Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-09-2010, 00:09   #9
Tadeus
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
Konrad Rosenberg (Jules):
Cytat:
Kłopoty przybyły zaskakująco szybko. Przybyły z właściwą dla nich klasą. Konrad, widząc przepychającego się przez tłum Felixa i bandę drabów konsekwentnie podążających za nim, zachodził w głowę, czy pościg w takim miejscu jest możliwy, i czy uda mu się zdążyć na ratunek karciarza. Był pewien jednego – zabawa zaczyna się na dobre.

- Graj muzyko – szepnął do siebie z nutką pewnego podekscytowania.

Tłum, stłoczony na Alei Sprawiedliwości okazał się istnym labiryntem. Konrad stracił orientację po nieumyślnym staranowaniu babci, która z wrzaskiem przewróciła mu się pod nogami. Gdy próbował ją niepostrzeżenie ominąć, ta, nadal leżąc na ziemi, ugryzła go boleśnie, wbijając uchowane zęby w kostkę. Szlachcic odwdzięczył się soczystym kopniakiem. Parę metrów dalej, pewien, że staruszka pogodziła się z dotkliwą porażką, usłyszał głośny ryk za plecami.

- Pożałujesz jeszcze, parszywy chłoptasiu! Ty psi synu chędożony!

Lud, zbity w ściśle zwartą kupę, wydawał się przesuwać to w jedną, to w drugą stronę. Czy z powodu zbliżającego się punktu kulminacyjnego przedstawienia, czy też epickiego pościgu za uciekającym, to trudno było ocenić. Rosenberg chwiejnie dopychając się do wyjścia z tej przeklętej, śmierdzącej masy, tracił towarzysza i jego nowych wielbicieli z oczu. Chwilę później znajdował się już na uliczce. Nie dane mu jednak było wziąć głębokiego oddechu świeżego powietrza, wspaniałej alternatywy dla stęchlizny i zgnilizny chmurami unoszącej się nad Aleją. Ponieważ biegł. Najszybciej, jak potrafił.

Z odrobiną szczęścia i nieszczęścia, na oprychów wpadł w zakręcie jednej z uliczek. Przypadkowo uzyskał zamierzony efekt. Uderzając w nich z impetem, posłał zdezorientowanych w kierunku jakiś skrzyń. Nie przyjrzał się im dokładnie, czuł jednak zapach podłego żarła pichconego gdzieś przy tej alejce. On i jego towarzysz zyskali czas. Wystarczający, aby umknąć prześladowcom i wyjaśnić sobie, co nieco.

Przygodę na Alei Sprawiedliwości zakończył pytając Felixa:

- Niechaj zgadnę, czyżby konkurenci w interesach?

**



Ta sama karczma. Ten sam smród. Ten sam deszcz za brudnym oknem. Konrad dumał intensywnie przy kuflu pełnym cieczy piwno podobnej. Przypominał sobie dzieciństwo, rodziców i brata, najbliższych, których odebrał mu los. Szczególnie wbiły mu się w pamięć nauki ojca. Obrazy przed oczyma wydawały się tak ostre, jakby było to zaledwie wczoraj.

Pamiętał tamten dzień. Sad tuż obok posiadłości jego rodziny. Drzewa pozbawione już liści i owoców. Chłód zwiastujący zimę. Klęczał, widocznie zdyszany, posyłając przed siebie obłoki ciepłego powietrza. Na gardle miał zimne ostrze szpady ojca. Poniósł klęskę, po raz kolejny. Wiedział, że nie wygra tego pojedynku. Chociaż powtarzano mu, że nie ma rzeczy niemożliwych, że dla takich, jak on świat stoi otworem i daje szanse na długie, spokojne i dostatnie życie, wygranie walki z mistrzem fechtunku, jakim był jego ojciec, graniczyło z niewykonalnością.

Konrad nie martwił się o to, że nie posiądzie takich umiejętności. Prawdziwego szlachcica nie charakteryzuje strój, broń czy sprawne władanie ją. Najważniejsze są czyny. Jednakże ostatni z rodu Rosenbergów nie wybrał drogi utrzymania i uprawiania ziemi. Sprzedał ją i oddał się tułaczce, na przekór oczekiwaniom rodziców. Śpieszno mu było do przygód i poznawania świata. Chciał być pamiętany, jako bohater, który nie żył tylko po to, żeby rozmnożyć majątek i ustawić na przyszłość swoje dzieci.

Nadchodzące poczucie winy, zakopane głęboko w nim, powróciło zamazując wspomnienia. Znowu był w „Kocie o Dziesięciu Ogonach”. O bogowie, co za durna nazwa!



