Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-09-2010, 09:43   #32
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Panie przodem...- rzuciłem papierosa na ziemię, depcząc go butem i otwierając szerokim gestem drzwi do "Baraniny" Choppowi i Hiddinkowi.

W "Baraninie" zaczęło się całkiem dobrze. Chłopaki wzięli sobie do serca parę moich rad, okazało się też że Walter całkiem nieźle odgrywa wciętego. Pewnie na wojnie sporo ćwiczyli. Szkoda, że taki dobry był tylko początek...No, ale po kolei.

Speluna rusków była dokładnie takim typem lokalu jakiego można było się spodziewać. Rozejrzałem się po zakazanych mordach. Wycierałem się po takich mordowniach wystarczająco wiele lat, by na oko rozpoznać takich, którzy wsadzili by nóż własnej matce w plecy za pieprzonego rubla. Zgodnie z planem rozdzieliliśmy się i każdemu z nas udało się wkrótce dokleić na popijawę do facetów, których pamiętaliśmy ze zdjęć. Nie jestem jasnowidzem, ale już oglądając fotki gotów byłem założyć się, że były to płotki pływające na co dzień w bajorach z bimbrem. Na miejscu okazało się, że miałem rację. Postawiłem coś mocniejszego dokersom, wśród których jeden herbatnik o mordzie faktycznie podobnej do prawdziwej śniętej ryby był typem ze zdjęcia. Wyciągnięcie czegoś od tych pijanych w sztok małpoludów było łatwe, problemem było tylko to, że nie wiedzieli nic nadzwyczajnego, a atmosfera przy stole oscylowała cały czas między dozgonną przyjaźnią a morderstwem w afekcie. Niestety nitki ciągnięły się aż za Boston i padało pseudo "Car", a co nieco już o tym gościu wiedziałem z historii nowożytnej mojego rodzinnego miasta. To, że Nowy Jork walczy o strefę wpływów w Bostonie z irlandzkimi pijanicami i kanadyjczykami nie było dla mnie nowością. Zaskoczyło mnie tylko to, że ten Ciemoszko był kimś ważnym. Nie wyglądał, ale może za mało go znałem. Zza zasłony dymu zlustrowałem stan moich kompanów przy innych stolikach. Nie dało się nie pić, więc należało pomału się zbierać, co też starałem się im przekazać odpowiednimi gestami. Na szczęście zrozumieli. Choć Hiddinkowi było trudno uwolnić się od natarczywych amorów jakieś kurwy o nogach rozbieganych jeszcze bardziej niż oczach, wszystkim udało się wyjść z Baraniny bez szwanku. Walt wyszedł ostatni, a ja odetchnąłem bo wyglądał już w środku na takiego co może uznać, że jeden kieliszek więcej na pewno nie zatrzyma go na dłużej. Na zewnątrz, już w drodze do następnego lokalu podzieliliśmy się uzyskanymi informacjami. Wszyscy byliśmy już na lekkim rauszu, no, może nie takim lekkim. Mimo to Hiddink prowadził pewnie. Niedługo potem wypożyczony samochód stanął pod "Małą Moskwą".

Do tego momentu wszystko szło jeszcze dobrze.

Przerośnięta małpa z czarnym ryjem stojąca na bramce miała chyba świadczyć o wyższej klasie lokalu. Chłopaki stali niepewnie, jak przejść takiego cerberusa, ale na szczęście stary Garrett był tam z nimi. Posłałem im spojrzenie z gatunku - zostawcie to mnie - i zostawiając ich parę kroków dalej podszedłem do bramkarza pewnym, powolnym krokiem. Papieros dymił się, gdy mijałem faceta z rękami w kieszeniach. Oczywiście łapa grubości konara drzewa z Yellowstone zagrodziła mi wejście.
- Gdzie. - to monstrum umiało mówić - Tylko umówieni goście.
- Jesteśmy umówieni. - wyjąłem papierosa i popatrzyłem do góry.
- Nazwisko? - skrzywił się brzydko.
Wsunąłem dłoń do kieszeni.

