba dodał od siebie. Nie jest częścią zaklęcia - wymruczała Amanda sennym głosem. Pół siedząc, pół leżąc na kanapie z księgą na kolanach nadzorowała próbę pomału przegrywając walkę ze zmęczeniem. Za oknem zaczęło się już rozjaśniać. Słyszeli pierwsze poranne dźwięki miasta: miotły sprzątaczy i śpiew ptaków, diabli wiedzą gdzie się chowających w ciasnej kamienicznej zabudowie.
- Możesz mieć rację... gdzie tu właściwie jest wschód?
- Ustaliliśmy, że północ jest na tej szafie. Więc... gdzieś tutaj - Przez chwilę zastanawiała się czy wskazać prawo czy lewo. Oboje mieli już zdecydowanie dość na dzisiaj. - Czy to przebijanie dłoni jest naprawdę konieczne? To miała być tylko próba.
- Absolutnie nie jest - na szarej z niewyspania twarzy Victora pojawił się uśmiech zawodowej satysfakcji. Zademonstrował lewą dłoń, w której wciąż "tkwiło" ostrze, wciśnięte między palec wskazujący a serdeczny. To czego nie chciał zademonstrować, a ujawniło się przez przypadek to przybladły już trochę, siny na brzegach strup po cięciu nożem kuchennym ciągnący się przez całe wnętrze dłoni. - Dobrze, kwadrans przerwy. Kawy?
- Nie dziękuję, wypiliśmy już chyba na zapas za cały tydzień.
Vincent przysiadł na podłodze opierając się plecami o brzeg kanapy, ogarniając wzrokiem porozstawiane magiczne gadżety i kilkanaście kiepsko startych kręgów z kredy na podłodze.
- Była dziś u mnie policja, wiesz?
- W naszej sprawie? - głos Amandy zdawał się dobiegać z bardzo daleka.
- Po części. Chodziło im głównie o Ciemoszkę i ten incydent w Operze. Przysłali takiego pociesznego szkota. - Vincent sięgnął po stojącą nieopodal na podłodze filiżankę z resztką zimnej kawy - spytał co robiłem tego dnia w operze...
***
- W jakim celu był pan wczoraj w Operze Bostońskiej? - spytał detektyw Orlando Mac Tavish rozsiadając się w podsuniętym fotelu i bystrym wzrokiem lustrując gabinet.
- Aż do feralnego zdarzenia miałem nadzieję obejrzeć niekonwencjonalną adaptację "Upiora w Operze". - odparł Vincent stawiając na biurku srebrną tacę z dwiema filiżankami i dzbankiem herbaty
- Z hallu miał pan chyba nienajlepszy widok.- Rzucił policjant jakby mimochodem w trakcie sięgania po filiżankę
- Chwilę po podniesieniu kurtyny ktoś usiadł za mną i poprosił bym wyszedł z nim. Poszedłem za nim do szatni w hallu.
- Czy to ten mężczyzna? - na stole wylądowało kiepskiej jakości zdjęcie Czesława Ciemoszki.
- Tak, ten sam.
- Zna pan tego kogoś, panie Lafayette?
- Obawiam się, że widziałem go pierwszy i ostatni raz w życiu.
- Pana to bawi? - oczy detektyywa zwęziły się w małe szparki
- Nie... gra słów nie była zamierzona. Najmocniej przepraszam. Nie znałem tego człowieka wcześniej.
- A jednak. Jeden ze świadków zeznał, że panowie "omawiali jakieś interesy w jakimś obcym języku.
- Rozmawialiśmy po rosyjsku. I nie przypomionam sobie żadnych interesów.
- Skąd pan zna rosyjski?
Vincent westchnął i upił spory łyk herbaty.
- Zanim osiadłem w Bostonie wiele czasu podróżowałem ze swoimi pokazami po Europie. Wtedy Rosja była lepszym miejscem...
- O czym rozmawiał pan z tym mężczyzną?
- Obawiam się, że nie mam dla pana nic ciekawego - Ciemoszko z kimś mnie pomylił, z kimś kogo spodziewał się spotkać w operze. Po wyjaśnieniu nieporozumienia, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia.
- Skąd pan zna nazwisko ofiary?
- Przytoczył je pana kolega w czasie wstępnego przesłuchania. Doświadczenie było dość... wstrząsające, myślę, że długo będę pamiętał to nazwisko.
- Jaki był dokładny przebieg tej rozmowy?
- Facet powiedział - jeśli dobrze sobie przypominam - "myślałem że jesteś młodszy", miał silny akcent, mówienie po angielsku sprawiało mu najwyraźniej sporą trudność, więc przeszedłem na rosyjski i odpowiedziałem, że młodość nie wieczność, po czym spytałem o co chodzi. Ucieszył się, że znam jego język, i spytał czy "mam to". Gdy okazało się, że nie wiem o co chodzi najwyraźniej dodał dwa do dwóch i zozumiał, że nie jestem jego kontaktem. Pożegnaliśmy się i rozeszliśmy w swoje strony. Ciąg dalszy pan zna.
***
- ...Skoro miał się z kimś skontaktować i coś odebrać, to może nie skojarzą tych stu dolarów ze mną. zdaje się, że bardziej ciekawi ich człowiek, który go zabił. - zakończył opowieść Lafayette tłumiąc ziewnięcie
- Mhmmm... - doszło do jego uszu z kanapy.
- No dobra, chcę to jeden jedyny raz zrobić poprawnie. - Wstał, przeciągnął się, wziął nożyk i ponownie stanął w kręgu. - Zatem zaczynam twarzą na zachód, a potem... Amando? - teraz dopiero uświadomił sobie, że panna Gordon już od jakiegoś czasu w najlepsze drzemie zwinięta na kanapie z nosem w objęciach plugawej księgi. Sytuacja nie mogła nie wzbudzić jego uśmiechu. Wyciągnął księgę i odłożył na biurko, po czym po cichu opuścił gabinet w celu zorganizowania jakiegoś śniadania.
***
Odpuścił pogrzeb. Pomijając ghule i całą tą obłąkaną sprawę - to był moment dla bliskich zmarłej i zapewne ostatnią osobą którą chcieli tam oglądać był bliski przyjaciel jej zabójcy. Postanowił dobrze się wyspać a potem...
Potem pójdzie do rzeźnika
Do tego co zamierzał zrobić następnej nocy potrzebne było coś więcej, niż kreda i nożyk do papieru.