***

Godzina nastała późna. Melancholijnie wpatrywał się w karczmarza i resztę drużyny. Przed sobą miał Gerharda, łowcę nagród. Jak wyglądał? Jak każda kanalia, która pozbawia życia za pieniądze. Może być uczciwym człowiekiem, z porządnej rodziny, może być kulturalny i przyjazny, ale pozostanie jednym z wielu chędożonych zabójców-tropicieli szlajających się po Talgaadzie i utrzymujących jakiekolwiek normy moralne. Tyle, że ich praca jakąkolwiek moralność wyklucza. No cóż kanciarz, teraz morderca, nie miał szczęścia do towarzyszy. Ale był, a raczej była jeszcze jedna. Will, tak się do niej zwracano. Miała coś takiego w sobie, że samowolnie przyciągała oczy Konrada. I nie był to pokaźny biust, chociaż do jego rozmiarów szlachcic, bądź, co bądź, zachowywał pewien szacunek. Trzeci, ostatni, Siegfried, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, zwykły wojownik. Problem towarzystwa jednak Rosenbergowi nie doskwierał. Nie szukał bliskich przyjaciół, ale jedynie pieniędzy. Przynajmniej na razie.

****

- Ktoś chciałby coś dodać? – zapytał Gerhard, kończąc swoją długą i nudną wypowiedź.

Po spotkaniu z niejakim Sorlandem Hohenlohe, udało im się zdobyć porządną pracę. Przewidywana za jej wykonanie kwota i glejt do bram Talabheimu wydawały się wartością astronomiczną. I dawały szanse na całkiem sensowną przyszłość.

Mieli eskortować sporą grupę ludzi do wioski o nazwie, która niestety nie znalazła miejsca w pamięci Konrada. Na samą myśl o ostatniej eskorcie, którą prowadził, wzdrygnął się, porażony zimnym dreszczem. Jeśli taka wola bogów, nie zabili mnie wtedy, zabiją mnie niebawem.

Miał nadzieje, że tym razem nie zdarzy się nic niespodziewanego i nie zostanie postawiony w sytuacji, kiedy ostatnią deską ratunku będzie jego szpada.

Według Gerharda cała podróż miała być przeprowadzona bezpiecznie i z góry zaplanowanie. Martwiło go jednak jedno. Łowca nie wspomniał nic o bandytach lub co gorsza plugastwach zamieszkałych blisko gościńca . Istot złych z natury i pragnących jedynie pozbawiać życia napotkanych, nierozważnych wędrowców. Grupa praktycznie nieuzbrojonej gawiedzi jest jak pyszne mięsiwo podane na zdobionej tacy. Kilku strażników, i to nie zakutych w stal rycerzy, mogło, co najwyżej popilnować załatwiających swoje potrzeby fizjologiczne… i przyglądać się możliwej przecież rzezi.

Konrad dodałby właśnie o tych niebezpieczeństwach, ale doszedł do wniosku, że może tym tylko wywołać zamieszanie i niepokój eskortowanych.

- Wyczerpałeś temat, szkoda, że nie zaplanowałeś jeszcze puszystych posłań dla strażników – szlachcic znowu nie zapomniał o pogardzie, jaką darzył łowców nagród. Gdyby nie był tym, kim jest, chętnie splunąłby Gerhardowi w twarz i pokazał przy tym, jak głęboko w rzyci ma jego osobę.


***


Po ustaleniu wstępnych zasad podróży, cały pochód ruszył powolnym tempem ku południowym bramom osady. Zwłoka wykorzystana na uzupełnienie zapasów mogła kosztować ich wiele, już po paru chwilach okazało się bowiem, czemu asesor zorganizował natychmiastowy wymarsz. Gdzieś w oddali rozbrzmiały oburzone ryki tłumu i szczęk żelaza. Co bardziej bojowo nastawieni mieszkańcy Taalagadu nie mieli najwyraźniej zamiaru opuścić swych domów bez zbrojnego sprzeciwu. Na horyzoncie zakopciły pierwsze pożary, powietrze wypełnione zostało rykiem pacyfikowanego tłumu. Prowadzeni przez nowych obrońców uchodźcy przyspieszyli kroku, rozglądając się nerwowo na boki. Nagle w powietrzu świsnęły kamienie. Uciekinierzy nieświadomie znaleźli się wyjątkowo niekorzystnym miejscu - między oddziałem straży, a wzburzonym tłumem. Jedna z kobiet podróżujących do Brietblatt, rażona w głowę przypadkowym kamieniem, padła zemdlała na ziemię. Szybko wciągnięto ją na wóz. Pochód w pośpiechu przekroczył bramy, zostawiając za sobą chaos ulicznej bitwy.

Wszyscy mieli świadomość, iż nie miną dwie doby, a przeważające siły straży znów przywrócą w porcie porządek. Przynajmniej do tej pory zawsze tak bywało.