- Benjamin Franklin.

Machnąłem im do tyłu, żeby się streszczali. Chyba się zdziwili, cholera, chyba ktoś tu nie doceniał Dwighta. Poprowadziłem ich do środka, mijając nieruchomego bramkarza, który nagle stracił na chwilę wzrok.
Mała Moskwa udawała, że jest czymś innym niż Baranina. Ale w rzeczywistości było tu tylko trochę droższych ciuchów, więcej złota i sporo nieco tylko mniej śmierdzących typów. Na parkiecie jakieś pijane lafiryndy odstawiały taniec, od którego chciało się rzygać. Pora było przejść do działania, zanim kompletnie zamroczy nas alkohol. "Musimy zachowywać się z wyczuciem" - mówiłem im przed wejściem i miałem cholerną nadzieję, że nie byli jeszcze zbyt pijani by puścić to mimo uszu. Rozdzieliliśmy się.

To był właśnie ten moment, od którego wszystko zaczęło iść źle.

Hiddink zachowywał się jak normalny gość, no może jak lekko speszony towarzystwem porządny obywatel, który wpadł tu na kurwy i szuka gościa, który może mu podać menu. Dobrze. Zająwszy miejsce przy barze i odpaliwszy papierosa, obserwowałem na razie Waltera bo jego stan wysoce mnie niepokoił. Chopp zaczął przytomnie, rozsiadł się parę miejsc dalej jakby w ogóle mnie nie znał. Jednak już pierwsze zamówienie zwróciło na niego uwagę chyba całej okolicy.

- Poproszę colę. - rzucił nonszalancko do barmana.

Dacie wiarę? Do siedliszcza rosyjskiej gangsterki wchodzi koleś, który już na pierwszy rzut oka wychylił o parę wiaderek za dużo, ledwo trzymając się na nogach wdrapuje się na barowy stołek i zamawia colę. Widziałem sporo rzeczy, ale to...Potem Walter spojrzał w lewo. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Wypucowany drab z pozłacanymi zębami obłapiał tam typową przedstawicielkę najstarszego zawodu świata. Ta opierała się ze śmiechem, prowokując pijanego kochasia do czynów - a ten nie czekając miał zbożny zamiar rzucenia tego zapewne przeżartego syfilisem ciała na najbliższy stół. Pewnie by to zrobił i nikt nie miałby nic przeciwko temu, a już na pewno to wulgarne dziewczę.

Niestety, znalazł się obrońca ucieśnionych prostytutek. Gdy zobaczyłem ten mętny, poruszony wzrok Choppa wiedziałem, że zaczynają się kłopoty. Zeskoczyłem ze stołka, ale Walter już był przy tamtych, chyba pchnął ruskiego samemu niemal nie wpadając w zastawiony butelkami stół. Szedłem szybko, rozglądając się, Hiddink wstawał od innego stołu. Rzeczy zaczęły dziać się prędko, ludzie zwracać uwagę. Niezły cios złotozębnego, Walter lecący do tyłu na glebę, ta rozwścieczona pijana siksa wbijająca mu na dokładkę but w brzuch...Szybciej, Dwight. Skoczyłem w momencie, gdy przepocony intruz stojąc nad trzymającym się za brzuch Choppem zamierzał się wyrwaną nogą od krzesła. Nawet mnie nie widział, uderzyłem krótko, w splot słoneczny. Zanim zaczął walczyć o powietrze, znalazłem się za jego plecami i chwyciłem go, a potem z całym impetem pchnąłem bezwładne ciało prosto w tę dziwkę, która już ruszała na mnie z nożem. Spleceni w uścisku wpadli z hukiem w stół zastawiony szkłem i jak można było się domyśleć, zaczęło się piekło. Conajmniej paru koleżków rzuciło się na pomoc tamtemu, na parkiecie zrobił się tłum.
Pora była brać procenty z hektolitrów potu wylanych kiedyś w podziemiach bokserskiej sali treningowej u starego Jimmiego. Zbiłem cios pryszczatego chudzielca i prawym sierpowym posłałem go na dechy w pierwszej rundzie. Wtedy na moment straciłem dech, bo chyba było to normalne gdy ktoś łamie ci krzesło na plecach. Pociemniało mi w oczach i nie wiem jakby się to skończyło, gdyby nagle w pomieszczeniu nie rozległ się huk wystrzału. Dziwki zaczęły wrzeszczeć, a w zamieszaniu lekko zamroczony ujrzałem Herberta stojącego z dymiącym gnatem skierowanym w sufit. Kurwa, wyglądał jak mój pieprzony bohater. Jeśli mieliśmy przeżyć ten wieczór, trzeba było wykorzystać ten moment, a ja złapałem już dech.

- Policja!!!- ryknąłem nad głowami - Nalot!!! Nalot!!!

Wszyscy zaczęli biegać w różnych kierunkach jednocześnie. Ktoś się darł, ktoś przewrócił. Ktoś strzelał, ale tym razem nie był to już Hiddink. Herbert ciągnął prawie nieprzytomnego Waltera ku wyjściu, słyszałem jak księgowy wykrzykiwał coś o pięknych światłach. Ruszyłem za nimi, nie zostawiając napiwku. Mocno zbudowany typ z bejsbolowym kijem zastąpił im drogę w ostatnim momencie, tam gdzie wszyscy próbowali przepchać się przez jedno wyjście. Widziałem Waltera zataczającego się na ścianę, i sapiącego Hiddinka wkładającego cały swój wysiłek w całkiem niezły cios. Rosyjski kafar wyrwał uderzenie, w które Herbert włożył całe serce, ale bestia odwróciła tylko poczerwieniałą twarz z powrotem i ze wstrętnym uśmiechem zamierzyła się kijem na głowę naszego drivera.
Rozpędzony wpadłem z boku jak wicher i załatwiłem temat dyplomatycznie. Aż zabolała mnie noga, ale potężne chłopisko znalazło się na ziemi rycząc jak bawół i trzymając się obiema rękami za rodzinne klejnoty, z których teraz został już chyba tylko proszek. W czasie bójki nigdy nie stój w dużym rozkroku, koleś, pomyślałem wypychając chłopaków przez ścisk na zewnątrz. Powietrze nieco mnie otrzeźwiło. Wszyscy biegali, ochroniarz kogoś lutował, ludzie przewracali się w błoto w panice. Biegliśmy do wozu.
- Zagęszczamy ruchy, Herbert! - krzyknąłem do sapiącego, spoconego Hiddinka bo z tyłu biegło za nami jakichś paru obwiesiów, którzy najwyraźniej nie chcieli odpuścić. Brzuch podskakiwał mu jak wielka piłka. Czuby butów wleczonego, rozgadanego Waltera znaczyły dwa długie ślady w błocie. Dopadliśmy wozu, kuląc głowy bo huknął kolejny wystrzał. Chopp poleciał na tylne siedzenie jak kukła, rozbijając sobie głowę a ja wpakowałem się za nim. Hiddink był już za kierownicą, pakując kluczyk. Jego ręce aż się trzęsły, gdy szarpał się przy stacyjce.
Przez szybę widziałem pędzących ku nam typów z kijami i gnatami w rękach. Wtedy rozwyły się policyjne syreny.
- Dawaj, dawaaaaaaajjjjj!!!- krzyczał chyba Hiddink, a ten stary grat tylko rzęził ale nie chciał zapalić. Silnik kaszlał. Walter zaczął się głośno śmiać. Mordy tamtych były coraz bliżej.
- No dalej, kurwa! - nie wytrzymałem, ale wtedy właśnie silnik zaskoczył i Hiddink wdepnął w pedał, jakby chciał posłać do grobu wstającego trupa. Rzuciło nas do tyłu, wtedy też usłyszałem z przodu huk. Herbert zarzucał rozpędzającym się wozem w lewo i w prawo, a na masce próbował utrzymać się jakiś wściekły rusek z czerwonymi oczyma i zaciśniętymi zębami. Próbował nawet strzelać, ale Herbert krzyczący coś w rodzaju kurwa-po co mi to było- kurwa jego mać szarpał wściekle kierownikiem raz w jedną, raz w drugą stronę . Znowu huknęły gdzieś gnaty, rzuciłem siebie i Waltera nisko, w ostatniej chwili bo nad naszymi głowami rozbryzgała się w drobny mak szyba zalewając nas deszczem okruchów. Gdy podniosłem ostrożnie głowę, samochód nabierał prędkości a faceta na masce już nie było.
Za to była niebieska migająca szklanka, gdy jakiś glinowóz hamował gwałtownie, próbując puścić się za nami.
- Skręcaj tutaj! - szarpnąłem ramię prowadzącego z szeroko otwartymi oczyma Hiddinka, pokazując wąski przesmyk między kamienicami. Zareagował bez namysłu, a wóz wpadł w jakąś uliczkę, rozbijając w perz jakieś pojemniki na śmieci. Rozpędzony samochód wypadł wreszcie na jakąś większą ulicę, wpadając w poślizg. Szczęściem było pusto, a syreny zostały gdzieś daleko za nami. Stanęliśmy w poprzek ulicy, a Chopp znowu wybuchnął opentańczym rechotem. Herbert ocierając pot z czoła znowu nacisnął na gaz...