Gdy po paru godzinach drogi, obskurne mury mieściny zniknęły za horyzontem, wszyscy odetchnęli z ulgą. Rozwiał się wreszcie towarzyszący im od tygodni odór stłoczonych, niemytych ciał, powitało ich za to czyste niebo i nieskażona ludzkim osadnictwem natura. Można było wreszcie odetchnąć czystym, świeżym powietrzem i popodziwiać starożytne lasy Talabeclandu.

Przestraszony początkowo tłum też najwyraźniej poczuł się tu swobodniej, w wędrującej grupie rozległ się bowiem barwny gwar ożywionych rozmów. Można by pomyśleć, że czeka ich istna sielanka i łatwo zarobione pieniądze.

Przynajmniej do wieczora. Szybko okazało się, iż nie zdołają pierwszego dnia dotrzeć już do Waldfährt, musieli więc rozbić obóz na jednej z napotkanych przy trakcie polan. Dopiero wtedy zdali sobie w pełni sprawę z trudności stojącego przed nimi zadania. Stłoczony na trakcie tłum nagle rozlał się bowiem po terenie dziesiątkami namiotów, koców i ognisk, pokrywając znaczny i ciężki do kontrolowania obszar.

A potem, gdy myśleli, że nie będzie już gorzej, zaczęli się zgłaszać rodzice z dziećmi. Świadomi wydanych przez strażników nakazów, żądali ochrony przy każdym wyjściu za potrzebą, a tych u rozbrykanej dzieciarni było niemało. Większość postoju zeszła im więc na towarzyszeniu małoletnim uchodźcom w ich wyprawach na obrzeża obozu. Lecz nie tylko na tym.
- Sprawę bym miał do waszmościów - odparł nieśmiało podstarzały chłop, miętosząc w dłoniach pobrudzoną myckę. - Teściową mam w namiocie. Bydle cały czas rzęzi i sapie, jakby sczeznąć zaraz miała. Żonie mówiłem, że to stare babsko tak specjalnie, mi na złość, cobym się nie wyspał, ale ona gada żebym po pomoc poszedł... tedy jestem i proszę.
- Miejcie litość i spójrzcie, czy się jakoś przeklętej potwory uciszyć nie da...

Teściowa okazała się potężną kobietą o gniewnym i pochmurnym spojrzeniu.
- Co ty mi tu za obwiesi sprowadzasz, nierobie? - warknęła do zięcia. - To te łachudry, co żeś z nimi posag mej Ingrid przepił? Wynocha mi stąd, kiepy, bo lagą gęby poszczerbię!
Już wstawała, by zrealizować groźbę, gdy nagle wstrząsnął nią potężny atak kaszlu. Zgięła się w pół z trudem łapiąc powietrze.

***

Nad ranem zwinęli obóz i ruszyli w dalszą drogę. Mieli nadzieję, że uda im się trochę odsapnąć i uzupełnić zapasy w pobliskim Waldfährt. Leżąca nieopodal traktu wioska okazała się jednak wypalonym już od co najmniej miesiąca cmentarzyskiem poczerniałych chat. Można było jedynie podejrzewać, że w czasie wojny stała się celem ataku leśnych bestii albo innych przybyłych z północy koszmarów. Cokolwiek by to jednak nie było, prawdopodobnie już dawno odeszło. A przynajmniej taką mieli nadzieję. Zgliszcza wydawały się do cna złupione, nie było więc sensu w dalszym postoju, szczególnie, że ten zdecydowanie negatywnie wpływał na morale uchodźców.

Koło południa natrafili na następną niespodziankę. Bynajmniej nie miłą. Nagle ziemia pod ich stopami zaczęła się trząść, a z pobliskiego lasu wyłoniły się trzy potężne sylwetki. Wysokie na dwóch mężczyzn, człekokształtne stwory jakby nigdy nic zbliżyły się do konwoju, zastępując im drogę. Ogry. Niewiele o nich było wiadomo. Gadało się, że były to bardziej zwierzęta niż ludzie, sprowadzane z egzotycznych krain, zza Gór Krańca Świata, by - należycie skute - służyć w imperialnych wojskach. Te najwyraźniej zdezerterowały. Głupawe, spuchłe od sadła facjaty wymieniły wymowne spojrzenia, wskazując poszczególnych uchodźców. Jeden z nich zarechotał gardłowo, oblizując się ze smakiem na widok stłoczonych przy wozie dzieci. Po wymianie paru niezrozumiałych dźwięków z towarzyszami, wystąpił do przodu.
- Wy dać żywe mienso, albo my wzionć mienso z waszych kości.

Krótkie spojrzenie na ogromne cielska i potężne sploty mięśni potwierdziło początkowe wrażenie. Walka z nimi kosztowała by co najmniej kilka istnień uchodźców.

Tymczasem, drugi z ogrów, nie czekając na żadną odpowiedź, chwycił jedną z beczek winiarza i poderwał ją z wozu jakby nic nie ważyła, zalewając swoją paszczę winogronowym trunkiem.

 
Tadeus jest offline