Gdy staliśmy już w okolicach mieszkania księgowego, obaj z Hiddinkiem milczeliśmy. Ja paliłem papierosa. Za to Walt obudził się znowu i uważał za stosowne odbyć jak gdyby nigdy nic pogawędkę.
-Panowie, przepraszam was, ale jakbyście widzieli, co ten facet jej robi, zrobilibyście to samo na moim miejscu – wybełkotał poważnie.
Wymieniliśmy z Herbertem spojrzenia.
-Jutro będę na pogrzebie Angeliny. Jestem świetnie ucharakteryzowany. – powiedział do mnie Chopp, wycierając mankietem koszuli krew zasychającą mu pod nosem.

- Rzeczywiście. - poświęciłem mu spojrzenie - Mógłbyś spokojnie zagrać scenę wychodzenia z grobu.

-Więc zagadam do Dominica, że mam dowód. - dodał, chyba nawet mnie nie słyszał - Myślę, że pobita twarz sprawi, że uwierzy mi we wszystko i zgodzi się na spotkanie bez świadków. Umówię się z nim na pojutrze, a my musimy się jutro, to znaczy już dzisiaj, spotkać, żeby omówić plan akcji.
-Walter, przyjdź po prostu na spotkanie do biura Hiddinka – odpowiedziałem, wyrzucając papierosa przez okno - A teraz, na miłość boską, idź spać.
Nie mogłem już patrzeć mu w oczy, bo ryzyko że zrobię coś strasznego było zbyt duże. W oczach Hiddinka widziałem to samo.

Gdy już Walter wytoczył się z wozu i zniknął nam z oczu jeszcze raz popatrzyliśmy na siebie. Komentarze były zbędne.
- Dobra, Herb...- oparłem się o siedzenie. Wiatr owiewał moją głowę przez rozwaloną szybę - Odrzuć mnie jeszcze w okolice hotelu i zrób coś z tym wozem. Chcę spać. Jutro rano jeszcze muszę kupić wieniec.
Spocony Hiddink popatrzył na mnie z nadzieją.
- Nie, nie dla Waltera. - odparłem - Niestety. Jeszcze nie tym razem. Jedźmy już.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 16-09-2010 o 09:50.
arm1tage jest offline